Polecane posty ---> Zmiany w składzie SZAPULUTU

3.03.2018

Od Yatgaar do Khonkha ,,Język to sztylet. Przewodnik" Cz. VII

Radość, śmiechy, entuzjazm, rozluźnienie - to wszystko zastąpiło wcześniejszy strach, przerażenie, niepewność, niepokój, na chwilę zdołało nawet zamaskować żałobę po nieuniknionych w takich sytuacjach stratach. Opatrywani ranni śmiali się, wielu krzątało się, wyrażając swoją ulgę na różny sposób. Choć nie był to jeszcze ostateczny koniec walki, to wiadome już było, że niedobitkowie Stada Hańby nie unikną walki i przegrają ją, a być może zdecydują się poddać, choć uwzględniając ich zaciętość i fanatyzm raczej nie pójdzie tak łatwo.
Następnego wieczoru przygotowana została ostatnia wyprawa na obóz przeciwnika. Wszystko odbyło się niemal perfekcyjnie; osłona nocy, gdy księżyc był schowany za chmurami, działała wyśmienicie...do momentu, gdy natknęliśmy się na doskonale przygotowanych na nasze przybycie koni, jakby mieli wśród swoich jakiegoś wróżbitę. Kompletna klęska, przedłużająca tylko mękę tych idiotów. Ale jedno było pewne. Ktoś musiał za tym stać.
Moja przednia część ciała wyglądała trochę jak ,,zmumifikowana", tylna nieco mniej, ale poza tym dokuczający wciąż ból w ogóle przestał mnie interesować. Leżałam pod jednym z drzew na grubej, miękkiej warstwie puchu, niczym na przyjemnie lodowatym kocu, kojącym udrękę i pozwalającym odpłynąć w spokojny rejon umysłu. Światło bijące od bladej tarczy sierpu księżyca z łatwością przemykało się między nagimi gałęziami drzew. Wtem kątem oka zauważyłam zbliżający się z lewej strony ciemny, koński kształt, wijący się między drzewami. Prędko wstałam, otrzepując się ze śniegu prosto na Hankena. Jego mina wyraźnie mówiła, że ta rozmowa nie ma prawa odbyć się w zbyt dużym gronie świadków. Niechętnie ruszyłam, by odejść dalej, w duchu zgrzytając zębami. Wywalenie go raczej nie wchodziło w grę; trzeba będzie to znieść aż do momentu znalezienia dobrego pretekstu do użycia włóczni, bo na razie chyba, kochana biedulka, miała dość ofiar na koncie jak na jeden dzień. Właściwie zupełnie nie jest mi to już potrzebne, a rozpadnie się szybko. Frakcja, słudzy, walka, więc...co tak naprawdę? Za jakie grzechy wciąż życie nie daje mi odpowiedzi...?
Wreszcie stanęłam jak wryta tuż przed walnięciem w pień drzewa i zgrabnie odwróciłam się w stronę ogiera, obrzucając go niechętnym spojrzeniem.
— Wojna już się kończy... - zaczął cichym, służalczym tonem, lecz natychmiast przerwałam tę błazenadę:
— Nie musiałeś aż mnie o tym powiadamiać. Nie wszyscy są tak zdezorientowani. - prychnęłam.
— Och, nie o to mi chodziło. Mam propozycję, która spełni ostatecznie nasze pragnienia...Czyż nie mamy codziennie w myślach tego samego celu, tego samego obłędu? - uśmiechnął się szyderczo. - Wystarczy po to sięgnąć, i oboje będziemy zadowoleni. - milczałam dalej, gotowa do szybkiego ataku. Czułam, że krew zaczyna szybciej krążyć mi w żyłach. - Wczorajsza interwencja świetnie się sprawdziła... - w tym momencie zamieniłam się niby w słup soli. Nie byłam w stanie wykrztusić ani słowa. Wszystkie uczucia mieszały się, tworząc jednolitą, gorzką masę; to on był winien moim ranom, on był winien goryczy Khonkha po porażce...
— Co?! - zdołałam tylko wykrztusić, równocześnie uderzając go mocno w łeb. Błyskawicznie się jednak uspokoiłam, starając się czymkolwiek zalać buzujące wnętrze.
— TO za niesubordynację. - dodałam szybko dla usprawiedliwienia, po czym głęboko westchnęłam i ciągnęłam: - Był to dobry ruch, ale zdecydowanie zbyt mocny i prędki. - zapadła chwila milczenia.
— Wydaje mi się, czy szanowna cesarzowa po prostu sama nie ma pomysłu...? - rzekł nieśmiało, lecz kryła się pod tym dobitnie drapieżna sugestia. Ale on drążył temat dalej. - Czyżby chciała stchórzyć, porzucając swe ambicje? Nie ma już dla niej świętości? Czyżby bała się jakiejś...straty? - moje źrenice powoli zwężały się, a całe ciało dygotało z wściekłości. Jak śmie. Jak śmie, jak śmie. Uderzył w najczulszy punkt, świadomie, czy nie...Coś we mnie pękło. Nie dam rady... - spuściłam wzrok, spoglądając jakoś bezradnie na swoje kopyta, osłonięte przez pelerynę. ...bo go kocham. - Głos, szept, trzy słowa. Język to sztylet, który można wbić w serce każdemu, jeżeli jest w pełni sprawny i wiemy, gdzie ugodzić. Ogier z pewnością zamierzał to wykorzystać. Moje myślenie powoli się wyłączało, zdrowy rozsądek ustępował bez najmniejszego oporu. Kocham go...i dlatego go nienawidzę...? W jednej chwili przepełniła mnie furia, panika, które wnet odepchnęły wszelkie rozważania. Nie liczyło się dosłownie nic.
Rzuciłam się do przodu z nadzwyczajną prędkością, z włócznią wycelowaną prosto w klatkę piersiową karego sk*rwysyna, gdy poczułam bolesne ukłucie. Stara rana ponownie została rozdrapana, niczym me serce. Cofnęłam się jak oparzona, dysząc ciężko. Zanim ponownie zaatakowałam, na swoje szczęście zdążyłam zauważyć Arona i Fenrira, zapewne przekupionych przez Hankena.
— Och, zróbmy tak: przejmuję inicjatywę, i pokieruję nią tak, byśmy dostali to, czego chcemy. Zresztą sam nie byłbym w stanie rządzić klanem; jestem na to zbyt głupi. Umiem za to być dobrą podporą. Oboje odniesiemy korzyści. - Znajdowałam się pułapce, misternych wnykach zastawionych przez ogiera. Żadne jego słowo nie było godne zaufania, a równocześnie było wyrokiem. Pozostała mi tylko jedna opcja. Wszystko potoczyło się błyskawicznie, jakby rozmowa dotyczyła smaku jakiejś potrawy. Z całych sił stłumiłam złość, i wycedziłam przez zęby:
— Piekielny Ptaku, odejdź.
— Jesteś doprawdy mądrą klaczą. - mruknął, prędko się oddalając, niczym tchórz chcący uniknąć przykrego losu (a zwłaszcza ostrza, które prawie musnęło jego zad). Gdy zniknął w oddali, zaczęła, kręcić głową.
Teraz dopiero zacznie się prawdziwa walka.
Walka, w której nie mam szans.
Zacisnęłam zęby, po czym pogalopowałam przed siebie, nie przejmując się zupełnie przeszkodami, a po drodze wyrzucając z siebie wszystkie przekleństwa, jakie tylko zdołały mi przyjść do głowy. Ich echo, przeplatane łkaniem, odbijało się żałosnym jękiem od skalnej ściany. Dość! - trzeźwa myśl przebiła się wreszcie przez welon bólu i rozpaczy. To nic mi nie da. Cóż za ironia. Jedyną rozsądną rzeczą było teraz wrócić i...czekać.
Z obojętnym pyskiem stanęłam jak zwykle z boku i usiłowałam usnąć, co jak wiadomo, skutkuje brakiem snu. Słyszałam kroki Khonkha zbliżającego się powoli. Zamknęłam oczy. Nic nie zauważył.
Jedna sekunda udawania kosztowała tyle. Wiele ich będzie. 
<Khonkh? To teraz sobie trochę Yatgaar podręczę ^^XD>

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!

Szablon
Margaryna
-
Maślana Grafika