Stado Hańby zaczęło podupadać. Pozostała już tylko garstka najsilniejszych jednostek. Mieliśmy nad nimi przewagę liczebną, ale nawet gdy było ich więcej dawaliśmy sobie z nimi radę, bez większych problemów. Jako, że słyszy się, iż atakujący ma większe szanse na zdobycie przewagi niż broniący, to my pierwsi ruszyliśmy na ostateczne starcie. Ze względów zdrowotnych Linda nie mogła brać udziału w walce. Po pierwsze dosyć zaawansowany już wiek, a po drugie przez odniesione w walce rany dość widocznie utykała na jedną z przednich nóg. Ja za to nie posiadałem żadnej broni, bo straciłem mój sztylet. Ale ostatni raz widziałem go wbitego w szyję mojego ojca, więc wcale nie żałuję straty. Poza tym zapowiadało się na niedługi koniec jego martwego życia. Swoją drogą dziwnie to brzmi. Chodziło mi po prostu o to, że niedługo miał się zniszczyć i przestać nadawać się do użytku. Ale wróćmy już do głównego wątku zamiast odpływać w krainę marzeń. To również dziwnie brzmi. Dobra. Teraz już naprawdę wróćmy do wątku. Jako że Linda już nie walczyła, a ja nie posiadałem broni, dzięki ingerencji innych osób oraz dobrym nastawieniu klaczy otrzymałem tą z jej ekwipunku. Sam nie zniżyłbym się do takiego poziomu. Prosić. Kto by pomyślał. Chyba nie bez powodu słowo "prosić" jest bardzo podobne do wyrazu "prosię". To drugie jest raczej niezbyt szlachetne i przeciwne elegancji i chlubie. Wyglądają podobnie, więc muszą posiadać podobne znaczenia. Rozumiem słowa posiadające kilka znaczeń. Na przykład klucz, zamek, ścierka. Rozpędziłem się. Zamiast "ścierki" nada się "wycieraczka". Cały czas, który poświęciliśmy na dojście do wrogiego stada, poświęciłem właśnie takim rozmyślaniom. A z resztą nie tylko takim. Zajmował mnie głównie mój nowy miecz. Ta broń i mój stary sztylet. Po prostu nie da się porównać. Mój były ekwipunek był... Mógłbym rozwodzić się nad tym godzinami, ale zainteresuje was chyba tylko kilka cech. Choć i tak nie w nich nic interesującego. Mój sztylet był ostry, doskonale wyważony, łatwo się go chwytało, był też krótki i poręczny. Do tego niezwykle gustowny i piękny. Czarno - złota rękojeść z wyrzeźbionym skorpionem. Można by stworzyć jeszcze długi opis tego morderczego dzieła sztuki, ale nie chciałbym znudzić was na śmierć. Może niektórym odebrałbym życie, ale w ciekawszy sposób. Może coś z torturami. Pozbawianie kończyn, obdzieranie ze skóry, w niektórych przypadkach kastracja, a to tylko niektóre z możliwych wariantów. Jest ich dużo. Oj, dużo. Nawet gruba książka nie zdołałaby pomieścić ich wszystkich. Przechodząc jednak do opisu miecza Lindy. Był długi, niewyważony, w tą gorszą stronę. Klinga była chyba dwa razy cięższa niż rękojeść. W oczy rzucały się też tępe i postrzępione boki ostrza. Chwytność również pozostawiała wiele do życzenia. Rękojeść była niezwykle śliska. Gdyby tego było mało, była w kształcie stożka, który im bliżej kingi, tym był szerszy. Uwierzcie. Ciężko jest chwycić coś takiego w zęby. Mimo wszystko nie miałem co narzekać. No dobra. Miałem. Zmuszono mnie do proszenie Lindy o pożyczenie broni. I to jeszcze takiego badziewia. Kto widział takie cuda? To wszystko przez tego Khonkha. Tchórza. Tępaka. Jak władca mógł ulec zdaniu innych, gdy nawet nie protestowali. Ani trochę oporu! Chociażby słownego. O przemocy fizycznej nie ma w ogóle co gadać. Czyżby cały klan był upośledzony? Czyżby nikt nie posiadał własnego zdania? Czy nikt nie zauważa ukrytego, pod "dobrymi" działaniami Khonkha, reżimu? Tylko garstka trzyma się własnego zdania, walczy o dobro całości, wolność osobistą. Wszyscy uważaliby to za zło. Gdyby się dowiedzieli rzecz jasna. Inaczej ciężko by było myśleć coś o czymś, o czym się nie wie. Frakcja. Jednoczyła wszystkich tych, którzy nie byli "dobrzy" tylko z pozoru. Wręcz przeciwnie. Wszyscy którzy w niej byli, wydawałoby się agresorzy i ci źli, trzymali z tymi odpowiednimi. Z tymi, z którymi po przepędzieniu tchórza z tronu, będzie lepiej niż z "dobrymi", pozbawionymi własnej woli sługusami Khonkha. Aron, Grey, Fenrir, Hanken, Tenebris, Yatgaar. Tylko oni zdawali sobie sprawę z ukrytego w działaniach władcy reżimu. Moje rozmyślania przerwał sygnał do ataku. Na rozgrzewkę zaatakowałem stojącego na środku źrebaka na koślawych nogach. Widocznie Stado Hańby uciekało się już do wykorzystywania źrebaków w wojsku. Co za pech. Uśmiechnąłem się szyderczo. Już po chwili koń leżał na ziemi z przedziurawioną szyją. Poczułem jak z tyłu zalatuje na mnie jakieś ostrze, więc zrobiłem unik i szybko odwróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni. Jakiś rosły ogier próbował pozbawić mnie życia, ale ja bez problemu blokowałem silne ciosy. Nie minęło dużo czasu, a koń już leżał martwy. Ktoś zamachnął się na mnie z boku. Sparowałem cios. Zaskoczony przeciwnik wypuścił broń, która pchana siłą mojej wbiła się w jego pierś z oczywistymi skutkami. Zobaczyłem jakieś źrebię, które szarżowało na mnie z krzaków.
-Zabiłeś moją matkę! - krzyczało.
-Bywa - syknąłem. Zamachnąłem się, a następnie z całej siły dałem maluchowi tarczą w łeb. Ten zatoczył się i upadł. Żył, ale nie ruszał się. Skorzystałem z okazji i naciskając przednimi nogami na jego łeb, roztrzaskałem mu czaszkę. Podniosłem wzrok. Dezerterzy uciekali i nie został już nikt. Tylko jakiś koń patrzył na mnie w obawie, widząc co zrobiłem z maluchem. Chyba można uznać trening za zaliczony. Było łatwo, ale zawsze coś. Za to jutro będzie coś dużo trudniejszego.
CDN.
PS. +700 słów
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!