Chyba zaczynam wariować.
Starałem się z całych sił patrzeć w niebo albo w ziemię, byle tylko uniknąć zaniepokojonych, pytających spojrzeń uczniów. Miałem ich dość.
— To wszystko. Możecie się rozejść. - rzekłem cicho, beznamiętnie. Konie jeszcze przez moment wahały się, po czym ostrożnie odeszły w swoje strony. Odwróciłem wzrok ku błękitnej tafli jeziora, błyszczącej w słońcu. Mimo jego obecności temperatura nieuchronnie spadała. Drzewa pozbywały się ostatnich liści. Żyzne, zielone łąki Chirgis zamierały w oczekiwaniu na białą panią. Roślinność szybko się kończyła. Nadchodziła pora na kolejną wędrówkę. Tylko gdzie? Nadstawiłem nagle uszu, jednak znów był to tylko oszukańczy wicher, wplatający w swój szum nuty podobne do rżenia konia. Dokładniej, klaczy w potrzebie. Westchnąłem, ze złością chwytając najbliższą gałąź i wgryzając się w nią z całej siły.
Jeżeli rzeczywiście jest tego warta...Jeżeli naprawdę ją kocham, to muszę coś zrobić. Musi przynajmniej wiedzieć...żeby tylko móc ją zobaczyć, ten ostatni raz. Inaczej to mnie wykończy.
Pokiwałem powoli głową do siebie. Tak, to jest sensowna myśl. Spojrzałem w kierunku klanu, poszukując głównie kasztanowatej i gniadej plamy. Były tam, ale nie mogłem mieć pewności, że są tymi, o których myślę. Powinienem się z nimi pożegnać? Raczej nie. To zrodziłoby we mnie tylko wątpliwości i utrudniło odejście, zresztą pewnie próbowaliby mnie powstrzymać. Jak rzekł pewien mądry kuc, trzeba kuć, póki żelazo gorące.
Ruszyłem więc raźnym kłusem przez las w tym samym kierunku, w którym udała się Mivana, na południowy wschód. Uśmiechnąłem się blado. Robienie czegokolwiek i podsycanie nadziei podnosiło mnie na duchu. Biegłem tak bez przeszkód jakieś kilkaset kroków, kiedy w oddali dostrzegłem trójkę koni. W dwóch z nich rozpoznałem ojca i brata, kolejny z mniejszej odległości okazał się Mint. Zwolniłem, aż w końcu zatrzymałem się przed nimi, świdrując grupkę spojrzeniem. Jestem już tak blisko wolności...
— Bracie, dokąd się wybierasz? - spytał Dante z niewinną miną.
— Nie mam żadnego obowiązku wam się spowiadać. - odparłem dumnie, ruszając znów do przodu.
— Shiregt'cie Altbachu... - zaczął Khonkh, jednak nie dałem mu skończyć.
— To, że się o mnie martwicie, nie upoważnia was do śledzenia i kontrolowania mnie na każdym kroku! - Mint, o dziwo, wciąż milczała, aczkolwiek nie interesowało mnie to. Fakt, że podniosłem głos, nie był jeszcze do tego stopnia ważny, ale ojciec musiał wyczuć ze swoim życiowym doświadczeniem, co się święci. Rzuciłem się, by jak najszybciej przebiec pomiędzy nimi, ale ogiery zagrodziły mi drogę. Klacz szybko przeszła na tyły. Odsłoniłem zęby i pochyliłem uszy, mając nadzieję, że samo ostrzeżenie wystarczy.
— Wiemy, że jest ci przykro, ale... - dalszych słów nie słyszałem. Wcale nie jest mi przykro. To tylko mój umysł szamoce się bezsilnie z wściekłości, nie mogąc znaleźć argumentów trafiających do usychającego jak roślina bez wody serca, a dusza rozrywa się od tego na kawałki. W oku zakręciła mi się mimowolna łza, napięcie mięśni sięgało zenitu.
— Przepraszam. - szepnąłem, z głośnym rżeniem taranując konie i pędząc przed siebie niczym huragan. Jestem wolny...wolny.
CDN
Jeżeli rzeczywiście jest tego warta...Jeżeli naprawdę ją kocham, to muszę coś zrobić. Musi przynajmniej wiedzieć...żeby tylko móc ją zobaczyć, ten ostatni raz. Inaczej to mnie wykończy.
Pokiwałem powoli głową do siebie. Tak, to jest sensowna myśl. Spojrzałem w kierunku klanu, poszukując głównie kasztanowatej i gniadej plamy. Były tam, ale nie mogłem mieć pewności, że są tymi, o których myślę. Powinienem się z nimi pożegnać? Raczej nie. To zrodziłoby we mnie tylko wątpliwości i utrudniło odejście, zresztą pewnie próbowaliby mnie powstrzymać. Jak rzekł pewien mądry kuc, trzeba kuć, póki żelazo gorące.
Ruszyłem więc raźnym kłusem przez las w tym samym kierunku, w którym udała się Mivana, na południowy wschód. Uśmiechnąłem się blado. Robienie czegokolwiek i podsycanie nadziei podnosiło mnie na duchu. Biegłem tak bez przeszkód jakieś kilkaset kroków, kiedy w oddali dostrzegłem trójkę koni. W dwóch z nich rozpoznałem ojca i brata, kolejny z mniejszej odległości okazał się Mint. Zwolniłem, aż w końcu zatrzymałem się przed nimi, świdrując grupkę spojrzeniem. Jestem już tak blisko wolności...
— Bracie, dokąd się wybierasz? - spytał Dante z niewinną miną.
— Nie mam żadnego obowiązku wam się spowiadać. - odparłem dumnie, ruszając znów do przodu.
— Shiregt'cie Altbachu... - zaczął Khonkh, jednak nie dałem mu skończyć.
— To, że się o mnie martwicie, nie upoważnia was do śledzenia i kontrolowania mnie na każdym kroku! - Mint, o dziwo, wciąż milczała, aczkolwiek nie interesowało mnie to. Fakt, że podniosłem głos, nie był jeszcze do tego stopnia ważny, ale ojciec musiał wyczuć ze swoim życiowym doświadczeniem, co się święci. Rzuciłem się, by jak najszybciej przebiec pomiędzy nimi, ale ogiery zagrodziły mi drogę. Klacz szybko przeszła na tyły. Odsłoniłem zęby i pochyliłem uszy, mając nadzieję, że samo ostrzeżenie wystarczy.
— Wiemy, że jest ci przykro, ale... - dalszych słów nie słyszałem. Wcale nie jest mi przykro. To tylko mój umysł szamoce się bezsilnie z wściekłości, nie mogąc znaleźć argumentów trafiających do usychającego jak roślina bez wody serca, a dusza rozrywa się od tego na kawałki. W oku zakręciła mi się mimowolna łza, napięcie mięśni sięgało zenitu.
— Przepraszam. - szepnąłem, z głośnym rżeniem taranując konie i pędząc przed siebie niczym huragan. Jestem wolny...wolny.
CDN
Ciekawi mnie, co było wcześciej
OdpowiedzUsuńOj, dużo się działo, ale najwięcej opowie ten fragment :) http://freedometernal-s.blogspot.com/2019/06/od-mivany-do-shiregta-jestem-wolna.html
Usuń