W drugiej części opowiadania autorka postanowiła zakpić sobie z fizjologii i anatomii. Tylko ostrzegam: pretensje do weny. XD
To było zupełnie bez sensu...przynajmniej już się skończyło. Uśmiechnęłam się do siebie. Maszerowaliśmy w ciszy, oboje pogrążeni we własnych galopujących myślach. Wtem przypomniało mi się coś, co mogło rozwiązać nasze problemy.
— Mam pewien pomysł. I więcej nie wrócimy do tematu. - dodałam uspokajająco, ze wzrokiem wbitym w rozmokłą od nagłej odwilży glebę, o grząskiej, błotnistej konsystencji, w której kopyta plaskały cicho, a wraz z ziemią przyklejały się do nich zeszłoroczne igły i liście. Jednak stopień grząskości nie utrudniał na razie chodzenia.
— Dobrze. Dajesz. - Khonkh również uśmiechnął się przyjaźnie.
— Można ich ulokować wśród dżejranów.
— Dżejranów...? Dlaczego akurat tam...? - spytał z lekkim powątpiewaniem.
— To stworzenia z natury płochliwe i pokojowo nastawione do reszty. Walczą jedynie z siłami natury, przeważnie się lenią...i z wdzięcznością przyjmą każdego obrońcę w swe stalowe objęcia. - rzekłam z zadowoleniem.
— Tak. - odpowiedział ogier, trącając swoim o mój pysk.
~Następnego ranka~
Eskorta składająca się z dwójki naszych silniejszych członków klanu była już gotowa do wyruszenia. Pośrodku orszaku znajdował się siwy ogier, z czarną, rzadką grzywą, spływającą prosto na jego szyję. Wyraźnie dał nam znać o swojej nieodwołalnej decyzji - a raczej wyroku - lecz nie wyglądał ani na szczęśliwego z tego powodu, ani przygnębionego. Warunki były tak czy inaczej jasne. Fenrir nie uraczył polany nawet ostatnim pogardliwym spojrzeniem, po czym oddalił się kłusem ze strażnikami. Poczułam, jak Khonkh odetchnął z ulgą. Grey otrzymała jeszcze jedno długie upomnienie, aż władca uznał, że starczy tej tyranii. Klacz w gruncie rzeczy była dobra, tyle że porywał ją każdy najmniejszy wir zdarzeń. Moje zainteresowanie przykuwał tylko Bush Brave, który również postanowił zostać - przynajmniej na jakiś czas.
Podczas gdy załatwialiśmy te sprawy w stadzie rozpoczęły się przygotowania do uroczystości na cześć naszego partnerstwa. W okolicy wrzało od rozmów, szeptów, poleceń i źrebięcych okrzyków. Wszyscy uwijali się jak pszczoły w ulu, a śnieg został całkowicie zryty przez dziesiątki kopyt. Cała krzątanina trwała równo dzień i połowę nocy; każdy ustawił się w pierwszym lepszym miejscu i zasnął natychmiast.
~Night skip~
Jasne, wiosenne promienie słońca, niczym wąskie woale mgły wśród których wirował kurz i pył oświetlały przygotowaną konstrukcję z wydzielonym obszarem na strawę w przerwach od zabawy na o wiele większym kawałku. W okolicy porozkładane były jeszcze ludzkie chustki, liny i inne przedmioty, przydatne w czasie niektórych gier. Co jakiś czas ktoś znosił jeszcze jakąś kępę żywności.
Dopiero po południu wybuchła radosna wrzawa i wpierw rozpoczęło się pałaszowanie. Stopniowo niektórzy ośmielali się coraz bardziej, a mongolski trunek robił swoje. Mnie jednak wciąż do tego nie ciągnęło; stałam oparta o barierę, przypatrując się wygibasom reszty. Wtem poczułam mocne pchnięcie od tyłu. Zaskoczona, prawie że upadłam na nos, a i tak wylądowałam na dawnym miejscu pewnej pary koni. Podniosłam głowę. Moje zażenowanie pierwszy raz nie miało granic. Wykonałam na szybko jakiś ruch, po czym odwróciłam się, by dać żartownisiowi nauczkę; arab zaś śmiał się nadal, do momentu, gdy rzuciłam się na niego. Chwilę tarzaliśmy się w śniegu, po czym wstaliśmy i zaczęliśmy tańczyć. Nieporadne kroki zdołałam po wielu próbach przećwiczyć i związać w pewne układy. I tak rozpoczęła się pętla o danej kolejności: strawa-tańce-gry-strawa-upadki-tańce...Nie czułam nóg, w uszach szumiało, ale jak wszyscy (oprócz źrebiąt) czerpałam siłę z obecności partnera i trunku. Zapadł zmrok. Choć drapieżniki z pewnością czyhały gdzieś w pobliżu, to forsowanie ogrodzenia i atak rozszalałych kopytnych i mi nie wydawał się kuszącą opcją. W pewnym momencie gniadosz zaczął odciągać mnie na bok. Z lekkim oporem ruszyłam za nim, spoglądając tęsknie w stronę kawalkady. Kilka minut później tęsknota zupełnie zniknęła, a jej miejsce zajęła błogość.
Rano obudziłam się leżąc obok Khonkha. Czaszka pulsowała mi trochę, ale stopniowo rozkojarzenie ustępowało. Do południa odchorowaliśmy resztki święta, ze zgromadzonych zapasów nic nie zostało. Uświadomiłam sobie, że właściwie wszystko zostało już załatwione.
— Mamy trochę czasu dla siebie. - mruknęłam od niechcenia, skubiąc gałązkę niskiego drzewka.
— Faktycznie. A co, masz jakieś koncepcje? - milczałam przez chwilę.
— Cóż, dobrze byłoby rozejrzeć się na dalszej północy...Może uda się odnaleźć nowy teren - rzuciłam z uśmiechem.
<Khonkh? Trochę...nieco...przepraszam, to jest tak bardzo logiczne i rzeczywiste *koń by się uśmiał* opowiadanie.XD A więc?...>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!