Polecane posty ---> Zmiany w składzie SZAPULUTU

27.12.2018

Od Hypnosa do Shiregt'a ,,Czyżby koniec tułaczki?"

Nagły, głośny szmer. To on wyrwał mnie ze stanu głębokiego snu. Gwałtownie rozprostowałem kończyny, stając chwiejnie w lekkim rozkroku. Podniosłem z nagłością głowę i naprężyłem z przestrachem wszystkie mięśnie, w gotowości do ucieczki przed niespodziewanym wrogiem. Moje oczy rozwarły się szeroko, bardzo szybko pomimo faktu, że jeszcze przed chwilą przewracałem się dopiero na drugi bok. Senne przedtem, zlewające się nieco z mymi tęczówkami źrenice powiększyły się znacznie. Niespokojny oddech przez chwilę pozostał przyspieszony, jednak nieznacznie jak i przez nie nazbyt długi czas. Serce zaczęło panicznie łomotać, nakazywało wręcz uciekać, co osłabiło mnie nieco i odniosłem chwilowe wrażenie, iż moje nogi zrobione są z waty. Me całe ciało przeszedł dziwny, choć często występujący u mnie dreszcz paraliżu. Na szczęście wszystkie bardzo nieprzyjemne odczucia i pierwsze myśli dotyczące ucieczki, trwały nie więcej niż chwilę. Kiedy już nieco ochłonąłem po tychże doznaniach, zacząłem rozglądać się dookoła, bacznie przypatrując się gęstwinom, w których postanowiłem w dniu wczorajszym odpocząć przed dalszymi poszukiwaniami. Czego szukałem? Szczęścia, godniejszego życia, a może po prostu towarzystwa...sam nie mogłem się tego domyślić. Moje stado nakazało mi opuścić je i wyruszyć w poszukiwania swego miejsca na świecie. Wszyscy najstarsi i najmądrzejsi jego członkowie, którzy wychowali nas - tych, których dobry tydzień temu pożegnali - mówili, że po prostu tak musi być, muszę stać się samodzielny, silny i niezależny, tak jak wszyscy oni. Że tylko tak uda mi się przetrwać z daleka od ludzi. I że nigdy nie powinienem do nich wracać, gdyż bywają fałszywi i liczy się dla nich tylko zysk. Jeżeli nie z rajdów, to z mięsa. Czułem, że starsi mówią mądrze, aby unikać wszelkiego człowieczeństwa na tym świecie. Oni wszystko niszczą i zawsze robią tak, by im żyło się tu dobrze. Nie myślą o naszych losach. Tak czy siak, męczyłbym się u ludzi okropnie przez ciągłe treningi lub - gdybym buntował się, albo po prostu nie był najlepszym w swoim fachu - przez niezbyt litościwych rzeźników. Młode mięso podobno lepiej się sprzedaje. Ta niespokojna jak i okropna myśl poruszyła całym moim ciałem. Podszedłem w przód, wychodząc spośród gęstwiny wysokich krzewów i kilku drzewek. Deptałem po nielicznych źdźbłach trawy i malutkich rozmiarów górskich kwiatkach pachnących delikatną, słodką i mdłą zarazem wonią. Różne rodzaje roślin uginały się pod moimi ciemnymi kopytami. Skubnąłem od niechcenia trawy, jakbym nie był głodny wcale. Przywykłem już do małych ilości pokarmu, jak i wody w ciągu dnia. Pustynne życie bywa o wiele mniej łaskawe, niż to tutaj, wśród niskiej roślinności. Podniosłem wzrok z ziemi przed siebie. Moim oczom ukazała się zaspana jeszcze wyżyna z licznymi wzniesieniami i małymi dolinami. Ciągnęły się one najczęściej nad niezbyt głębokimi i szerokimi rzeczkami, w których zazwyczaj brałem poranną kąpiel i które pozwalały mi zaczerpnąć kilka łyków świeżej, zimnej wody. Jednak dzisiaj nie miałem zbytnio ochoty jeść, pić, czy się pławić. Nieprzebyty krajobraz ten, przed którym stałem, wołał echem pustki i samotności moje imię. Niemalże byłem w stanie usłyszeć jego nawoływania. Lecz wydawałoby się że nie ma tu żywej duszy. Wpadłem w zamyślenie i zadowolenie, obserwując to wszystko, tak potężne, dumne i śliczne. Ale męczył mnie również strach przed nieznanym. Nie wiem, dokąd iść. Nie wiem nawet w którą stronę... Poczułem się niczym zagubione wśród lasu pełnego wilków źrebię. Bezbronne, niewinne, zmuszone do ucieczki mimo strachu nadawanego również przez samotność. Westchnąłem pchając przed siebie kopytem mały kamień. Nie obserwowałem nawet jego długiej drogi, kiedy toczył się w dół niezbyt stromej doliny. Czułem się już naprawdę bardzo samotny... Zwróciłem głowę na swój grzbiet. Padał nań promień poranku, rozpromieniający moją ciemną, błyszczącą sierść. Promień ów mógł być oznaką tylko jednego. Słońce zaczyna wschodzić, a wraz z nim zaczął panować nowy dzień mojej bezustannej tułaczki. Szaro-granatowe niebo poczęło przechodzić w nieśmiały róż, następnie w jasny pomarańcz zmieszany ze złotem, ten zaś kolor wyblakł cudownym błękitem, który na sam już koniec jakże magicznej zmiany barw nieba, pociemniał i pociągnął za sobą w górę słońce. Zjawisko to było nie tyle co piękne, ale także niezwykłe. Cała gama kolorów padała po kolei nieśmiałym cieniem na niebosa zwiastujące poranek. Wszystko to nastało w bardzo niedługim czasie, więc patrząc na cudne, zmienne niebo ruszyłem powolnym kłusem przed siebie. Pragnąłem rozbudzić się właściwie w wypadku, kiedy musiałbym uciekać przed niebezpieczeństwem. W końcu nadal nie wiedziałem, co miał oznaczać poprzedni szmer, który to postawił mnie błyskawicznie na nogi i spowodował lekką panikę. Nie chciałbym, abym przez kontuzję w trakcie ucieczki padł na glebę zmorzony bólem zerwanego mięśnia lub innej ciężkiej kontuzji skazując sam siebie na śmierć okrutną, rozszarpany przez chociażby watahę silnych basiorów. Przemierzałem więc po kolei górkę po górce, lekkim moim kłusem, który matka i ojciec mi we krwi przekazali. Z biegiem czasu zaczęło dnieć całkiem. Czyste niebo zwiastowało ładną pogodę, mimo dość dużego chłodu. Nie było widać ani jednej ciemniejszej chmury, z której mógłby spaść deszcz, czy śnieg, który wyglądał tu na rzadkość. Owszem, wiał dość mocny wiatr. Był on jednak cieplejszy od temperatury powietrza i kojący, więc zapewne wiał z południa. Rozwiewał rozkosznie moją skąpo rozrośniętą, jednak mocną grzywę. Przecinałem opór wiatru powolnym, wysokim galopem, nadal przemierzając wyżyny. Niedługo potem teren zaczynał się zmieniać; żwir chrzęścił z każdym moim krokiem, a początkowo niegroźny wicher nieco się wzmocnił i szybko stał się nieprzyjemny. Słońce coraz wolniej się unosiło, aby w końcu po wielu godzinach mojego nieustannego, ale pogodnego podróżowania, zawisło wysoko nad wierzchołkami nielicznych, małych i biednie wyglądających drzewek i nad moją głową. Wyczuć mogłem o wiele wyższą temperaturę powietrza, niż rankiem. Daleko od miejsca mojegi wcześniejszego spoczynku ustał prawie całkowicie także chłodzący wiatr. Krajobraz zmieniał się coraz to mocniej. Wokół nie mogłem dostrzec niemalże żadnych roślin prócz rosnących gdzieniegdzie kępek trawy i niskich ziół, kwiatów czy krzewów. Żwir, który zaskoczył mnie poprzednio, zmienił się w nieprzebyte, grząskie bagno. Zatrzymałem się na moment, aby namyśleć się, jakby ominąć tą małą przeszkodę. Rozejrzałem się wokół swoim bystrym okiem. Tam gdzie sięgał mój wzrok, wszędzie rozciągały się podmokłe bagienne tereny. Cóż, wszystko wskazywało na to, że muszę zaryzykować i przebyć je. Z niezadowoleniem zatopiłem przednie kopyta w błocie. Na nieszczęście, nie było dziś dużego mrozu, który mógłby utworzyć wierzchnią twardą warstwę na bagnie. Moje w miarę małe kopyta nie przywykły do niczego innego jak pustynia i rzadkie trawy nizin jak i wyżyn. Ich niewielka powierzchnia powodowała, że w niektórych momentach po nadgarstki grzązłem szarpiąc się nerwowo. Z czasem jednak opanowałem się i szybko, ale spokojnie stawiałem dalsze kroki naprzód. Szczęśliwym trafem, to podłoże nie było aż tak rozległe, jak przedtem mi się wydawało. Nie zajęło mi wiec zbyt dużo czasu, zanim stanąłem na twardej, suchej ziemi. Ku mojemu zdziwieniu, w oddali ujrzałem jakiś potężny zbiornik wodny. Z pewnością nie była to rzeka, nie mogłem dostrzec doliny ani zbytnio dużych nierówności terenu. Przyglądałem się owemu obrazowi, gdyby to jezioro było co najmniej niezwykłe. Może to jego barwa przykuła mój wzrok, a może to ten nowy, nieznany mi zapach, którego dokładnie opisać nie potrafię? Wtem ujrzałem sylwetkę zwierzęcą w oddali. Gdy pochyliła łeb nad wodą, aby napić się, nie miałem już wątpliwości co do tego, że jest to koń. Sam nie wiem dlaczego, ale ucieszył mnie ten fakt niezmiernie. Od tygodnia, jak nie dłużej, nie widziałem prawie żadnej żywej duszy, co dopiero mojego gatunku. Ruszyłem galopem w jego, zadowolony ze swojego odkrycia. Do jeziora nie było jeszcze niestety tak blisko, jak początkowo śmiałem myśleć. Jednak odziedziczywszy niemałą wytrzymałość po nawet najdalszych z moich przodków, nie miałem większego problemu z utrzymaniem średniej prędkości biegu. I ów koń po chwili zauważył mnie. Podniósł głowę z zaciekawieniem i postawił nieufnie uszy. Nie rozpoznawał w mojej postaci żadnego ze znanych sobie, więc zwolniłem, aby nie wydawać się wrogi czy nazbyt śmiały. W końcu nie miałem pojęcia czyj jest ten teren, po którym tak odważnie stąpam. Postać jego wyglądała pewnie i dostojnie. Gniada maść odbijała promienie padające harmonijnie na jedną stronę jego ciała. Wzrok miał nieufny, choć w żadnym przypadku nie wiązałbym go z agresją czy nieprzyjaznym nastawieniem. Przystanąłem, zauważając w nim z niewielkiej już odległości pewną potęgę. Patrzyłem pytającym, ale także pełnym nadziei wrogiem na ogiera. Ten jednak począł iść spokojnie, lecz odważnie w moją stronę. Zacząłem czynić to samo, biorąc to za pewnego rodzaju zezwolenie. W końcu stanęliśmy całkiem blisko siebie. Dopiero wówczas miałem okazję przyglądać się dokładniej ogierowi. Był ode mnie nieco wyższy, budowy mocniejszej niż ja, jednak widać, że mocno wysportowanej. We łbie jego dostrzec nietrudno mi było nieco głębsze, prawdopodobnie jednak arabskie zarysy. Wyglądał na niewiele starszego ode mnie, jednak sama postać jego budziła we mnie szacunek, dostrzegłem w niej szlachetność nie tylko krwi. Przyglądał mi się już nieco spokojniej, niemniej jednak nieufnie. W końcu ogier skierował do mnie pytanie:
-Kim jesteś i czego szukasz na terenach naszego Klanu? Nie rozpoznaję cię, przybyszu. - uśmiechnął się jednak przyjaźnie, co ośmieliło mnie nieco. Podniosłem wzrok, i zachwiałem lekkim westchnięciem nad odpowiedzią.
-Imię moje brzmi Hypnos, przybyłem z pustyń odległych w miarę. Pytasz czego szukam, kiedy ja sam nie wiem. Kazano mi szukać stada nowego, czy też klanu. Czy myślisz, drogi... - tu przerwałem, nie znając imienia jeszcze mojego rozmówcy.
-Shiregt z dynastii Altbachów, władca Klanu.
Zamieszały mnie nieco jego słowa, mimo tego, że w prawdzie domyśliłem się pochodzenia królewskiego ogiera. Szybko jednak ochłonąłem i począłem na nowo pytać Shiregta:
-Więc czy sądzisz, drogi władco, że znajdzie się w waszym Klanie miejsce dla młodego ogiera, jakim jestem ja?
Patrzyłem nadal niezbyt śmiało na postać pełną dumy, mimo sympatycznego charakteru.
<Shiregt?>

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!

Szablon
Margaryna
-
Maślana Grafika