Polecane posty ---> Zmiany w składzie SZAPULUTU

28.02.2018

Od Kirka "Ofiary wojny. Obrońca" Cz. IV

Wieczorem tego samego dnia Khonkh wysłał jeszcze Mikado i Valentię, aby zebrali jak najwięcej informacji. Szpiedzy powrócili następnego dnia. Według nich Stado Hańby przegrupowało się i w najbliżej nas znajdowała się grupa składająca się z około dwudziestu koni. Władca postanowił, że przypuścimy na nich szybki atak, aby nie zdołali nikogo zawiadomić.
-Poprzednia bitwa nie poszła nam aż tak źle. Teraz jednak dajmy z siebie wszystko! Zero litości! Musimy wygrać tę walkę za wszelką cenę! Wyzbądźcie się wszelkich skrupułów, gdyż nie ma na nie miejsce na wojnie!-przed wyruszeniem Khonkh wygłosił krótkie przemówienie. W końcu ruszyliśmy. Na samym przodzie biegli bojownicy, władca, Yatgaar oraz kilka innych koni, które miały za zadanie przedrzeć się jako pierwsze i utorować drogę reszcie. Przeciwnicy nie spodziewali się oczywiście naszego ataku, ale byli dość dobrze na to przygotowani. My także wiedzieliśmy na co się piszemy, toteż szybko udało nam się pokonać wszelkie przeszkody. Dostaliśmy się na ich terytorium, co już było sukcesem. Musieliśmy jednak uważać, gdyż przeciwnicy mimo wszystko znali je lepiej niż my. Rozpoczęła się walka. Krwawa jatka trwała w nieskończoność. Również i ja walczyłem, zabijając jak największą liczbę wrogów. Wyzbyłem się przynajmniej na razie początkowych obaw i uprzedzeń do zabijania. Na wojnie, jeśli nie mordujesz, sam giniesz-ta myśl utwierdzała mnie w przekonaniu, że dobrze postępuję. Kątem oka zauważyłem, że kilka koni ze Stada Hańby po prosty zdezerterowało. Zobaczyłem między innymi uciekającą, czarno-białą klacz. Chciałem puścić się za nimi w pogoń lub chociaż zgłosić to, że uciekinierzy mogą sprowadzić posiłki, ale w tym momencie zostałem ponownie zaatakowany. Odwróciłem się i ujrzałem przed sobą napastnika. Był to dobrze zbudowany ogier, o wiele ode mnie wyższy i silniejszy. Walka nie poszła mi zatem tak szybko i łatwo jak poprzednie. Koń zdawał się być o wiele bardziej doświadczonym w boju niż ja. Im dłużej zaś trwała nasza walka, tym gorzej dla mnie. Coraz bardziej opadałem z sił, moje ataki były gorsze, zaś ogier sprawiał wrażenie, jakby tylko na to czekał. W pewnym momencie zaatakowałem mojego przeciwnika, stając na dwóch nogach i solidnie go kopiąc. Kiedy jednak opuściłem przednie kończyny, trafiłem na jakiś kamień, mocno się zachwiałem i przewróciłem. Ogier od razu do mnie doskoczył. Pomyślałem, że to koniec. Umrę tu i teraz, w tak haniebny sposób. Wtem coś metalowego przeszyło powietrze i wbiło się w głowę ogiera, który już chciał zadać mi ostateczny cios. Koń padł martwy. Czym prędzej rozejrzałem się i ujrzałem nikogo innego jak Bush Brav'e. Ten jak gdyby nigdy nic podszedł do ogiera i wyciągnął z jego głowy swój sztylet, po czym wytarł go w śnieg.
-Nie ma za co-powiedział, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Koń najwyraźniej stracił mną zainteresowanie, toteż rozejrzałem się dokoła w celu sprawdzenia, czy nikt nie zamierza mnie ponownie zaatakować. Spostrzegłem dzięki temu, że walka już się zakończyła. Praktycznie wszyscy przeciwnicy zostali albo zabici, albo uciekli.
-Już po walce?-chciałem się upewnić.
-Jak widać. Khonkh wysyła tylko kilka koni, by sprawdziły, co z dezerterami-odparł Bush. Odwrócił się i już miał odejść, gdy oboje wyczuliśmy czyjąś obecność. W powietrzu czuć było woń wielu koni, ale ta zdawała się być inna. Czym prędzej skierowałem się za nią, a zaciekawiony Bush poszedł razem ze mną. Weszliśmy w las. Po kilku metrach do naszych uszu dotarło coś jakby szuranie. Idąc za hałasem, dotarłem do osoby, która była jego przyczyną. Pod jednym z drzew iglastych leżało małe źrebię. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, towarzyszący mi ogier uniósł swój sztylet.
-Stój! Co ty chcesz zrobić?!-zawołałem.
-To pewnie źrebię kogoś z tamtego klanu. A Khonkha nie kazał okazywać litości. Pamiętaj, że to wojna-odparł Bush.
-Ale co jest Ci winne to źrebię? Zresztą, jeśli powiemy o nim Khonkhowi, na pewno zgodzi się, aby zostawić je przy życiu. Ogier nic nie odpowiedział. Ja za to myślałem, co teraz zrobić. Wolałem nie zostawiać źrebięcia sam na sam z Bush Brave'em. Młode było też zbyt osłabione, żeby mogło pójść samemu.
-Sprowadź tu Khonkha-powiedziałem do ogiera. Ten na początku zrobił minę, jakby nie zrozumiał moich słów. W końcu bez słowa zawrócił i udał się w stronę reszty klanu. Zostałem więc sam na sam ze źrebięciem. Młode całe się trzęsło, toteż położyłem się obok niego, aby ogrzać je własnym ciałem. Mijał czas, a nikt nie przybywał. Nie zdziwiłbym się, gdyby Bush Brave po prostu zignorował tę sytuację-pomyślałem. W końcu jednak na horyzoncie zamajaczyły dwie sylwetki. Jedna z nich po czasie zawróciła. Domyśliłem się, że Bush nie widział sensu swojej obecności tutaj. Khonkh podszedł do mnie i, widząc sytuację, powiedział:
-Bush Brave wszystko mi wyjaśnił. Masz rację, źrebię nie jest niczemu winne. Nie możemy jednak oddać go jemu stadu, nie wyobrażam sobie, jakby to miało wyglądać. Trzeba zabrać źrebię i się nim zaopiekować. Skoro to ty je znalazłeś, może na razie się nim zajmiesz? Zanim ktoś je zaadoptuje?
-Ja?-zdziwiłem się.-Ja nie mam pojęcia o opiece nad źrebakiem-dodałem.
-Na pewno sobie poradzisz. Teraz weźmy je ze sobą. Nie wygląda na głodne ani w żaden sposób zaniedbane, jak już to zmarznięte. Musimy je ogrzać-odparł Khonkh. Domyśliłem się, że nie mam co protestować. Zabraliśmy źrebię do reszty klanu. Po drodze myślałem tylko o tym, jak bardzo mu współczuję i jakie miało nieszczęście, że urodziło się akurat w tym miejscu i o tym czasie. Wojna to naprawdę potworna rzecz.
KONIEC

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!

Szablon
Margaryna
-
Maślana Grafika