Polecane posty ---> Zmiany w składzie SZAPULUTU

28.02.2018

Od Khonkha "Spokój i pewność zwycięstwa. Władca, nauczyciel życia stadnego" Cz. IV

Działania wojenne szły swoim torem tak, jak iść powinny. Szpiedzy przynosili wiele przydatnych informacji, a przygotowania do kolejnego starcia szły pełną parą. Miałem więc kopyta pełne roboty. Wolne chwile spędzałem głównie w towarzystwie Yatgaar. Zaczynałem już dopuszczać do siebie myśl, że chyba poczułem do niej coś więcej. Nie miałem teraz jednak czasu na żadne rozterki miłosne ani nic podobnego. Priorytetem było wygranie wojny. Dziś postanowiłem ponownie zwołać zebranie, aby ostatecznie potwierdzić naszą strategię. Planowaliśmy bowiem zaatakować jak najszybciej, ale też dobrze się do tego przygotować. Z racji, że większość rzeczy była już uprzednio ustalona, owo zebranie było tylko formalnością. Po nim miałem trochę czasu wolnego, więc jak zwykle udałem się na krótki spacer po naszym obozie w towarzystwie Yatgaar.
-Szczerze mówiąc, chciałbym, aby wojna skończyła się już-powiedziałem.
-Czemu niby?-spytała szczerze zdziwiona klacz.
-To jest dość męczące-odparłem.
-Przynajmniej coś się dzieje-powiedziała Yatgaar.
-A do tej pory brakowało ci wrażeń? Trzeba było powiedzieć, na pewno coś dałoby się załatwić-odparłem.
-Nie o to mi chodziło-powiedziała klacz, uśmiechając się.
-A o co w takim razie?-spytałem. Yatgaar nie umiała udzielić mi zbytnio odpowiedzi na moje pytanie, toteż uśmiechnąłem się do niej z satysfakcją.
-Zaraz Ci zetrę ten głupi uśmieszek!-zaśmiała się klacz, po czym niespodziewanie obrzuciła mnie śniegiem. Szybko oddałem jej i tak rozpętała się nasza krótka wojna śnieżna. Zakończyliśmy ją jednak szybko, by nikt nie nakrył nas na takich wygłupach w czasie, kiedy klan znajduje się w stanie prawdziwej wojny i to nie na śnieżki.
-Wygrałam!-zaśmiała się Yatgaar.
-Dałem Ci wygrać-odparłem, próbując uratować swą męską dumę.
-Akurat, kogo chcesz oszukać?-spytała klacz. Resztę dnia spędziliśmy na spacerowaniu i rozmowie. Pomagaliśmy też reszcie członków. Udzieliliśmy razem między innymi krótkiej lekcji walki. Potem musiałem wysłuchać raportu szpiegów. Oczywiście Yatgaar by nie przepuściła takiej okazji. Zawsze musiała mieć najświeższe wiadomości. Potem udało mi się znaleźć dla nas coś na ząb pod grubą warstwą białego puchu. Wieczorem jak zwykle położyliśmy się spać obok siebie. W towarzystwie Yatgaar zupełnie zapomniałem o czyhających na nas niebezpieczeństwach i trudach wojny i wypocząłem jak nigdy od dawna.
~~Nocą~~
Przebudziłem się. Spostrzegłem, że nie ma obok mnie Yatgaar. Wydawało mi się też, że słyszałem gdzieś w oddali czyjeś głosy. Nie licząc tego, wokoło panowała cisza jak makiem zasiał. Zignorowałem więc hałasy i ponownie zasnąłem, będąc przekonanym, że to nic ważnego.
~~Rankiem~~
Kiedy się obudziłem, Yatgaar była przy mnie. To, co było nocą, uznałem za zwykły sen. Nie zamierzałem zaś myśleć teraz nad tym, co po zachodzie słońca czai mi się w głowie. Miałem ważniejsze sprawy, jak choćby Yatgaar czy wojna. Z rana musieliśmy przejrzeć nasze zapasy. Kolejna bitwa już była zaplanowana. Nie mogliśmy jej przerwać. Czułem, że to między innymi od tej walki zależeć może nasze ostateczne zwycięstwo. Trzeba było upewnić się, że każdy koń wie, co ma robić, mamy odpowiedną ilość broni i lekarstw. Na wojnie liczy się każdy, nawet najmniejszy szczegół. Na szczęście wszystko wydawało się iść po naszej myśli. Czułem, że los nam sprzyja. W czasie walki zaś liczą się nie tylko umiejętności, ale i szczęście. Patrząc na swój klan byłem jednak pewien, że bez względu na wszystko, nie poniesiemy klęski. Wygramy, bo takie jest nasze przeznaczenie. Zwyciężać, ale nigdy nie być zwyciężonym.
KONIEC

28.02.2018

Od Kirka "Ofiary wojny. Obrońca" Cz. IV

Wieczorem tego samego dnia Khonkh wysłał jeszcze Mikado i Valentię, aby zebrali jak najwięcej informacji. Szpiedzy powrócili następnego dnia. Według nich Stado Hańby przegrupowało się i w najbliżej nas znajdowała się grupa składająca się z około dwudziestu koni. Władca postanowił, że przypuścimy na nich szybki atak, aby nie zdołali nikogo zawiadomić.
-Poprzednia bitwa nie poszła nam aż tak źle. Teraz jednak dajmy z siebie wszystko! Zero litości! Musimy wygrać tę walkę za wszelką cenę! Wyzbądźcie się wszelkich skrupułów, gdyż nie ma na nie miejsce na wojnie!-przed wyruszeniem Khonkh wygłosił krótkie przemówienie. W końcu ruszyliśmy. Na samym przodzie biegli bojownicy, władca, Yatgaar oraz kilka innych koni, które miały za zadanie przedrzeć się jako pierwsze i utorować drogę reszcie. Przeciwnicy nie spodziewali się oczywiście naszego ataku, ale byli dość dobrze na to przygotowani. My także wiedzieliśmy na co się piszemy, toteż szybko udało nam się pokonać wszelkie przeszkody. Dostaliśmy się na ich terytorium, co już było sukcesem. Musieliśmy jednak uważać, gdyż przeciwnicy mimo wszystko znali je lepiej niż my. Rozpoczęła się walka. Krwawa jatka trwała w nieskończoność. Również i ja walczyłem, zabijając jak największą liczbę wrogów. Wyzbyłem się przynajmniej na razie początkowych obaw i uprzedzeń do zabijania. Na wojnie, jeśli nie mordujesz, sam giniesz-ta myśl utwierdzała mnie w przekonaniu, że dobrze postępuję. Kątem oka zauważyłem, że kilka koni ze Stada Hańby po prosty zdezerterowało. Zobaczyłem między innymi uciekającą, czarno-białą klacz. Chciałem puścić się za nimi w pogoń lub chociaż zgłosić to, że uciekinierzy mogą sprowadzić posiłki, ale w tym momencie zostałem ponownie zaatakowany. Odwróciłem się i ujrzałem przed sobą napastnika. Był to dobrze zbudowany ogier, o wiele ode mnie wyższy i silniejszy. Walka nie poszła mi zatem tak szybko i łatwo jak poprzednie. Koń zdawał się być o wiele bardziej doświadczonym w boju niż ja. Im dłużej zaś trwała nasza walka, tym gorzej dla mnie. Coraz bardziej opadałem z sił, moje ataki były gorsze, zaś ogier sprawiał wrażenie, jakby tylko na to czekał. W pewnym momencie zaatakowałem mojego przeciwnika, stając na dwóch nogach i solidnie go kopiąc. Kiedy jednak opuściłem przednie kończyny, trafiłem na jakiś kamień, mocno się zachwiałem i przewróciłem. Ogier od razu do mnie doskoczył. Pomyślałem, że to koniec. Umrę tu i teraz, w tak haniebny sposób. Wtem coś metalowego przeszyło powietrze i wbiło się w głowę ogiera, który już chciał zadać mi ostateczny cios. Koń padł martwy. Czym prędzej rozejrzałem się i ujrzałem nikogo innego jak Bush Brav'e. Ten jak gdyby nigdy nic podszedł do ogiera i wyciągnął z jego głowy swój sztylet, po czym wytarł go w śnieg.
-Nie ma za co-powiedział, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Koń najwyraźniej stracił mną zainteresowanie, toteż rozejrzałem się dokoła w celu sprawdzenia, czy nikt nie zamierza mnie ponownie zaatakować. Spostrzegłem dzięki temu, że walka już się zakończyła. Praktycznie wszyscy przeciwnicy zostali albo zabici, albo uciekli.
-Już po walce?-chciałem się upewnić.
-Jak widać. Khonkh wysyła tylko kilka koni, by sprawdziły, co z dezerterami-odparł Bush. Odwrócił się i już miał odejść, gdy oboje wyczuliśmy czyjąś obecność. W powietrzu czuć było woń wielu koni, ale ta zdawała się być inna. Czym prędzej skierowałem się za nią, a zaciekawiony Bush poszedł razem ze mną. Weszliśmy w las. Po kilku metrach do naszych uszu dotarło coś jakby szuranie. Idąc za hałasem, dotarłem do osoby, która była jego przyczyną. Pod jednym z drzew iglastych leżało małe źrebię. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, towarzyszący mi ogier uniósł swój sztylet.
-Stój! Co ty chcesz zrobić?!-zawołałem.
-To pewnie źrebię kogoś z tamtego klanu. A Khonkha nie kazał okazywać litości. Pamiętaj, że to wojna-odparł Bush.
-Ale co jest Ci winne to źrebię? Zresztą, jeśli powiemy o nim Khonkhowi, na pewno zgodzi się, aby zostawić je przy życiu. Ogier nic nie odpowiedział. Ja za to myślałem, co teraz zrobić. Wolałem nie zostawiać źrebięcia sam na sam z Bush Brave'em. Młode było też zbyt osłabione, żeby mogło pójść samemu.
-Sprowadź tu Khonkha-powiedziałem do ogiera. Ten na początku zrobił minę, jakby nie zrozumiał moich słów. W końcu bez słowa zawrócił i udał się w stronę reszty klanu. Zostałem więc sam na sam ze źrebięciem. Młode całe się trzęsło, toteż położyłem się obok niego, aby ogrzać je własnym ciałem. Mijał czas, a nikt nie przybywał. Nie zdziwiłbym się, gdyby Bush Brave po prostu zignorował tę sytuację-pomyślałem. W końcu jednak na horyzoncie zamajaczyły dwie sylwetki. Jedna z nich po czasie zawróciła. Domyśliłem się, że Bush nie widział sensu swojej obecności tutaj. Khonkh podszedł do mnie i, widząc sytuację, powiedział:
-Bush Brave wszystko mi wyjaśnił. Masz rację, źrebię nie jest niczemu winne. Nie możemy jednak oddać go jemu stadu, nie wyobrażam sobie, jakby to miało wyglądać. Trzeba zabrać źrebię i się nim zaopiekować. Skoro to ty je znalazłeś, może na razie się nim zajmiesz? Zanim ktoś je zaadoptuje?
-Ja?-zdziwiłem się.-Ja nie mam pojęcia o opiece nad źrebakiem-dodałem.
-Na pewno sobie poradzisz. Teraz weźmy je ze sobą. Nie wygląda na głodne ani w żaden sposób zaniedbane, jak już to zmarznięte. Musimy je ogrzać-odparł Khonkh. Domyśliłem się, że nie mam co protestować. Zabraliśmy źrebię do reszty klanu. Po drodze myślałem tylko o tym, jak bardzo mu współczuję i jakie miało nieszczęście, że urodziło się akurat w tym miejscu i o tym czasie. Wojna to naprawdę potworna rzecz.
KONIEC

28.02.2018

Od Tenebris "Gdy ceną jest młodość, a zyskiem śmierć. Morderca. Psycholog." Cz. II + "Konsekwencje" (+18)

-Naszym celem jest zamordowanie jakiegoś ważnego dowódcy o imieniu Arbitrantes. Z opisu tego śmiecia, Khonkha, oraz jego lizusów wynika, że jest on siwy, nie ma sierści na jednej nodze, nie ma prawego oka, a na lewym ma bliznę. To wszystko co wiem - wyrecytował na jednym oddechu Bush Brave. Na więcej nie było go stać.
-Starczy? - zawahałam się. Czy nie ciężko znaleźć konia po tak powierzchownym opisie?
-Myślę że tak. W końcu to dosyć jasne znaki - ogier uśmiechnął się zachęcająco. O kurcze! To on potrafi tak wykrzywić twarz? Wprost niemożliwe. Mimo wszystko nie chciałam psuć tak wyjątkowej sytuacji i nie skomentowałam uśmiechu.
-Dobrze, kiedy ruszamy? - dopytywałam się nie chcąc przedłużać bezczynności.
-Jak najszybciej, czyli teraz - zaśmiał się Bush. - Chodź.
Kiwnęłam głową i uśmiechnęłam się. Stado Hańby miało swoją miejscówkę w niewielkim borze, bo chyba nie istnieje takie słowo jak borek,czy bórek. Nie wiedziałam jak wejdziemy do wewnątrz, ale postanowiłam zaufać dowódcy. Przewróciłam oczami na to sformułowanie. Podeszliśmy pod duże głazy pod samym lasem i kryjąc się za nimi przed wzrokiem pilnujących, przekroczyliśmy barierę drzew i znaleźliśmy się wewnątrz bazy. Udało się. Tylko co teraz?
-Tenebris - szepnął ogier. - Ty zabij tego Arbitruntususa, czy jak my tam było, a ja zrobię co innego. Bez dyskusji. Spotkamy się przy głazach- rzekł wciąż cicho, ale stanowczo. Westchnęłam w duchu. Arbitrantesa. Nie ukrywam. Trochę martwiłam się o Brave'a, ale postanowiłam mu zaufać. Przecież jest dużo starszy i bardziej doświadczony niż ja. Oczywiście, że da radę. Ja postanowiłam poszukać mojego celu. Po krótkich poszukiwaniach zobaczyłam, jak przechadza się po jednej z niepilnowanych granic lasu. Niepostrzeżenie opuściłam teren strzeżony,zrobiłam wielkie koło i wróciłam do Arbitrantesa. Chciałam, żeby nie zorientował się, że byłam w środku.
-Stać - usłyszałam stanowczy głos ogiera.
-Witaj czcigodny - przywitałam się składając głęboki ukłon przed jego obliczem.
-Kim jesteś i co tu robisz? - spytał ostro, ale widać, że po okazaniu szacunku lekko złagodniał.
-Jestem Tenebris. Byłam członkiem tej bzdurnej chmary koni z którymi walczycie, ale uznałam, że nie warto z nimi trzymać. Męczyli mnie, bili, torturowali. - całą sobą starałam się pokazać, że się boję i że zrobię wszystko co mi każe. - Chcę przekazać wam istotne informacje.
-Dobrze śliczna - zbliżył się. - Doprawdy nie rozumiem jak można było dręczyć taką piękność jak ty. Chodź, przejdźmy się - powiedział. Zdecydowanie był typem z przerośniętym ego. Mimo wszystko nie protestowałam. Czas na grę.
-Oczywiście - przytaknęłam posłusznie. Chciałam dać mu do zrozumienia, że zrobię wszystko co zechce. Arbitrantes ruszył, a ja za nim. Z kroku na krok szedł coraz bliżej mnie. Po chwili czułam już dotyk jego boku na swoim.
-Masz piękne oczy, wiesz? - powiedział patrząc na mnie uwodzicielsko. Zarumieniłam się. W pewnym momencie, gdy doszliśmy pomiędzy jakieś skały, zatrzymał się. Ja zrobiłam to samo. Samiec podszedł do mnie z boku i objął mnie swoją szyją. Robił nią co chciał, ale nic nie robiłam. Chciałam, żeby wiedział, że nie śmiem zaprotestować. Nagle podniósł głowę i szepnął mi do ucha.
-Miałaś kiedyś źrebaki? - spytał.
W odpowiedzi pokiwałam przecząco głową.
-Czas to zmienić - spojrzałam na niego z niemym zakazem, ale on patrzył się na mnie szyderczo. Zrobię to. Choćbym miała ponieść konsekwencje. Dla dobra klanu. Ogier wskoczył na mój zad i się zaczęło. Ledwo wytrzymywałam. Nie chciałam podejmować ryzyka. Bałam się najgorszego. Ciąży. Mimo wszystko wiedziałam jak to się skończy, kiedy nie poczekam wystarczająco długo. Arbitrantes uniknie ostrza. Musiał poczuć się wystarczająco pewnie. Schyliłam głowę i wyciągnęłam ukryty pod brzuchem sztylet. Zamachnęłam się i wbiłam broń w szyję wroga. Ten runął na ziemię.
-Miej szacunek do klaczy - splunęłam. Koń nie żył. Możliwe, że przyjdzie mi za to słono zapłać.
THE END

28.02.2018

Od Valentii do Kirka ,,Dziwne uczucia"

-Będzie nam cieplej, czyż nie?  –spytał ogier.
Pokiwałam tylko głową i już nic nie mówiłam. Po długiej zamieci ruszyliśmy w drogę, nie rozmawialiśmy. Gdy tylko nasze spojrzenia się spotykały odwracałam głowę, żeby się nie czerwienić. Byłam głupia.. po co dałam mu tego całusa? Teraz chyba nawet nie zamienimy jednego słowa.. Westchnęłam.
-Czy coś Cię gryzie? –spytał Kirk.
-Nie. –odparłam krótko i zignorowałam dziwne spojrzenie Kirka. Czułam się jak kretynka.
Kiedy Kirk obrócił głowę a by na coś popatrzeć, ja zwróciłam swój wzrok na niego. Coś czułam.. dziwne ciepło w sercu a zarazem kłucie przypominające o czymś, a ja dalej nie wiedziałam czym owe uczucie było. Zaczął padać śnieg, był zimny, strasznie.. Psiknęłam wzdrygając się. Będziemy przeziębieni, na 100%.
***
Minęło dużo czasu, było spokojnie. To mnie cieszyło, wreszcie mogliśmy spokojnie iść i nie przeszkadzały nam żadne wilki i Walkery, Arkisy i inne paskudy. Cisza która pomiędzy nami była boleśnie o sobie przypominała.
-Ja już nie wiem.. kiedy po raz ostatni widzieliśmy Klan? –spytałam, bo wszystko mieszało mi się w głowie.
-Sam nie wiem.. dni, tygodnie.. może miesiące? Wierz mi.. też chcę tam wrócić.. –Kirk westchnął.
-Taak… mam nadzieję, że na razie nie będziemy musieli walczyć. –powiedziałam.
-Racja –odparł, na tym zakończyła się nasza dziwna rozmowa. W końcu zza chmur wyszło słońce, od razu zrobiło się przyjemniej. Śnieg ślicznie iskrzył się na ziemi, a ja wciąż nie wiedziałam czym było tajemnicze uczucie które ukazywało się, kiedy tylko spojrzałam na ogiera. Choć mój mózg podświadomie wiedział. Popołudnie minęło szybko, zaczęło mnie zastanawiać czy idziemy w dobrą stronę.
-Myślisz, że idziemy w dobrą stronę? –spytałam.
-Nie wiem, chyba, że chcesz zawracać do sama wiesz kogo. –odpowiedział.
-W życiu.. –odparłam szybko.
Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się na postój. Kirk poszedł się zdrzemnąć a ja usiadłam patrząc na zachód słońca. Nagle coś w mojej głowie zaświtało, czułam do Kirka coś więcej niż przyjaźń.. może.. miłość? Nie wiem, jedynym faktem jest to, że on uważa mnie tylko za przyjaciółkę. A ja? Może niedługo się dowiem.
<Kirk? Z weną słabiuuutko :P>

28.02.2018

Od Eragona ,,W rzece. Nauczyciel samoobrony" Cz. II

Coś ciągnęło mnie za nogi, niemrawo podniosłem głowę, ale zostałem uderzony kamieniem. Wszystko zgasło.
***
Obudziłem się w zimnej jaskini na podłodze, koło wyjścia stały dwa konie. No pewnie.. będą chcieli ze mnie coś wyciągnąć, o ile to konie ze Stada Hańby.. Przesunąłem się do ściany, była zimna ale konie nie mogły zobaczyć, że wstaję. Wstałem ale od razu się przewróciłem, związali mi kopyta. Podszedłem, a raczej przeczołgałem się do ostrej krawędzi wystającej ze ściany. Oparłem na niej sznur który pękł. Popatrzyłem czy poza dwoma końmi nikogo nie ma, nie było. Już miałem ich uderzyć gdy oni obrócili się z wściekłością. Cofnąłem się, jeden miał nóż. Może uda mi się go zabrać. Jeden koń ruszył i uderzył, schyliłem się ale kopyto musnęło mnie i zacięło boleśnie w policzek. Wkurzyłem się, jak na razie wystarczy jedno ślepe oko. Jakimś cudem udało mi się wyrwać nóż drugiego konia, wbiłem go mu w brzuch, koń padł martwy. Nie chciałem walczyć z drugim, wiec zmierzyłem go wzrokiem, skoczyłem przy okazji uderzając go w ohydny pysk i wygalopowałem.
Nagle z krzaków wybiegły konie, a za nimi wilki. Jeden z koni popchnął mnie w ich stronę, przyspieszyłem kroku czując na karku ich oddech i woń mokrego futra. Obróciłem się a moim oczom ukazała się makabryczna scena, wilk rozszarpywał żywego konia. Odwróciłem wzrok i ruszyłem, przebiegłem lodowaty strumyk a potem kilkoma dużymi susami pokonałem rzekę. Dla wilków była stanowczo za zimna i duża. Zawyły wściekle i zniknęły w lesie. Nagle z cienia wyszło kilka koni.
-Gdzie się wybierasz? -spytała siwa klacz, a konie wyciągneły broń.
-Nie tam, gdzie ty.. -popchnąłem ją w stronę wody, ale na moje nieszczęście, klacz chwyciła moją nogę i wylądowałem w rzece razem z nią. Była lodowata, szamotałem się machając nogami, żeby moje ciało się nie wyziębiło. Klacz zniknęła mi z oczu, nie wiedziałem czy utonęła czy przeżyła, i nie chciałem. Jakimś cudem udało mi się znaleźć kamień i oprzeć o niego. Zmęczony, wyszedłem z wody. Miałem na dziś dość, ruszyłem do Klanu.

28.02.2018

Od Tenebris "Misja. Morderca. Psycholog" + "Walentynkowa poezja"

*ważnym elementem dla fabuły są opowiadania Bush Brave'a. 1; 2 *

Same nudy. Niby wojna, ale... Szkoda gadać. A myślałam, że będzie pełno krwi, ryzyka, poświadczenia życia, a tu nic. Tylko chowanie się jak sobole przed moim sztyletem. Swoją drogą ciekawie to brzmi. Może zrobić to przysłowiem. A z resztą. Nieważne. Wracając do tematu wojny. Nie musi jej być, żeby były walki. Wystarczą walentynki. Dla mnie to święto to pojedynek z samym sobą. A może by tak zrobić własną walentynkę? Tylko z czego? Nie ma nigdzie materiałów. To jest myśl! Napiszę wiersz! A później będę go recytowała go sobolom, bundrukom i innym takim, podczas ich cierpienia. Bo to właśnie do nich chciałam skierować moje dzieło literackie. A więc pstryk. Wena włączona i możemy zaczynać.

Dla soboli i bundruków, co sens mi nadają
O sobolu z złotą kitą,
Co tajgę dzień w dzień przemierzasz
W nocnym blasku klingą litą
Kończysz marny żywot zwierza
Krew się leje żyła pęka
Tracisz swą oddaną nogę.
Wiem że to dla ciebie męka
I przeżywasz wielką trwogę
Mimo wiedzy tej koniecznej
Co mój umysł uświadamia
Nie mam serca dostatecznie
I zabiję zawiadamiam
Ale przedtem w mej radości
Dźwięku kości gruchotanych
Hen odpłyną twoje złości
I ból nóg tobie łamanych

-Tenebris - przerwał mi jakiś głos. Całe szczęście skończyłam już tworzyć zwrotkę dla soboli. Teraz tylko bundruki.
-Ta? - przystanęłam i odwróciłam głowę. Był to Bush Brave.
-Chodź - nakazał głosem nieznoszącym sprzeciwu.
-Dlaczego mam cię słuchać? - zaśmiałam się buntowniczo.
-Bo jestem twoim dowódcą - w tej chwili pożałowałam, że wybrałam stanowisko wśród morderców, którymi kieruje mój przybrany ojciec.
-Jasne, jasne - prychnęłam urażona i podeszłam bliżej.
-Idziesz ze mną - oznajmił prosto z mostu samiec.
-Gdzie? - spytałam delikatnie zdezorientowana.
-Na misję - zaśmiał się ogier, jak gdyby było to oczywiste.
-Na misję powiadasz? W takim razie się zgadzam - uśmiechnęłam się chytrze. W reszcie można się rozerwać. Koniec lenistwa. Zaczyna się wojna. Prawdziwa wojna.
-Naszym celem jest zamordowanie jakiegoś ważnego dowódcy o imieniu Arbitrantes. Z opisu tego śmiecia, Khonkha, oraz jego lizusów wynika, że jest on siwy, nie ma sierści na jednej nodze, nie ma prawego oka, a na lewym ma bliznę. To wszystko co wiem - wyrecytował na jednym oddechu Bush Brave. Na więcej nie było go stać.
-Starczy? - zawahałam się. Czy nie ciężko znaleźć konia po tak powierzchownym opisie?
-Myślę że tak. W końcu to dosyć jasne znaki - ogier uśmiechnął się zachęcająco. O kurcze! To on potrafi tak wykrzywić twarz? Wprost niemożliwe. Mimo wszystko nie chciałam psuć tak wyjątkowej sytuacji i nie skomentowałam uśmiechu.
CDN

28.02.2018

Ankieta

Dziś zakończyła się rozpoczęta około tydzień temu ankieta rozważająca byt strony ,,Wiara i Patriotyzm". A oto wyniki:

  • 6 głosów na ,,Tak, wszystko usunąć"
  • 4 głosy na ,,Tak, ale patriotyzm przenieść do fabuły"
  • 5 głosów na ,,Nie"
Domyślacie się już skutku tej decyzji, prawda? Nie mówiąc już o tym, że prawie w ogóle nie było to wykorzystywane w opowiadaniach i leżało tylko smętnie w kącie, to układ koń+religia jakoś ze sobą nie współgra - a przynajmniej z tą wiarą. Może kiedyś, jeżeli znajdzie się jakiś sensowniejszy, spróbujemy to rozkręcić na nowo.
A żeby rozstrzygnąć kwestię ostatecznie - skoro istoty nadprzyrodzone z wierzeń ludowych pojawiały się już w eventach, to czemu by nie miały pojawiać się RAZ NA JAKIŚ CZAS, RZADKO w normalnych opkach? Podkreślam, że chodzi mi o istoty nadprzyrodzone typu: Duchy, Wodniki, Nimfy, nie zaś stworzenia magiczne i ludzkie, jak elfy, wampiry, wróżki. To zastąpi nam wieczorne opowieści o Arocie i jego cudach :)
~Yatgaar

27.02.2018

Od Khonkha "Wojenna rzeczywistość. Władca, nauczyciel życia stadnego Cz. III

Udało się. Kalan w końcu się złamał i wygadał wszystko jak na spowiedzi. Dzięki niemu wiedzieliśmy, z iloma przeciwnikami będziemy mieli do czynienia, ile mają broni, jak są wyszkoleni. Oczywiście pod warunkiem, że ogier powiedział nam prawdę. Z racji tego, że Kalan na nic więcej już by się nam nie przydał, trzeba było się go pozbyć. Co prawda myślałem nad tym, czy by nie zrobić z niego jeńca, ale wątpiłem, by jego stado zechciało go wykupić. Puścić go ot tak także nie mogliśmy. Postanowiłem jednak załatwić to nietypowo.
-Dobrze, odpowiedziałeś już na wszystkie pytania, które do Ciebie mieliśmy. Możesz odejść wolno-powiedziałem.
-Naprawdę?-zdziwił się Kalan.
-Tak-odparłem. Ogier zaczął się niepewnie oddalać. Co jakiś czas zerkał nerwowo za siebie, obserwując nas w obawie, że coś mu zrobimy. W końcu nie wytrzymał i puścił się biegiem przed siebie.
-Zajmiesz się nim?-spytałem Bush'a, kiedy tylko Kalan zniknął nam z pola widzenia.
-Z przyjemnością-odparł ogier, po czym udał się w pościg za naszym niedawnym rozmówcom. Nasza trójka zawróciła w stronę klanu. Bush Brave miał do nas dołączyć po wykonaniu swojej pracy. Czy miałem wyrzuty sumienia? Takie same jak przy pozbywaniu się poprzedniego Klanu Mroźnej Duszy. W końcu dotarł do nas kuc. Nikt nie zadawał mu żadnych pytań, bo nie było takiej potrzeby. Jego mina sama za siebie mówiła, że wszystko poszło zgodnie z planem. Po powrocie do klanu od razu obstąpili nas inny członkowie. Byli ciekawi, jak się ma Hasmina i jak poszła akcja. Zgodnie przemilczeliśmy fakt rozmowy z Kalanem.
-Czyli poszło Wam bez żadnych komplikacji?-spytała Yatgaar, kiedy już wszyscy rozeszli się do swoich spraw.
-Nie do końca-odparłem. Nie miałem pojęcia, jak ona to robi, ale zawsze udawało jej się wyciągnąć ze mnie wszystkie informację. W sumie w jej przypadku aż tak mi to nie przeszkadzało, bo czułem, iż komu jak komu, ale jeśli jej nie mogę zaufać, to już nikomu innemu.
-Co się stało?-spytała zainteresowana.
-Mieliśmy szczęście uwolnić też przy okazji członka Stada Hańby-powiedziałem zgodnie z prawdą.
-I co dalej?
-Przycisnęliśmy go i wypytaliśmy o wszystko, co mogłoby nam się przydać-odparłem.
-A później? Co z nim zrobiliście? Nie widziałam, żeby z Wami przyszedł, ale chyba nie puściliście go wolno?
-Ej! Nie jestem idiotą!-zawołałem, po czym odszedłem kilka kroków, udając, że się obrażam.
-Niech Ci będzie-powiedziała klacz, przewracając oczami.-To powiesz mi czy nie?
-A mam inny wybór?
-Nie- odparła krótko Yatgaar, po czym oboje się zaśmialiśmy.
-Nie wiem, co się z nim później stało. Spytaj się Bush'a-powiedziałem w końcu, kiedy przestaliśmy się śmiać.
-Jeśli mam być szczera, to uważam to za dobre rozwiązanie-odparła klacz. Nic nie odpowiedziałem, ale w duchu ucieszyłem się z jej słów. Nie wiedzieć czemu, ostatnio coraz częściej wyczekiwałem jej aprobaty czy też pragnąłem jej towarzystwa. Czułem, że jest moją bratnią duszą.
~~~Jakiś czas później~~
Cieszyłem się, że to właśnie Yatgaar poprowadzi klan razem ze mną do ataku. Mam przy sobie jednocześnie ukochaną klacz i doskonałego wojownika-pomyślałem, nim zdążyłem się nieco zastanowić nad sensem tych słów. Ukochaną w sensie, że lubianą- wyjaśniłem sobie od razu. Razem ruszyliśmy do walki.
~~Wieczorem następnego dnia~~
Cały dzień wypełniła nam praca, toteż pod koniec nikt nie miał ani krzty energii. Miałem już iść spać, ale jakoś nie mogłem zasnąć. W końcu zauważyłem Yatgaar. Mimo że wszyscy już spali, ona nie. Zauważywszy, iż ja także jeszcze nie zasnąłem, skierowała się w moją stronę.
-Nie możesz spać?-spytała od razu.
-Tak.
-Pewnie za bardzo przejmujesz się wojną-odparła.
-Wątpię, żeby to było tego przyczyną. A ty czemu nie śpisz?-zapytałem.
-Nie wiem- powiedziałą Yatgaar. Przez jakiś jeszcze czas rozmawialiśmy, aż w końcu zmorzył mnie sen. Zanim jednak zasnąłem, w mojej głowie pojawiła się myśl: w towarzystwie Yatgaar zawsze czuję się tak dobrze. Ponadto ona jest bardzo inteligentna, waleczna, potrafi doskonale walczyć. Ale ma też swój charakterek. Mimo to ją lubię. Ale czy tylko "lubię"? Ostatnio zacząłem łapać się coraz częściej na myśleniu o niej, o tym, co do niej czuję.
C.D.N.


27.02.2018

Od Kirka "Powrót na wojnę. Obrońca" Cz. III

Pies całą noc przeleżał bez ruchu. Choć nie chciałem spać, w końcu zmęczenie wzięło górę i zasnąłem. Kiedy rankiem się obudziłem, mogłem zobaczyć, jak zwierzak siedzi przede mną i merda ogonem. Ucieszyłem się, gdyż to oznaczało, że nic poważnego mu się nie stało. Moja radość była jednak odrobinę przedwczesna, gdyż okazało się, iż szczeniak utyka na jedną łapę. Cały dzień zastanawiałem się, co mam teraz z nim zrobić, bo nie wyobrażałem sobie, żeby miał pójść ze mną do klanu. Zostawić go tu samego też bym nie mógł, poza tym pies cały czas za mną chodził. Zastanawiałem się, co w ogóle tutaj robił, skoro ludzie musieli opuścić to miejsce dawno temu. Ponadto szczeniak był mocno wychudzony. Zastanawiałem się, od jak dawno nie jadł. Nie udało mi się znaleźć niczego, co mógłbym dać mu do zjedzenia. Zrezygnowany po raz kolejny obszedłem cały dom i okolicę. Potem wróciłem do chaty, by trochę odpocząć i zastanowić się co dalej. Szczeniak cały czas mi towarzyszył. Spędziliśmy w środku jakąś godzinę, po czym nagle psiak zerwał się i wybiegł na zewnątrz. Wyrwany z zamyślenia podszedłem powoli do wejścia, by sprawdzić, co się dzieje. Ujrzałem nie tylko towarzyszącego mi wcześniej szczeniaka, ale chyba całą jego rodzinę. W odległości kilku metrów widziałem jak zwierzak wita się z jakimś innym psem i resztą rodzeństwa. Nie byłoby w tym nic tak nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wraz z nimi był wilk. Od razu pojąłem, że to jakaś rodzina składająca się z dzikich psów i tego drapieżnika. Mimo że znajdował się tam tylko jeden wilczur, przestraszyłem się nie na żarty. Postanowiłem się po cichu wycofać i obserwować dalej sytuację z ukrycia. W tym samym czasie wilk wyczuł moją obecność i skupił na mnie swoje bursztynowe spojrzenie. Zastygłem w bezruchu. Sam nie wiedziałem, czego się spodziewam. Ku mojemu zdziwieniu, drapieżnik tylko zawył, a po chwili dołączyła do niego reszta jego małej watahy. Mimo iż był dzień, wycie słyszane z tak bliska sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz. Po tym cała rodzinka odwróciła się i pobiegła w swoją stronę. Po jakichś kilkunastu metrach czarny szczeniak, z którym dane mi było spędzić tyle czasu, zatrzymał się, odwrócił, zaszczekał w moją stronę i pomachał radośnie ogonem. Potem odwrócił się i pobiegł dalej za stadem. Nawet kiedy już zniknęli z mojego pola widzenia, ja jeszcze przez chwilę stałem w miejscu, nie dowierzając w to, czego byłem świadkiem. W końcu jednak otrząsnąłem się z zamyślenia i stwierdziłem, że skoro problem rozwiązał się sam, to czas wracać do klanu. Nie powiem, trochę mnie smuciło, że zapewne już nigdy nie spotkam psiaka, który uratował mi życie, ale tak już jest. Na swojej drodze napotykamy wiele rzeczy, z których odejściem musimy się godzić. Tak było od zawsze. Do klanu udało mi się wrócić dość szybko. Jak się okazało, wszyscy byli już niemal przygotowani do wojny. Mieliśmy wyruszyć następnego dnia, toteż cały pozostały mi czas poświęciłem na własne przygotowanie się i odpoczęcie. W międzyczasie musiałem wyjaśnić niektórym, w tym przywódcy, czemu tak długo mnie nie było. Jak się okazało, wysłali nawet jakąś grupę poszukiwawczą, ale nie udało im się mnie odnaleźć. Wyjaśniłem więc, co i gdzie robiłem przez ten czas, jednak powiedziałem to nieco inaczej, niż było w rzeczywistości, aby nie musieć się tłumaczyć z tego, iż mimo wojny nie wróciłem do klanu z powodu...psa.
~~Następnego dnia~~
O ustalonym czasie ruszyliśmy na wojnę. W wielkim skrócie, pierwsza walka nie poszła nam źle, ale mogła pójść lepiej. Mieliśmy kilku rannych, ale nikt z naszych nie zginął. Stado Hańby poniosło za to o wiele poważniejsze straty. Następne dni miały nam zlecieć na przygotowaniach do prawdziwej działań wojennych, która właśnie się zaczęło. Wiele koni sprawiało wrażenie, jakby dopiero teraz zdały sobie sprawę, co tak naprawdę oznacza słowo "wojna". Ci jednak, którzy zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji i wiedzieli co nieco na ten temat, byli pewni, że zbliża się kolejna bitwa. Khonkh ogłosił dzień po pierwszej walce, że chce jak najszybciej zaatakować ponownie. Od tego czasu stale uzupełnialiśmy zapasy, przygotowywaliśmy więcej broni i ćwiczyliśmy. W końcu władca ogłosił, że jutro wyruszamy na kolejną bitwę.
C.D.N.

27.02.2018

Od Bush Brave'a "Sabotaż. Dowódca morderców" Cz. II

-Idziesz ze mną - powiedziałem do Tenebris.
-Gdzie? - spytała zdziwiona.
-Na misję - zaśmiałem się. 
-Na misję powiadasz? W takim razie się zgadzam - klacz uśmiechnęła się chytrze.
-Naszym celem jest zamordowanie jakiegoś ważnego dowódcy o imieniu Arbitrantes. Z opisu tego śmiecia, Khonkha, oraz jego lizusów wynika, że jest on siwy, nie ma sierści na jednej nodze, nie ma prawego oka, a na lewym ma bliznę. To wszystko co wiem - zakończyłem.
-Starczy? - zawahała się Tenebris.
-Myślę że tak. W końcu to dosyć jasne znaki - uśmiechnąłem się zachęcająco.
-Dobrze, kiedy ruszamy? - dopytywała się.
-Jak najszybciej, czyli teraz - zaśmiałem się. - Chodź.
Klacz kiwnęła głową i również się uśmiechnęła. W końcu ruszyliśmy w stronę Stada Hańby. Przebywali obecnie w Zhańbionym Lesie . Tak przynajmniej nazwałem niewielki zadrzewiony obszar, na którym stacjonowało wrogie stado. Nie wydawało mi się trudnym, dostanie się do wewnątrz ich siedziby. Kilkakrotnie wysyłałem Diva na zwiad. Dzięki niemu wiedziałem, którędy można dostać się do środka omijając straże. Polegało to mniej więcej na tym, że narysowałem na ziemi sporawy prostokąt, a orzeł, wiem że brzmi to nieprawdopodobnie, dziobem oznaczał pilnowane miejsca. Takim sposobem wiedziałem, jak ominąć "zabezpieczenia".
Podeszliśmy pod duże głazy pod samym lasem i kryjąc się za nimi przed wzrokiem pilnujących, przekroczyliśmy barierę drzew i znaleźliśmy się wewnątrz bazy.
-Tenebris - szepnąłem tak, żeby nikt nas nie usłyszał. - Ty zabij tego Arbitruntususa, czy jak my tam było, a ja zrobię co innego. Bez dyskusji. Spotkamy się przy głazach- rzekłem stanowczym, ale cichym tonem. Klacz spojrzała się na mnie  trochę zmartwiona, ale szybko odwróciła się i, wciąż kryjąc się w gąszczu, odeszła. Sam podkradłem się do miejsca, w którym trzymane były zapasy. Jak się spodziewałem groty pilnował strażnik. Prychnąłem cicho. I doczekałem się. Koń ruszył ostrożnie w moją stronę. Kiedy był wystarczająco blisko, zatopiłem grot sztyletu, aż po samą rękojeść, w szyi wroga. Ukryłem zwłoki w krzakach. I po problemie. Następnie szybkim, ale ostrożnym i niedosłyszalnym krokiem wszedłem do jaskini. Jak się okazało była płytka i pusta. Na końcu leżały worki z żywnością i bronią. No. Czas na mały sabotaż. Wziąłem pakunki i otwierając je rozrzuciłem, oczywiście osobno z zawartością, po krzakach. Już miałem wracać, ale zobaczyłem jego. Cutdown. Mój ojciec. On musiał być dowódcą. Musiało tak być. Wziąłem sztylet i bez zastanowienia rzuciłem nim w ogiera. Padł.
CD w opowiadaniach wojennych od Tenebris

W opowiadaniu Bush Brave traci swój sztylet

27.02.2018

Od Bush Brave'a "Zlecenie. Dowódca morderców"

-Witaj Khonkhu - patrzyłem dumnie w oczy władcy. - Wzywałeś mnie - przewróciłem oczami. Nie jestem niewolnikiem.
-Zgadza się - ogier zauważył mój gest, ale zignorował go. - Ostatnio szpiedzy donieśli mi, że walką w Stadzie Hańby kierują dwie osoby. Wiadomo mi, że jedną z nich jest Arbitrantes. Z tego co mi wiadomo, a bazuję wyłącznie na informacjach, które przekazali mi szpiedzy, którzy swoją drogą świetnie się spisali, jest to ogier. - przerwał Khonkh.
-Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, ale nic mi to nie pomoże. Nie jestem Wielkim Bergiem* - prychnąłem z trudem wymawjając imię tego czegoś z tej cholernej religii.
-Daj mi dokończyć - odrzekł spokojnym tonem Khonkh. - Powracając do tematu Arbitrantesa. Szpiedzy donoszą, że to siwy ogier z wyłupanym prawym okiem i z blizną na lewym. Na jednej z nóg nie ma sierści. To tyle ze znaków charakterystycznych, po których mógłbyś go rozpoznać - zakończył ogier.
-A są jakieś inne? - spytałem znudzonym tonem.
-Nie - przyznał się władca.
-No właśnie - po raz kolejny lekceważąco przewróciłem oczami. - No i  co ten Arbitrantes? - spytałem.
-Właśnie, nie zapomniałem ci to wytłumaczyć. Chcę, abyś go zamordował - rzekł bez owijania w bawełnę Khonkh.
-No i na reszcie jakieś konkrety - powiedziałem.
-I jeszcze jedno. Wiesz gdzie oni są? - spytał ogier.
-Jasne. To wszystko?
-Tak.
-Mogę już iść?
-Tak - usłyszałem po raz kolejny.
-Umiesz mówić coś poza "Tak"?
-Tak - na te słowa zaśmiałem się i odszedłem.
Postanowiłem poszukać Tenebris. Lepiej iść na misję w dwójkę niż samemu.
-Tenebris - zawołałem.
-Ta? - klacz przystanęła i spojrzała się w moją stronę.
-Chodź - nakazałem.
-Dlaczego mam cię słuchać? - zaśmiała się moja wychowanka.
-Bo jestem twoim dowódcą - rzekłem. Tenebris niedawno osiągnęła pełnoletniość i wybrała stanowisko wśród morderców, którymi dowodzę.
-Jasne, jasne - klacz prychnęła, ale posłusznie się zbliżyła.
-Idziesz ze mną - powiedziałem.
-Gdzie? - spytała zdziwiona.
-Na misję - zaśmiałem się.
CDN

*Wielki Berg - według wierzeń pomocnik i posłaniec Arota

27.02.2018

Od Atom Bomb'a do Kasji ,,Ciekawy, lecz słaby dzień"

Tego dnia już wiedziałem. Kasja była tego dnia wyjątkowo smutna. Podszedłem do niej. Zacząłem pocieszać Klacz, lecz dalej nic, tylko smutek. W końcu wpadłem na pomysł.
-Kasja, jesteś bardzo smutna- powiedziałem spokojnie, i cicho. Klacz jakby się rozmyśliła.
-Wiem. Atom, ja nie mogę o tym mówić tobie! Nie zrozumiesz- powiedziała również cicho i spokojnie. Potem jej celem był Eragon. Po co o niego szła? Ne wiedziałem, puki nie usłyszałem. Z tego wynikło, że Eragon kocha się w Kasji, ale, jest problem, bo Kasja go nie znosi. Postanowiłem pomóc Eragonowi. Jednak nie chciał ze mną gadać. Potem Kasja podeszła do Mindy. Znowu dopadła mnie ciekawość. Kasja została Nauczycielką walki. Uczyła Mindy, by Klaczka wiedziała, jak się bronić. Miała do Mindy taką smykałkę, że zrobiło mi się nagle lekko na sercu. Tego byłem pewien. Zakochałem się w Kasji.
*Tylko żeby nikt o ty...* pomyślałem, gdy nagle zauważyłem galopującego w tą stronę Eragona. Kasja go wygoniła. Mindy spanikowała, zauważyła mnie, i podbiegła. *Żeby tylko Kasja się w nim nie zakochała...* pomyślałem, gdy Mindy właśnie szła z powrotem do Kasji.
-Nie idź tam!- krzyknąłem, nie zdając sobie sprawy, że byłem na podsłuchu. Kasja rozejrzała się, a ja uciekłem. Jednak nie miałem szczęścia. Mindy powiedziała wszystko Klaczy.
<Kasja? Dlatego nie cierpię dzieci!>

27.02.2018

Od Bush Brave'a do Marabell "Recepta na zakochanie"

Westchnąłem ciężko. Wojna działała mi na nerwy. Ciągłe przygotowania, a starć zero. Jeśli wojna to tylko szkolenie i krycie się po lasach i górach to bardzo mi przykro, ale nie chcę jej. Nie boję się umrzeć, lecz bezczynność i chowanie się wszędzie tam gdzie się da, to zdecydowanie nie jest moja działka. Dodatkowo te cholerne walentynki. Nie ma to jak święto idiotów. Miłość nie istnieje. To tylko wybryk umysłu, przez który jedna strona chodzi wpatrzona w tą, która ją wykorzystuje. To wszystko nie ma celu. Ta "miłość" to jeden wielki bezsens, wymysł duszy, która musi uzasadnić sobie jakoś bezczelne wpatrzenie w drugą osobę. Jak ja nienawidzę Walentynek. Nie mogę zcierpieć zakochanych. MIŁOŚĆ NIE ISTNIEJE. "Au!" westchnąłem cicho. Poczułem nagle przeszywający ból w zadzie. Odwróciłem się. Nie było nikogo, kto mógłby mnie zranić, ale była ona. Przepiękna gniada klacz, lizuska władcy, znana chyba każdemu Marabell. MIŁOŚĆ JEST, A JA WŁAŚNIE JEJ DOZNAŁEM. Och! Dziękuję ci wielmożny, nieistniejacy Arocie za to objawienie. Czułem się jak w niebie. Cóż za radość patrzeć na nią, osnutą złotymi promieniami zimowego słońca. Czarnogrzywą piękność. Kwiat kwitnący na pustkowiu. Zbawienie. Marabell. Już miałem podejść do jej osoby, ale uświadomiłem sobie, że przez, będące miodem dla moich oczu, oblicze mogę ucierpieć. Nikt nie może się dowiedzieć, że ją kocham. Co by tu zrobić? Zapomnieć? Nie uda się. Mam! To jest myśl! ZABIĆ!
<Marabell? Miłość w wykonaniu szaleńca>

26.02.2018

Od Kirka "Nocny gość. Obrońca" Cz. II

Nie mogłem pozwolić, by ten szczeniak poszedł za mną. Nie wyobrażałem sobie też jednak, abym miał się jego jakoś pozbyć. W końcu nie stanowił on zagrożenia ani dla mnie, ani dla stada, a ja nie zamierzałem zabijać niewinnych i bezbronnych istot. Po długich rozmyślaniach (nie mogłem się za bardzo skupić, gdyż ktoś cały czas popiskiwał i szczekał, szczeniak chyba chciał się ze mną bawić) wymyśliłem tylko jedno rozwiązanie. Musiałem znaleźć jakoś ludzi. Miałem nadzieję, że uda mi się ich wytropić, a wtedy szczeniak sam do nich popędzi. Problem polegał na tym, że okolica nie wyglądała na zamieszkaną, toteż do wieczora nie udało mi się trafić na żadnego człowieka. Zdecydowałem się spędzić noc w opuszczonej chacie i rano pomyśleć dalej nad tym, co zrobić z psem. Choć byłem bardzo zmęczony, minęło sporo czasu, nim zasnąłem, bo szczeniak nie potrafił się uspokoić. W końcu jednak zasnął i dzięki temu ja także mogłem wypocząć.
~~Nocą~~
Obudziło mnie czyjeś szczekanie. Na początku, kiedy otworzyłem oczy, nie mogłem sobie przypomnieć gdzie jestem, co tu robię i co tak hałasuje. W końcu jednak mój umysł otrząsnął się z resztek snu. Spojrzałem na szczeniaka, który stał przy wejściu i na przemian niespokojnie kręcił się oraz szczekał. Jego zachowanie wydało mi się dziwne, toteż postanowiłem to sprawdzić. Wyszedłem na zewnątrz, by nieco się rozejrzeć. Psiak poszedł za mną. Kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz, ucichł. W pewnym momencie ponownie zaszczekał, a ja zauważyłem, jak jakaś postać wyskakuje zza jednej ze ścian budynku. W porę odskoczyłem i uniknąłem ciosu.
-Kim jesteś?-spytał nieznany koń, jednocześnie przyjmując postawę gotowe do ponownego ataku. Dla bezpieczeństwa upewniłem się szybko, że w razie potrzeby uda mi się szybko wyjąć mój nóż.
-To ja chciałbym wiedzieć kim ty jesteś i czemu mnie napadasz?
-Dostaliśmy rozkaz, aby atakować każdego nieznajomego konia. Nigdy nie wiadomo, kto jest członkiem tego plugawego Klanu Mroźnej Duszy-powiedział z doskonale słyszalną pogardą w głosie. Nie trudno było wywnioskować po jego wypowiedzi, że jest członkiem Stada Hańby. Dla bezpieczeństwa postanowiłem jednak zgrywać idiotę.
-Słuchaj, nie mam pojęcia, o czym mówisz. Byłbym jednak wdzięczny, gdybyś zgodził się odejść i zostawić mnie w spokoju-powiedziałem z takim spokojem, na jaki tylko było mnie stać.
-Nie zamierzam niepotrzebnie ryzykować!-wrzasnął tamten koń, po czym ponownie się na mnie rzucił. Między nami rozpoczęła się walka, której towarzyszyło szaleńcze szczekanie psa. Mój przeciwnik był bardzo silny, ale zdecydowanie mniej szybki i zwinny. Mimo to zdołał zadać mi kilk poważnych ran, tak samo jak ja jemu. Nasza walka polegała na wzajemnym kopaniu się i gryzieniu. Na moje szczęścia, mój przeciwnik nie miał ze sobą żadnej broni. Swój nóż skrzętnie ukrywałem, do momentu, aż ogier nie odsłonił się na tyle, bym mógł zadać mocny cios. Rozorałem mu całą szyję. Przeciwnik wrzasnął, a wrzask ten przesycony był bólem i wściekłością. Po chwili rzucił się ponownie do ataku. Szybko jednak zaczął sobie radzić coraz gorzej, spory upływ krwi robił swoje. Choć bardzo nie chciałem tego robić, wiedziałem, że będę musiał go zabić. Podczas naszej walki udało mi się go jeszcze raz pchnąć moim nożem. W końcu ogier padł na ziemię.
-Dobij mnie chociaż, żebym nie musiał dłużej cierpieć bólu i upokorzenia-powiedział. Podszedłem do niego i, bardzo niepewnie, uniosłem nóż. Koń zamknął oczy, jakby szykował się na śmierć, gdyż w gruncie rzeczy tak właśnie było. Wtem zza pleców dobiegł mnie czyjś krzyk. Odwróciłem się na tyle szybko, by zobaczyć jeszcze szczeniaka wczepionego swymi małymi zębami w tylną nogę konia, który po chwili jednym kopnięciem posyła go kilka metrów dalej. Widocznie była to część planu. Tamten koń miał skupić na sobie moją uwagę, podczas gdy drugi zakradł się do mnie od tyłu. Kto by pomyślał, że uratuje mnie pies? Widząc jednak, że szczeniak padł jak martwy i się nie ruszał, poczułem, jak krew zagotowała mi się w żyłach. Rzuciłem się na drugiego przeciwnika, zanim ten zdążył zaatakować mnie. Dzięki temu, że przez chwilę skupił się na psie zamiast na mnie, zyskałem czas do ataku. Wepchnąłem mu nóż w szyję po samą rękojeść, po czym szybko wyjąłem i powtórzyłem ten ruch, aby mieć pewność, że koń został trwale unieszkodliwiony. Napastnik zastygł na moment z wyrazem niewypowiedzianego zdziwienia na pysku, po czym padł na ziemię martwy. Zapewne tak to właśnie wyglądało, tyle że ja widziałem wszystko w zwolnionym tempie. Czym prędzej wyjąłem swój nóż, wytarłem go z krwi o podłoże i podbiegłem do leżącego psa. Ne ruszał się i miał zamknięte oczy, ale jego klatka piersiowa unosiła się. Oddychał, a więc jeszcze żył. Dla bezpieczeństwa postanowiłem go nie ruszać, aby mu nic nie zrobić. Stwierdziłem też, że zaopiekuję się nim, póki nie wydobrzeje. W końcu uratował mi życie, więc byłem mu to winien. Wróciłem tylko na chwilę, by sprawdzić, co z drugim koniem. Jak się okazało, zdążył wykrwawić się na śmierć. Normalnie byłbym zaszokowany tym, czego właśnie dokonałem, ale teraz nie zrobiło to na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Może właśnie w ten sposób wojna nas zmienia? Zabijamy bez większej przyczyny inne konie, podczas gdy niektóre zwierzęta potrafią okazać tyle miłości, przywiązania czy szacunku nawet innym gatunkom- pomyślałem, kierując się z powrotem w stronę psa.
C.D.N.

26.02.2018

Od Kirka do Valentii "Zakłopotani"

Byłem naprawdę zaskoczony zachowaniem klaczy, ale nim zdążyłem jakoś zareagować, Valentia chyba zasnęła. W każdym razie tak to wyglądało. Ja zaś długo nie mogłem spać, rozmyślając nad tym, co się stało. Niby był to tylko zwykły całus w policzek, ale jednak nie dawało mi to spokoju. W końcu zmęczenie wygrało i zasnąłem.
~~Rankiem~~
Dzisiejsza sytuacja była dokładnie odwrotna. To ja obudziłem się drugi i spostrzegłem, że nie ma przy mnie klaczy. Od razu poszedłem jej szukać. Znalazłem ją kilka metrów dalej, spokojnie jedzącą trawę.
- Hej- powiedziałem, nie bardzo wiedząc, co innego mógłbym powiedzieć. Klacz podskoczyła lekko i odwróciła się do mnie.
- Hej. Wystraszyłeś mnie- powiedziała cicho klacz.
- Wybacz, nie chciałem- odparłem. Na moment zapadła między nami cisza.-Więc... ja minęła noc?- spytałem.
- Bardzo dobrze, dziękuję. A Tobie?
- Nie mam na co narzekać, choć wolałbym być już w klanie- odparłem.
- Racja. Chodźmy więc czym prędzej, może dziś uda nam się w końcu odnaleźć drogę-powiedziała klacz i ruszyła przed siebie.
-Wolałbym najpierw coś zjeść-odparłem.
-Ach, no tak, ty jeszcze nie jadłeś śniadania, wybacz-po tych słowach Valentia zatrzymała się i ponownie odwróciła w moją stronę. Temat ponownie się urwał, więc skupiłem się na szukaniu jedzenia. Między nami panowała cisza, jedna z tych bardziej krępujących. Zastanawiałem się, dlaczego wcześniej rozmawiało nam się tak swobodnie, a teraz było zupełnie inaczej. Czyżby to przez ten pocałunek w policzek?
-To ja może lepiej nie będę Ci przeszkadzać w jedzeniu i pójdę się przejść-powiedziała Valentia. Nim zdążyłem jakoś zareagować, klacz odeszła. Kiedy zostałem sam, zacząłem nieco rozmyślać nad tym wszystkim i doszedłem do wniosku, że tak dalej być nie może. Po posiłku udałem się, by odnaleźć Valentię. Nie zajęło mi to dużo czasu.
-Możemy już iść-powiedziałem. Klacz od razu chciała ruszyć, ale zatrzymałem ją:
-Poczekaj, mam Ci coś jeszcze do powiedzenia. Po pierwsze, nie musiałaś dziękować za ratunek, każdy by tak zrobił na moim miejscu.
-A po drugie?-spytała.
-Chodzi o to, co się stało wczoraj wieczorem. Chciałem powiedzieć, że dla mnie ten pocałunek nic nie znaczył i dalej możemy być... przyjaciółmi?-ostatnie słowo wypowiedziałem pytającym tonem, gdyż tak naprawdę nigdy nie przyjaźniliśmy się. Dopiero ostatnie wydarzenia nas do siebie zbliżyły.
-Jasne, rozumiem. Możemy się przyjaźnić-odparła klacz, jednak powiedziała to dziwnym tonem, którego w żaden sposób nie mogłem rozpoznać. Ruszyliśmy w końcu na dalsze poszukiwania klanu. Niestety do południa nie przyniosły one żadnego efektu. Później mieliśmy do czynienia z małą zawieją, przez co musieliśmy zakończyć nasze poszukiwania i się gdzieś schronić. Nie było w pobliżu żadnej jaskini, więc znaleźliśmy sobie schronienie między gęsto rosnącymi drzewami. Mimo to oboje drżeliśmy z zimna. Widząc, jak bardzo klaczy jest zimna, postanowiłem się do niej przytulic, aby ją ogrzać.
-Co ty robisz?-zdziwiła się.
-Będzie nam cieplej, czyż nie- odparłem. Mimo iż miałem rację i tak czułem się nieco zakłopotany, choć miałem nadzieję, że uda mi się to ukryć.
<Valentia? Taki trochę friendzone, ale tylko tymczasowy XD>

26.02.2018

Od Yatgaar ,,Oczekiwanie. Przewodnik" Cz. V

Pierwszy szereg, błyskawicznie zebrany ze znajdujących się najbliżej dygoczących lekko ni to z przerażenia, ni to z zaskoczenia koni w żadnym razie nie byłby w stanie oprzeć się szarży, napierającej niczym północny wicher na spróchniałe drzewa. Linia oporu została przełamana, choć większość przeciwników najzwyczajniej w świecie wybrała ucieczkę, ratując swoje nędzne karki. Tylko dwa trupy wierzgały jeszcze nogami w powietrzu. Brzegi szturmu otaczały nadciągające posiłki, zaś środkowe oddziały atakowały wcześniej przybyłych. I tak oto koło walki zamykało się nad ziemią, tratowaną przez dziesiątki kopyt. Posuwaliśmy się coraz dalej, w głąb ich obozu, co jakiś czas przewalając jeden z mocno wbitych pieńków. Zwycięstwo było niemal pewne.
I w tej chwili któryś z bardziej zaciętych, doświadczonych i odważnych wojowników skoczył prosto na prawe skrzydło, w obłędzie rzucając się na wszystko, co się rusza. Wkrótce padł, jednak szereg został już rozerwany. Na przód natarto z podwójną siłą. Żadna armia nie wytrzymałaby takiego natarcia, nawet mając mnie, Bush Brave'a i Khonkha. Ostatecznie zostaliśmy zmuszeni do powrotu, chociaż po ich stronie nie obyło się bez ofiar, a my odnieśliśmy jedynie rany na ciele. Nie było to więc całkiem równoznaczne z hańbą. Gdy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości, władca oznajmił jedynie, że wracamy do bazy przegrupować się i ustalić dalszy plan działania. Po tym zapadła cisza wypełniona tylko cichymi jękami rannych ,,holowanych" przez mniej poszkodowanych członków. Za moją lewą przednią nogą wlókł się ślad złożony z kropel krwi wsiąkających w śnieg. Ciecz spływała również ze śladu po ugryzieniu na mojej szyi. Oprócz tego w tłoku nabawiłam się kilku siniaków. W porównaniu z innymi nie dałam się aż tak stłamsić.
Wreszcie ciągnąca się w nieskończoność trasa doprowadziła nas do granicy lasu, a dalej do obozu, gdzie czekał już od dawna przygotowany medyk, Nick. Z miejsca zabrał się do opatrywania najcięższych przypadków, Byorna i Lindy. Sama stanęłam z boku, po czym zaczęłam tarzać się w śniegu, mimo mocnego pieczenia. Chłód dawał ulgę jedynie w przypadku sińców. Przynajmniej krew ciekła wolniej i bardziej statecznie. Po chwili wstałam i rozejrzałam się, by sprecyzować swe dalsze zamiary. Z drobnymi ranami szło szybko, więc baza coraz bardziej zapełniała się, a kolejka do ,,punktu medycznego" zmniejszała. Pewnie Khonkh planuje już jakąś szybką naradę, więc należało tu poczekać i spodziewać się jego nadejścia.
Wkrótce ogier nadszedł w grupie ,,myślicieli" - Hankena, Hasminy oraz Byorna. Pokiwałam tylko głową z lekkim uśmiechem, po czym ruszyłam przed siebie, dając mu do zrozumienia, iż wszystko to nie jest dla mnie tajemnicą. Błyskawicznie mnie dogonił, nie odzywając się już do czasu przybycia na niewielką polanę. Stanęliśmy w okręgu.
— Dziś może niezbyt nam się powiodło, ale pamiętajmy - to dopiero początek. Szala wygranej jest po naszej stronie. - ogłosił, po czym przeszedł do właściwych spraw: - Ilu zginęło?
— My nie odnieśliśmy żadnych strat. - zauważyła Hasmina.
— Trójka wrogów padła. - dodałam. Jeden z nich pod moim kopytem - pomyślałam z radością.
— W sumie nie udało nam się wiele zdziałać. - mruknął Hanken.
— Być może. Lecz uważam, że ten atak nie był zbyt dobrze przemyślany i ostateczny. Bitwa dopiero się zbliża. - uśmiechnął się przywódca. Chyba czas wkroczyć do rozmowy.
— Kiedy w takim razie zamierzamy się zabawić? - rzekłam.
— Wpierw musimy się wzmocnić, ale równocześnie nie dać wrogowi czasu na zregenerowanie się. - wyjaśnił.
— Więc konieczne będzie skonstruowanie solidnego ogrodzenia i punktów obrony. Dobrze byłoby urządzić wycieczkę do Dund-Us. - podsumowałam.
— Dobry pomysł. - dyskusja stoczyła się na sprawy czysto wojenne: ustawienie armii, uzbrojenie, taktyka. Nie obyło się bez ciętych odpowiedzi, a na śniegu utworzyła się istna plątanina z rysunków pomocniczych. Cóż, kiedy nikt oprócz Hankena i mej osoby po prawdzie nie orientował się zbytnio w tym temacie. Tłumaczenie i nauka zajmowały najlepszym lata, więc nie było sensu zbytnio się wtrącać. Ostatecznie wyglądało to nawet całkiem nieźle; problemem pozostawał tylko czas.
Czas.
Wiecznie biegnący swoim rytmem. Jedni za nim nie nadążają. Inni próbują wyprzedzić lub dostosować się. A niektórzy go zwyczajnie ignorują.
I tak nadchodzi on dla wszystkich; ale to od nich zależy, jaki będzie.
Pod koniec narady rany znów dały o sobie znać. Z ulgą odeszłam do reszty, by położyć się gdzieś i znów spróbować śniegu. Żadne zioła nie rosły o tej porze w takiej okolicy, a nie było sensu iść do medyka z taką błahą sprawą. Po niedługiej chwili zauważyłam zbliżającego się Khonkha. Mimo wszystko uśmiechnęłam się; w duszy, na zewnątrz zachowując obojętną minę.
— Szybko sobie poszłaś. - rzekł zaczepnie, przyglądając mi się uważnie.
— Czy na to też mam dostać pozwolenie...? Mogę wrócić i poczekać. - parsknęliśmy śmiechem, jednak dobrze mi było wiadomo, o co chodzi. - Nie zamierzam zawracać komuś głowy...
— Mnie będziesz zawracać, jeżeli w tym momencie nie pójdziesz. - westchnęłam ciężko, wstając. Ogier postanowił mi towarzyszyć.
Po opatrzeniu ran czułam się mimo wszystko lepiej. Noc położyła już całkowicie kres panowaniu słońca, więc oddałam się w objęcia snu.
~*~
Nazajutrz rozpoczęto budowę solidnego ogrodzenia, złożonego z gęsto wbijanych w ziemię grubych, nagich gałęzi, nieco cieńszych układanych przed nimi lub na ich wystających sękach oraz wielu gałązek drzew iglastych, którymi wypełniano dziury. To właśnie tu, po porannym treningu, zabrała się do roboty ponad połowa klanu. Dwoje koni wystawiono na warty.
— Potrzebuję teraz ochotników na wyprawę do Dund-Us, by zdobyć więcej potrzebnych nam przedmiotów i broni. - rzekł Khonkh, stojąc właściwie przed jedną drużyną: Dorianem, Grey, Eragonem i mną. - No dobrze...Dowodził będzie Eragon. Dam wam jedną radę: nie dajcie się zabić. - obojętne było mi, kto zostanie oficjalnym przywódcą przedsięwzięcia. I tak liczyć się będzie tylko skuteczność.
Po pół godzinie podchodów znaleźliśmy się niedaleko ,,osiedla" składającego się z niskich domków, wokół których walało się sporo interesującego gruzu, ukryci bezpieczne za krzakami. Wpierw uważnie je obserwowaliśmy, by wykluczyć obecność domowników, lecz o tej porze najczęściej dwunogi spały bądź wynosiły się gdzieś w głąb miasta. Po kolei pojedynczo szybko wyskakiwaliśmy, przeczesywaliśmy teren, braliśmy, co się dało, i wracaliśmy. Prędko skierowałam się w stronę płaskiego, ale wyżej położonego składu, uniosłam się na tylnych nogach, i uderzyłam mocno w powierzchnię. Z warstwy stoczyło się sporo kamieni zaś pod nimi ukazało się tylko kilka śmieci. Za drugim razem natrafiłam jednak na ciekawą rzecz: wyszczerbiony nóż. Chwyciłam przedmiot zęby. Do stada wróciliśmy wraz z nim i resztą łupów: kilkoma dosyć krótkimi kawałkami liny, rozciągliwego materiału i żyletką. Całkiem nieźle. Pod wieczór prawie wszystko było już gotowe. Atak zaplanowano na drugi dzień, gdy zimowe słońce utraci swą bladą osnowę, na pierwszy znak wiosny i powodzenia klanu - a przynajmniej taką pogodę sobie wróżono. Z poczuciem wypełnionego obowiązku odpoczywałam z boku, kiedy podszedł do mnie Hanken. Odwróciłam się na kopycie, wolnym krokiem zagłębiając się bardziej w las. Wreszcie uznałam to za dostateczną odległość.
— Myślę, że teraz jest dobra okazja na jakiś atak. - zaczął. Znowu włączył się tryb ,,wk*rwiania".
— Ach, tak? - mruknęłam chłodno. - Masz jakąś propozycję, którą chciałbyś wykonać?
— Mój umysł nie może się równać z twoim, pani...jestem jedynie sługą, któremu braknie roboty. - Zastanawiałam się przez moment. Nie można doprowadzić do buntu. Trzeba ich utrzymać w ryzach...
— Możesz być spokojny o działania frakcji. - potrząsnęłam grzywą. Po powrocie przywołałam do siebie Bush Brave'a. Jeżeli on się za coś zabrał, mogłam być pewna skuteczności tego działania.
— Byleby nikt nie zorientował się co do sprawcy zdarzenia. Resztę pola do popisu pozostawiam tobie. - uśmiechnęłam się. Ogier odwzajemnił gest.
Czy bez, czy ze sprawnym Kirkiem, Khonkh i tak sobie poradzi. Ale...przecież jest beznadziejny. - przypomniałam sobie. Może nie do końca. - szybko znalazłam usprawiedliwienie dla tej myśli, i brnęłam dalej. Nie zrobi to mu żadnej ujmy. Jedno więcej okaleczone życie. Shire jest zresztą nowy. ... Dlaczego ja w ogóle próbuję się tłumaczyć?
.C.D.N.

26.02.2018

Od Valentii do Kirka ,,Bezpieczni, na razie"

Powoli zapadał wieczór, nie podobało mi się to, temperatura zaczęła spadać, a Kirk zaczął się trząść i stękać zębami, byliśmy cali poranieni, poobijani i podrapani. Świetnie.. Po chwili nadzieja wróciła, bo zobaczyłam dziwną jaskinię, choć nie można było tego nazwać nawet jaskinią! Po lewej i prawej stronie leżała ściana w odstępie około 3 metrów i coś na kształt dachu, jaskinia sięgała zaledwie 2,5 metra więc raczej wilki tu nie mieszkały, prędzej krwiożercze żółwie.
-Patrz Kirk! Jaskinia! –powiedziałam z radością.
-Wr-wree-szcie.. –odparł Kirk stękając zębami.
Weszliśmy, opatrzyliśmy sobie rany a Kirk w miarę się ogrzał, choć podejrzewałam że może nie uniknąć przeziębienia. Niestety, zaczęła się burza. Czy tylko my mamy pecha? Wcisnęliśmy się bardziej w ścianę. Szybko zasnęliśmy.
RANO
Obudziło mnie słońce, blade, ale było. Ziewnęłam i wstałam. Kirk nie spał już tylko jadł coś na dworze, podeszłam do niego.
-Zmarzłeś? –spytałam.
-Troszkę, ale to nic takiego –odpowiedział- Jest tu coś do jedzenia, masz ochotę?
-Jak nigdy! –podeszłam i zaczęłam jeść.
Odpoczęliśmy jeszcze po czym wyruszyliśmy w dalszą drogę. Na horyzoncie widniały tylko drzewa, jak okiem sięgnąć! Nigdzie śladu po Klanie, zastanawiało mnie jak daleko zawędrowaliśmy, i czy Walker, Arkis i cała jego spółka poszła za naszym tropem? Miałam nadzieję, że nie. Należał nam się jeden dzień spokoju.
-Zastanawia mnie ile czasu minie, zanim wrócimy do Klanu.. –powiedziałam smętnie, patrząc na ptaka odlatującego z drzewa.
-Zależy czy znajdziemy drogę.. warto zauważyć, że w lesie kręcą się wilki, i tamte konie ze Stada Hańby jeżeli przeżyły.. Choć tego byśmy raczej nie chcieli..- powiedział ogier.
-Co racja, to racja.. –odparłam.
Szliśmy z dwie godziny aż w końcu zeszliśmy na bok bo znowu zaczynała się noc. Popatrzyłam na Kirka i stwierdziłam, ze nadarzyła się idealna chwila do podziękowania ogierze.
-Wiesz Kirk.. –powiedziałam.
-Tak? Czy coś nie w porządku? –zapytał zaniepokojony.
-Chciałam Ci podziękować.. uratowałeś mi życie.. teraz mogłabym być obiadem tamtego wilka.. i dziękuje Ci że wtedy ze mną zostałeś, choć wiem, że mogłeś uciec.. ale tego nie zrobiłeś.. będę Ci wdzięczna tak długo ja potrafię.. –powiedziałam i cmoknęłam Kirka w policzek, po pół sekundzie zrozumiałam co zrobiłam i szybko zapadłam w sen całkiem czerwona.
<Kirk? Wena leżeć sobie na Karaibach, choć nie być tak źle XD>

26.02.2018

Od Eragona ,,Uniki po pierwsze. Nauczyciel samoobrony"

Nienawidzę wojny, to dziwne słowo zawsze zasiewa w mojej duszy ziarnko niepokoju, a wiem, że wojna którą mamy przed sobą zbliża się nieustannie, a duża ilość koni marzy o niej. Mnie nie zadowoliła, jednak szczególnie nie zdziwiła. Nadszedł poranek, dziś czekała mnie nauka z jednym nie dawno narodzonym źrebakiem, klaczką Mindy. Niby pracy mało, ale nauczyciel też trochę może się zmęczyć. Przed nauczaniem postanowiłem coś zjeść i ochłonąć. Wykopałem coś spod śniegu i zjadłem, potem wyruszyłem do jeziora, napiłem się, woda była lodowata ale orzeźwiająca. Po tych czynnościach skierowałem się do Cherry, matki Mindy.
-Cześć Cherry –skinąłem do klaczy głową.
-Cześć Eragonie, bierzesz Mindy na naukę samoobrony? –spytała klacz.
-Tak, mam nadzieję, że nie sprawia to Ci kłopotu.. –powiedziałem widząc, że klacz karmi źrebię.
-Właściwie nie.. tylko czy nie jest za młoda? –zaniepokojona klacz popatrzyła na Mindy.
-To wojna, ta klaczka musi umieć przetrwać.. –przymrużyłem oczy.
-No dobrze.. –klacz poprowadziła źrebię do mnie- Do zobaczenia kochanie! –po czym Cherry poszła w przeciwną stronę.
-Tak więc Mindy.. od dziś jestem twoim nauczycielem samoobrony.. –powiedziałem powoli, wypatrując idealne miejsce do ćwiczeń.
-Naprawdę? Ale super! Kiedy zaczniesz mnie uczyć? –mała Mindy spojrzała na mnie zafascynowana,
-Właściwie.. teraz.. –powiedziałem a Mindy tylko na mnie popatrzyła z chęcią działania. To jednak będzie trudny dzień.
Prowadziłem klacz przez troszkę lasu, ale tak żeby żaden koń ze Stada Hańby nas nie zobaczył. Szliśmy w stronę małej polany którą nie dawno znalazłem. Miejsce było idealnie przysłonięte, wprowadziłem klaczkę przez dziurę w krzakach. Sprawdziłem czy na pewno jesteśmy sami i podszedłem do Mindy.
-Wiesz czym jest samoobrona? -spytałem niepewnie.
-Um.. samoobrona? To coś takiego... że się samemu broni? -Mindy popatrzyła na mnie z nadzieją.
-Tak.. doskonale... na razie pouczę cię teorii a potem przejdziemy do ćwiczeń, dobrze?
Klaczka kiwnęła głową a potem zaczęliśmy.
-A więc moja droga.. pierwszą rzeczą, która jest dość ważna, jest to, aby nie zwracać na siebie uwagi.. samoobrona jest konieczna w razie gdyby ktoś Cię zaatakował, jednak najlepiej nie mieszać się w takie akcje bo mogą się źle skończyć, rozumiesz? - popatrzyłem Mindy w oczy.
-Tak.. czyli chodzi o to, żeby nie zwracać na siebie uwagi, kiedy jest wojna? -spytała klaczka.
-Po części tak Mindy, ale także nie musi to być podczas wojny. Każdego dnia możesz stanąć oko w oko z wrogiem. Dlatego najlepiej nie hałasować zbytnio. To rzecz dość poboczna, przydatna podczas wojny lub szpiegostwa, ale stwierdziłem, że może ci się przyda, skoro teraz jest Wojna.. -popatrzyłem na środek polany a potem na klaczkę.
-Hm... tak rozumiem.. -uśmiechnęła się Mindy.
-No dobrze, teraz nauczę Cię jednej z podstaw samoobrony -wstałem i podszedłem do pniaka z gałęziami - Załóżmy że jest to mój przeciwnik -wskazałem na pniak- Chce on uderzyć cię kopytami w głowę, a ty chcesz tego uniknąć. No właśnie, pierwszymi rzeczami których będę cię uczył, będą uniki przed ciosami.
-Brzmi ciekawie.. pokażesz jakiś unik? -spytała klaczka a ja pokiwałem głową.
-Te gałęzie to kopyta napastnika, żeby ich uniknąć trzeba usunąć się z jego drogi, brzmi łatwo ale w obliczu niebezpieczeństwa można dostać oszołomienia..
Zacząłem uczyć Mindy, nieźle jej szło, po około półtorej godziny zarządziłem koniec nauki, w końcu ta klacz dopiero zaczyna.
-Nieźle Ci szło, jednak będzie trzeba jeszcze popracować.. odprowadzę Cię do matki.. -powiedziałem.
-Naprawdę? Dziękuje! -Mindy się uśmiechnęła i wróciliśmy do jej matki.
-Proszę Cherry. Oddaje Ci córkę.. -powiedziałem- Dobrze jej szło..
-To bardzo radosna nowina.. jednak teraz musimy już iść Eragonie.. Dziękuje za naukę Mindy! - i klacz odeszła razem z córką w stronę Doriana.
Zmęczony postanowiłem chwilkę odpocząć, po jakimś czasie poczułem, że ktoś ciągnie mnie za nogę, poczułem straszny ból.
CDN.

26.02.2018

Od Yatgaar do Valentii ,,Pozbyć się wilków"

Przechyliłam lekko głowę, w duszy dziwując się nad jej wypowiedzią, choć nie było to po prawdzie mówiąc dużym zaskoczeniem. Niektóre baranki mają przecież wątpliwości, czy trzeba pozbyć się wilków. Każdy, który ma zamiar atakować, jest wart ubrudzenia sobie kopyt. Chwilę zastanawiałam się nad odpowiedzią, po czym rzekłam:
— Wśród nich Nie Ma nieszkodliwych typów. Udział w wojnie jest tylko i wyłącznie ich wyborem. Nawet, jeżeli w wyniku klęski i niespotykanej łaskawości władcy przyłączyliby się do klanu, w głębi pozostaliby wierni swoim własnym spaczonym ideałom. - podsumowałam, dodając jeszcze: - Najłagodniejsi skrywają zazwyczaj piekielne wnętrze. - Klacz pokiwała łbem ni to z uśmiechem, ni to z rozczarowaniem, po czym odparła tylko cicho:
— Dziękuję. - dalsza droga, której zostało już niewiele, upłynęła nam szybko. W milczeniu dotarłyśmy do reszty koni. Uszczypnęłam jeszcze trochę trawy, zanim zaczęłam przygotowania do snu. Khonkh obserwował mnie kątem oka, rozmawiając z innym koniem. Najwyraźniej miał zamiar podejść później. Stanęłam więc na obrzeżach, przymykając powieki, gdy usłyszałam czyjś znajomy głos:
— Dobranoc. - zerknęłam krótko na Valentię.
— Dobranoc. - mruknęłam.
~*~
Poranek nie był w żadnym stopniu, dobrym czy złym, nadzwyczajny. Członkowie budzili się po kolei, zupełnie bez ładu i składu, nie zaś jak zazwyczaj - równocześnie. Ostrzyłam sobie właśnie z nudów kopyta, mimo że wszyscy stojący najbliżej dostali już skuteczną pobudkę.
<Valentia? Sorry, że tak późno...>

25.02.2018

Od Khonkha do Atomb bomb'a "Oprowadzić i wywędrować"

-Teraz, kiedy już znasz wszystkich, musisz jeszcze wybrać sobie jakąś rangę. Myślałeś może nad tym, co mógłbyś robić?- spytałem.
-Niezbyt- odparł po chwili namysłu ogier.
-A w czym jesteś dobry? Lub co lubisz robić?- zapytałem, by dowiedzieć się, jaka ranga odpowiadałaby nowemu członkowi.
-Nie lubię jagód, ale za to bardzo dobrze znam różne zioła. I to chyba tyle- powiedział Atom bomb, po czym pogrzebał kopytem w śniegu.
-W takim razie może zostałbyś zielarzem?- spytałem. Ogier zamyślił się.
-Hmm... tak, chyba mógłbym zająć tę rangę- odparł po chwili Atom bomb.
-Doskonale. Teraz jesteś więc pełnoprawnym członkiem Klanu Mroźnej Duszy. Czy chciałbyś może, aby ktoś oprowadził Cię po najbliższych terenach?-spytałem.
-O tak, byłbym bardzo wdzięczny.
-Chodźmy więc, akurat nie mam nic do robienia-powiedziałem. Ogier ruszył za mną. Zeszliśmy nieco z góry i ruszyliśmy dalej ścieżką pełną kamieni, porośniętą tu i ówdzie trawą. Trzeba było bardzo uważać, aby nie spaść.
-Gerel uul to inaczej góra światłości. Jest tu dość niebezpiecznie, ale rośnie tutaj dużo roślin-powiedziałem. Po krótkim spacerze zatrzymaliśmy się na mały postój. Udało nam się odgrzebać nieco roślin spod grubej warstwy śniegu. Kiedy jedliśmy, spostrzegłem, że ktoś się do nas zbliża. Po dokładnym przyjrzeniu się rozpoznałem, iż to U'schia.
-Coś się stała?- spytałem, kiedy klacz do nas dotarła.
-W klanie wybuchła kłótnia i niektórzy są zdania, że powinniśmy jak najszybciej stąd odejść. Inni chcą zostać. Potrzebujemy Cię, abyś wszystkich uspokoił i podjął jakąś decyzję.
-Dobrze. Ja pójdę więc z powrotem do klanu, a ty zostać tutaj i dokończ oprowadzanie naszego nowego członka-powiedziałem do U'schii, po czym zwróciłem się do ogiera:
-Atom bomb'ie, choć bardzo chciałbym dalej Ci towarzyszyć, nie jestem w stanie. Muszę wrócić do klanu.
-Rozumiem-odparł ogier. Zawróciłem więc w stronę stada i zostawiłem Atom bomb'a i U'schię samych.
~~Wieczorem~~
Ogier i klacz powrócili ze spaceru dość późno. Od razu odnaleźli mnie, by dowiedzieć się, jak skończyła się sprawa naszej wędrówki.
-Po przemyśleniu wszystkich "za" i "przeciw" uznałem, iż najlepiej będzie wyruszyć już jutro. Od dawna wiemy, że to Dund-Us będzie naszą bazą na czas wojny, dlatego najlepiej dotrzeć tam jak najszybciej. Wszyscy muszę więc uszykować się do podróży- wyjaśniłem im.
<Atom bomb? Wybacz, że trzeba było czekać>

25.02.2018

Od Atom bomb'a do Khonkha ,,Pierwsze konie za płoty"

Kiedy poszedłem na górę, zwaną Gerel ull, znalazłem nagle paręnaście koni. To chyba było stado, bo na to wyglądało. Na początku podszedłem do jednego z koni.
-Witam! Chciałbym poznać twoje imię, a potem mi pomożesz, dobrze?- spytałem ogiera.
-Mogę pomóc każdemu, a moje imię brzmi Khonkh- powiedział. Po chwili ciszy, powiedział jeszcze coś pod nosem, a potem do mnie:
-Jestem władcą, i nauczycielem życia stadnego- powiedział. Potem spytałem się, czy mogę dołączyć. W odpowiedzi spodziewałem się ,,Nie!" Lub ,,Zastanowię się". Jednak dostałem inną odpowiedź.
-Jasne, że tak. Jutro zapoznasz się ze wszystkimi, bo dziś jest już późno- odpowiedział. Czekałem aż ktoś podejdzie, i powie ,,Cześć!", lecz nikt nie zwracał na mnie uwagi. Nagle jedna z klaczy podeszła do mnie.
-Witam, witam! Jesteś nowy? Jak się nazywasz?- spytała klacz.
-Jestem rasy Shire, i nazywam się Atom bomb- dostała w odpowiedzi. Klacz chwilę się rozmyślała.
-A ja jestem U'shia. Bomba atomowa, to super imię!- powiedziała wkońcu klacz. Potem wszyscy poszliśmy spać.
***
Rano Khonkh mnie obudził, gdy całe stado właśnie wstawało. Khonkh podał mi dużo imion. Jednak jednego konia nie przedstawił. Bardzo się zdziwiłem.
-A ten?- spytałem.
-dowiesz się jak dobrze się obudzi, bo inaczej cię zabije- powiedział. Gdy już się obudził, Khonkh powiedział, że to Bush Brave.
<Khonkh? Odpowiedź szybko!>

24.02.2018

Od Khonkha "Źródło przydatnych informacji. Władca, nauczyciel życia stadnego" Cz. II

- Bush Brave i Fenrir i Mikado idą ze mną. Uwolnimy Hasminę. Byorn będzie pilnował porządku podczas mojej nieobecności. Aron, Dorian, Grey i Kirk zajmą się wypatrywaniem zagrożenia. Mam nadzieję, że wszystko jasne- powiedziałem, po czym kazałem się wszystkim rozejść. Zostali tylko członkowie wyprawy po Hasminę.
- Bush Brave i Fenrir zaprowadzą nas do miejsca, gdzie klacz wpadła w pułapkę- powiedziałem. Nic więcej mówić nie musiałem. Razem z Mikadem rzuciliśmy się biegiem za naszymi przewodnikami. Choć zmęczenie niełatwą wędrówką tutaj z Gerel uul nadal dawało się we znaki, musieliśmy znaleźć się na miejscu jak najszybciej. W końcu Bush i Fenrir zaczęli zwalniać.
- To niedaleko tego miejsca- powiedział kuc. Nie musiał tego właściwie mówić, gdyż doskonale czuć było tutaj zapach ludzi, ale także wielu złapanych przez nich zwierząt.
- Jaki mamy plan?- spytał Bush.
- Najpierw musimy rozeznać się w sytuacji. Trzeba sprawdzić, gdzie znajdują się ludzie i co planują- odparłem.
- Ja pójdę i sprawdzę, jak się sprawy mają- zaoferował się Fenrir. Od razu zgodziłem się na jego propozycję. Ogier wyruszył, kierując się w stronę małego wzniesienia. Wrócił po około trzydziestu minutach.
- Kłusowników jest pięciu. Ich baza znajduje się zaraz za tym pagórkiem. Mają tam kilka klatek z ptakami, w dwóch pozostałych zauważyłem małego rysia i niedźwiadka. Hasmina jest przywiązana do jakiegoś drzewa, razem z innym koniem i kułakiem- Fenrir zdał bardzo szczegółowy raport.
- Dziękuję, spisałeś się Fenrirze, ale to nie koniec. Teraz musimy obmyślić plan- powiedziałem.
- Proponuje, abym razem z Mikadem odwrócił ich uwagę. Wtedy ty i Fenrir uwolniecie Hasminę- zaproponował Bush Brave.
- Doskonale. Należy jednak pamiętać, że nie wszyscy pewnie rzucą się za wami. Z resztą jednak ja i Fenrir szybko sobie poradzimy. Jednak, skoro już tutaj jesteśmy, uwolnimy pozostałe zwierzęta.
- A co z tym drugim koniem?-spytał Mikado.
-Lepiej będzie, jeśli każemy mu iść z nami. Przynajmniej na razie- odparłem. Kiedy wszyscy już wiedzieli, co mają robić, przystąpiliśmy do realizacji naszego planu. Bush i Mikado pobiegli przodem. Kiedy wybiegli zza wzgórza, dało się słyszeć podniesione głosy ludzi. Już po chwili oba konie biegły zbiegały w dół. Za nimi ruszyli ludzie na swoich dziwnych, warczących maszynach, dzięki którym mogli się szybciej poruszać.* Było ich czterech, co znaczyło, że w bazie został jeden. Natychmiast pobiegliśmy tam z Fenrirem. Mężczyzna siedział właśnie obok ogniska, piekąc jakieś mięso. Widząc nas, zerwał się od razu na równe nogi i wyciągnął rękę po leżącą nieopodal broń. Nie zdążył jednak jej chwycić, gdyż byłem szybszy. Nim zdołał cokolwiek zrobić, podbiegłem do niego i zmiażdżyłem mu czaszkę. Wtedy wraz z Fenrirem uwolniliśmy Hasminę, obcego konia i kułaka. Osioł od razu podziękował, po czym pożegnał się i pobiegł, nie chcąc dłużej tutaj zostawać. Drugi koń także chciał tak postąpić, ale przeszkodziliśmy mu.
- Nic z tego, nigdzie się nie ruszasz. Hasmina, nic Ci nie jest?- powiedziałem. Klacz pokręciła przecząco głową.
- W takim razie przypilnuj tego tu, a ja i Fenrir uwolnimy resztę zwierząt- powiedziałem. Niestety, okazało się, że klatki są bardziej wytrzymałe niż mogłoby się wydawać. Męczyliśmy się z nimi naprawdę długo. Sprawy nie ułatwiał fakt, że zarówno ryś jak i niedźwiadek były zestresowane i próbowały bronić się swoimi małymi kłami i pazurami. Nagle usłyszeliśmy zbliżające się ludzkie głosy. Prawdopodobnie byli to kłusownicy. Na szczęście nie było z nimi słychać żadnego konia. Musieliśmy zatem zrezygnować z dalszej misji ratunkowej i uciekać. Nieznany koń chciał to wykorzystać i uciec. W ostatniej chwili udało mi się jednak chwycić go za kawałek zawiązanej wokół szyi liny, którą był przywiązany do drzewa. Byłem od niego silniejszy, dzięki czemu z łatwością pociągnąłem go za sobą. Okrążyliśmy wzgórze z drugiej strony i zaczęliśmy uciekać. W tym samym czasie kłusownicy dotarli do swojej bazy, dzięki czemu nie wpadliśmy na nich. Oddalając się, mogliśmy słyszeć ich przekleństwa pełne wściekłości. Co się dziwić, nie dość, że nie złapali nowych zdobyczy, to jeszcze część starych uciekła, a ich kolega stracił życie- uśmiechnąłem się jadowicie na tę myśl. Biegliśmy dalej, aż w końcu dołączyli się do nas Mikado i Bush Brave, na szczęście cali i zdrowi. Kiedy upewniliśmy się, że nikt za nami nie podąża, zatrzymaliśmy się.
- Dobra, a teraz gadaj. Coś ty za jeden?- spytałem nieznajomego. Ton mojego głosu nie był zbyt przyjazny, gdyż obcy wydał mi się bardzo podejrzany. Niestety, nie udało mi się uzyskać odpowiedzi na to pytanie.
- Odpowiadaj, kiedy władca pyta!- zawołał Bush, szarpiąc nagle i mocno sznurem zawiązanym wokół szyi konia. W efekcie musiało go to mocno zaboleć.
- Przestań! I jaki władca? O czym wy mówicie? Jesteście z tego Klanu Mroźnej Duszy, tak?- nieznajomy w końcu pokazał, że jednak umie mówić.
- Zapewne należysz do Stada Hańby. Posłuchaj, masz trzy sekundy, żeby zaraz mi wszystko powiedzieć albo oddalę się i pozwolę obecnemu tu kucowi zrobić to, na co ma ochotę. Dodam tylko, że piastuje on stanowisko mordercy i wręcz ubóstwia swój zawód- powiedziałem z doskonale słyszalną groźbą w głosie. Nieznajomy przeniósł przerażony wzrok z mojej osoby na Bush'a, a potem na Fenrira i Mikado. Każdy z nas patrzył na niego wrogo, niemal z chęcią mordu, która jednak najlepiej widoczna była w oczach kuca.
- C-co mam powiedzieć?- spytał koń lekko załamującym się głosem.
- Wszystko. Jesteś teraz naszym jeńcem i od nas zależy Twoje życie. Jak masz na imię? Kim jesteś? Ile macie broni i ilu was jest?- zasypałem go pytaniami. Informacje, których mógł nam udzielić, mogły być na wagę złota.
- Jestem Kalan i tak, pochodzę ze stada, które toczy wojnę z Klanem Mroźnej Duszy. Tylko tyle mogę Wam powiedzieć.
- Zapomniałeś już o tym, co przed chwilę powiedział nasz władca?- spytał Mikado.
- Może weźmiemy go ze sobą do stada i tam zmusimy, aby wszystko powiedział?- zasugerował Fenrir.
- Wolałbym na razie nie zdradzać naszej lokalizacji. Najpierw dowiedzmy się tego, co może się okazać przydatne, a potem pomyślimy, co możemy z nim zrobić- powiedziałem.
- Jak to? Co chcecie przez to powiedzieć? Chyba nie zamierzacie mnie naprawdę... zabić?- spytał wystraszony Kalan.
- Na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. Jednak Twój los zależy tylko i wyłącznie od Ciebie. Jeśli będziesz współpracował i odpowiesz na wszystkie pytania, kto wie, może nawet puścimy Cię wolno- powiedziałem.
- Chyba nie mówisz tego na serio?- zdziwił się Bush Brave.
- A czy ja kiedykolwiek kłamałem? Nigdy, nawet kiedy dołączałem do poprzedniego Klanu Mroźnej Duszy. Im także powiedziałem prawdę- odparłem, mając nadzieję, że kuc zrozumie mój przekaz, a Kalan nie wyczuje w tych słowach niczego podejrzanego.
- Rozumiem- powiedział Bush, rzucając mi znaczące spojrzenie. Wiedziałem więc, iż kuc zdaje sobie sprawę z mojego kłamstwa. Fenrir i Mikado za to nie bardzo wiedzieli, o co chodzi, ale przynajmniej się nie wtrącali.
- Więc jak będzie? Odpowiesz nam na parę pytań?- spytałem, przenosząc wzrok ponownie na Kalana. Przybrałem przy tym w miarę spokojny i miły wyraz pyska, aby postarać się zachęcić konia do mówienia także dobrocią, a nie tylko groźbami.
C.D.N.

24.02.2018

Nowy zielarz - Atom bomb!

https://vignette.wikia.nocookie.net/koniopedia/images/7/73/Shire.jpg/revision/latest?cb=20160222074316&path-prefix=pl 1
Źródło: Zdjęcie główne, 1
Motto: ,,Jak do pracy, co dzień rano, zioła znam więc pam pam pam"
Imię: Atom bomb (czytaj: Atom bom) co z polskiego znaczy bomba atomowa (XD).
Wiek: 6 lat
Płeć: Ogier
Ranga/i: Zielarz
Głos: -
Rodzina:
Matka- Atom- Nie zna matki osobiście, ale wie jak ma na imię.
Ojciec- Nie miał imienia przez całe życie, i był nazywany bombą, bo uciekł od rodziny.
Siostra - Mitrega
Brat - Hiney
Osobowość: Czasem ma dobry humor, i wedy da zioła za darmo, Lecz gdy ma zły humor, trzeba coś dla niego zrobić. Zawsze może pomóc, bo jest pomysłowy. Nie zawsze idzie za nowym stadem, bo nigdy nie miał stada. Był z rodziną w stadninie ,,Mroźnego konia". Tam uczono najmłodsze dzieci. Nie cierpi gdy pada czymkolwiek, bo trudno mu coś znaleźć w np. Deszczu.
Orientacja: Heteroseksualizm
Partner/Partnerka: Brak
Potomkowie: Brak
Aparycja:
  • Rasa: Shire
  • Wygląd: Czarny i puchaty koń, z plamą na pysku i skarpetkami prawie do kolan. Jego grzywa i ogon są czarne. Oczy ma brązowe.
  • Znaki charakterystyczne: Ma słabe lewe przednie kopyto. Ma też strupek na brodzie.
  • Wzrost: 178 cm WK
  • Waga: 796 Kg
Umiejętności:
Siła fizyczna: 20
Szybkość: 30
Zwinność: 10
Technika: 10
Wytrzymałość: 20
Kamuflaż: 10

Umiejętności dodatkowe: Dobrze zna zioła.
Historia: urodził się w stadninie ,,Mroźnego konia". Miał tam wypadek, w którym noga była słabsza, a na prodzie była rana. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Rana stała się szybko strupkiem. Wtedy, gdy zapadła noc uciekł, bo jego boks był źle zamknięty. Uciekł gdzieś daleko, aż pomału wszedł na górę nazywaną Gerel ull. Tam znalazł stado. Chciał dołączyć, by pomogli mu chować się przed poszukiwaniami.
Inne: Nie lubi jagód.
Kontakt: furiatek (miss fasion)

22.02.2018

Od Khonkha do Krisopii "Troska"

Mimo trwających przygotowań do wojny, udało mi się znaleźć chwilę wolnego czasu. Postanowiłem więc porozmawiać z Krisopią. Znalezienie jej nie było trudne, gdyż, jako straż władcy, powinna zawsze trzymać się gdzieś blisko.
- Witaj, Krisopio- powiedziałem, podchodząc do niej.
- Witaj, Khonkh- odparła.
- Jesteś w naszym klanie już kilka dni. Jak Ci się tutaj podoba? Potrzebujesz czegoś? Pasuje Ci wybrana ranga?
- Bardzo miło mi się tutaj żyje. Zaś z moją profesją nie mam najmniejszego problemu, bo w poprzednim stadzie także zajmowałam się strzeżeniem władcy. Dziękuję za troskę- odparła klacz, uśmiechając się przyjaźnie.
- Cieszę się w takim razie, że polubiłaś życie w Klanie Mroźnej Duszy- powiedziałem. Na moim pysku także pojawił się "grymas" radości, potocznie zwany uśmiechem.
- W końcu teraz to mój nowy dom. Ciężko jest żyć, kiedy nie lubi się swojego domu, prawda?- spytała Krisopia.
- Zgadza się. Co powiesz na mały spacer? I tak nie mamy tutaj teraz nic do zrobienia, a tak przynajmniej odpoczniemy nieco- zaproponowałem. Klacz niemal od razu przystała na moją propozycję.
- Zima ma swoje uroki, ale ja już wprost nie mogę doczekać się wiosny!- zawołała klacz, kiedy już ruszyliśmy.
- To prawda. Ta pora roku ma swój urok, ale jednocześnie są to trzy najgorsze miesiące w roku. A nawet więcej, wliczając w to jesienny i wiosenny czas, kiedy to już pojawia się śnieg- odparłem, obserwując właśnie skrzącą się od słońca białą pokrywę. Biel nadal pokrywała cały świat i, choć słońce niezmordowanie starało się ją pokonać, nie wyglądało na to, aby planowała łatwo się poddać. Wiedziałem, że jeszcze przez długi czas będziemy zmuszeni walczyć o każdy posiłek i schronienie.
- Jaka jest twoja ulubiona pora roku właściwie?- spytała po chwili klacz.
- Właściwie to nie wiem. Każda z nich ma swój urok, ale i swoje wady- odpowiedziałem.
- W sumie masz rację. Dokąd właściwie idziemy?
- Nie mam pojęcia. Gdzieś na pewno dojdziemy- odparłem. Nad naszymi głowami przeleciał jakiś ptak, ale zniknął, nim zdążyłem się mu przyjrzeć. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że cała okolica wyglądała praktycznie na opustoszałą. Wiedziałem jednak, iż to tylko złudzenie. Zwierzęta po prostu pochowały się, aby nie zginąć z powodu zimna.
- Może ty chciałabyś gdzieś iść? Nie wiem, jak wiele terenów w pobliżu poznałaś, ale mogę Cię trochę oprowadzić. Tylko będziemy musieli uważać, zawsze możemy natknąć się na szpiega ze Stada Hańby- powiedziałem.
<Krisopia? Napisałam to dopiero teraz, bo wcześniej to nowi członkowie pisali jako pierwsi i mgli opisać jak chcieli w jaki sposób trafili do KMD itd. Akcja mam nadzieję wkrótce się rozwinie XD>

22.02.2018

Od Kirka do Valentii "Bezpieczni. Czy aby na pewno?"

- Musi się udać. Nie ma innej opcji- powiedziałem. Nic więcej nie zdołałem dodać. Drapieżniki zaatakowały i musieliśmy zacząć się bronić. Jakimś cudem udało nam się ponownie przedrzeć przez szereg wilków. Jednak oboje wiedzieliśmy, że jeśli czegoś nie wymyślimy, drapieżniki znowu nas dopadną. Biegnąc, rozglądałem się na boki, dzięki czemu ujrzałem miejsce odbijające lekko światło gwiazd i księżyca... Lód!- pomyślałem i skręciłem w tamtą stronę. Valentia była widocznie zdziwiona moim zachowaniem, ale nie protestowała i pobiegła za mną. Okazało się, że udało mi się wypatrzeć zamarzniętą rzekę. Stanąłem na lodzie blisko brzegu i nadepnąłem na niego kopytem. Po krótkiej chwili usłyszałem dźwięk pękającego lodu. Jednak powierzchowna warstwa lodu wytrzymała mój ciężar.
- Mam pomysł- powiedziałem.
- Chyba nie chcesz...- zaczęła Valentia.
- Jeśli będziemy poruszać się powoli i ostrożnie, to na pewno uda nam się przejść. Po drugiej stronie rzeki będziemy bezpieczniejsi- przerwałem jej.
- Pod warunkiem, że nie zapadnie się pod nami lód, wilki nie dorwą nas zanim tam dotrzemy i nie uda im się później także przekroczyć rzeki. Poza tym lód jest zbyt śliski- klacz była sceptycznie nastawiona do mojego pomysłu.
- Masz inny pomysł?- spytałem, na co Valentia nie odpowiedziała. Nie chciała jednak nadal się ruszyć. Dopiero dobiegające zza naszych pleców wycie przekonało ją do mojego pomysłu. To. Było. Straszne. Musieliśmy iść niesamowicie wolno i jak najdalej od siebie, aby nie naciskać na lód większym ciężarem. Każde z nas zaliczyło milion poślizgnięć, na szczęście nikt nie upadł. Mimo to towarzyszące nam trzaski nie brzmiały zbyt miło. Poza tym pod powierzchnią lodu można było dostrzec wodę. Valentii udało się dotrzeć na brzeg szybciej. Idąc w jej kierunku, usłyszałem, jak lód pęka. Zapadł się pode mną. Wpadłem do wody, ale, na szczęście, byłem już blisko drugiego brzegu. Woda dosięgała mi do połowy nóg, dlatego natychmiast wykonałem dwa duże susy i znalazłem się obok klaczy.
- Nic ci nie jest?- spytała z troską Valentia.
- Nie, będzie dobrze- odparłem. W tym samym momencie po drugiej stronie rzeki pojawiło się kilka wilków. Na początku zatrzymały się i zaczęły nerwowo chodzić w tę i we w tę. W końcu jeden z nich wbiegł na lód, jednak ten już dłużej nie wytrzymał. Załamał się, a zwierzę wpadło do zimnej wody. Powietrze od razu przeszyły jego głośne skomlenia. Wilk spróbował wydostać się z pułapki, ale lód cały czas na nowo załamywał się pod nim. Wystarczyło parę minut, aby drapieżnik przestał zachowywać się tak głośno i energicznie. W końcu wilk zaprzestał walki. Wyziębił się. Reszta jego przyjaciół nie wyglądała, jakby miała ochotę próbować szczęścia i przekraczać rzekę. Jeszcze przez jakiś czas drapieżniki obserwowały nas z drugiego brzegu, nie zachowywały się już jednak tak głośno. W końcu wszystkie odwróciły się i odeszły. Razem z Valentią przez jakiś czas obserwowaliśmy, czy nie wracają.
- Wygląda na to, że dały sobie spokój- powiedziała klacz.
- Tak, teraz lepiej poszukajmy nowego schronienia. Musimy opatrzyć rany- odparłem.
- A ty musisz się ogrzać. Chyba nie chcesz, żeby zamarzły ci nogi, prawda? W końcu wpadłeś do zimnej wody- dodała Valentia.
- Pospieszmy się zatem. I miejmy się na baczności- rzuciłem. Odwróciliśmy się i ruszyliśmy na poszukiwania nowego miejsca spoczynku.
<Valentia? Wybacz, że tyle musiałaś czekać>

19.02.2018

Od Yatgaar ,,Żelazny wschód. Przewodnik" Cz. IV

Noc jeszcze nie zaczęła wypełniać świata mrokiem, lecz popołudnie odeszło już w niepamięć, niczym jakaś ulotna, długa chwila. I podczas tego krótkiego momentu zawieszenia na horyzoncie ukazało się Dund-Us, będące na razie jedynie grubszą, trochę nierówną, czarną kreską na tle złotawej kuli zachodzącego słońca otoczonego krwistą łuną roztaczającą się po sinym, lecz czystym niebie. W tym momencie władca zatrzymał pochód; jasne było, że trzeba znaleźć jakieś miejsce w tej okolicy, daleko od miasta, niezbyt zresztą nam przyjaznego. Błyskawicznie zrobiłam rozeznanie terenu, po czym szturchnęłam pyskiem Khonkha, wskazując na wgłębienie w dolinie między skalistymi zboczami porośnięte rzadkim lasem. W oczach ogiera pojawił się jedynie błysk zadowolenia mieszający się z ogromnym zmęczeniem. Całe stado ruszyło już bardziej ochoczo, by pokonać najdłuższy z punktu naszych odczuć odcinek trasy, za to z większym entuzjazmem.
Będąc na czele pochodu, zagłębiłam się pierwsza w las. Nade mną zwieszały się równocześnie liczne nagie, powykręcane w przeróżne pętle i szpony gałęzie drzew liściastych i stożkowate, ciemno-zielone korony iglaków, pokryte warstwą śniegu która zsuwała się powoli, centymetr po centymetrze. Choć walka tutaj byłaby utrudniona ze względu na, choć luźno rozrzucone, pnie drzew, to równie bojowym zadaniem byłoby dostanie się tu wroga. Gdy znaleźliśmy się już około kilkuset metrów od granicy leśnej, przywódca zażądał postoju, tym samym wybierając to miejsce na tymczasową bazę. Nie było tu nic nadzwyczajnego jeśli chodzi o zagęszczenie, jednak słychać było szemrzenie bliskiego strumienia, a za nami musiało znajdować się wejście do kolejnej doliny, drogi ewakuacyjnej. Każdy miał teraz w głowie tylko jedną myśl: spać. Khonkh nie protestował. Wystarczyło tylko wybrać swój kawałek na nocleg, uszczypnąć trochę kory i zapaść w sen. Jutro rano będzie czas na przygotowania.
Mimo zmęczenia zachowałam jakieś resztki wyczulenia na szczególne przypadki; obudziła mnie rozmowa Khonkha z Mikadem i Valentią, rzecz jasna nie dość ostrożna, bowiem, jak się wydawało, wszyscy naokoło spali jak zaklęci w kamień.
— Musimy dowiedzieć się przede wszystkim o ich uzbrojeniu i liczebności. Lepiej iść, póki świt. - to zdanie wystarczyło mi, by zrozumieć całą sytuację. Ze stoickim spokojem, wyprostowana ruszyłam w stronę grupy, starając się szybko przepędzić resztki snu z powiek. Władca wyglądał na dość zaskoczonego i nieco zaniepokojonego, zaś pozostała dwójka jakby zobaczyła ożywający posąg.
— Witaj, Yatgaar. Już wypoczęłaś? - zreflektował się ogier, uśmiechając się. Przez chwilę milczałam.
— Tak. - rzuciłam mu krótkie, porozumiewawcze spojrzenie. - Valentio, możesz już odejść. - mruknęłam. Klacz, z początku zdziwiona, z chęcią zaczęła się oddalać, by kontynuować wypoczynek.
— Hej! - zaprotestował Khonkh. - Nie jesteś tu od rozkazywania.
— Oczywiście. Jestem tu od pomagania. - odparowałam, prychając. - Dobrze o tym wiesz. - dodałam łagodniej. Westchnął, przewracając oczami, po czym lekko się uśmiechnął. Już sobie wyobrażam: ,,Jej przecież nie da się powstrzymać"
— Potrzebne są nam przede wszystkim informacje na temat ich uzbrojenia i liczebności. Oczekuję waszego powrotu najpóźniej wieczorem. Nie dajcie się złapać. - wygłosił przemówienie od nowa, po czym wykonał gest do odprawy.
Zarzuciłam na siebie pelerynę i wyruszyliśmy kłusem. Po opuszczeniu lasu ustaliliśmy, iż w pewnym momencie rozdzielimy się i zajdziemy ich z dwóch stron. Obóz nie mógł być dalej, niż kilkanaście kilometrów stąd. Co jakiś czas zmienialiśmy tempo, by zachować siły również na powrót. Oczy przestały mi się już całkowicie kleić, podobnie jak ,,górski step", intensywnie budzący się do życia.
Cienie rzucane przez potężne zbocza skróciły się już znacznie, gdy na horyzoncie dostrzegliśmy coś w rodzaju grupy koni pomiędzy konstrukcjami z powbijanych w ziemię gałęzi i innych dziwnych, prostych rzeczy. W tym momencie skręciłam po prostu nagle na prawo i pogalopowałam przed siebie, napawając się pędem powietrza targającym moją grzywą na wszystkie strony i zaskoczeniem towarzysza. Po zrobieniu półkola znalazłam się mniej więcej pośrodku z boku stada, mając dzięki temu dobry widok na to, co wyrabia się naprzeciwko, a równocześnie byłam ukryta za skałami. Zaczęłam oceniać nasze szanse. Około czterdziestu wrogów kręciło się tu i tam. Niezbyt inteligentne warty były już wystawione. Okrągłe, wyznaczone ogrodzeniami place służyły najwyraźniej albo do obrony, albo przechowywania...Wtem kilka metrów przede mną wyskoczyło źrebię, całkowicie zaabsorbowane zabawą; a mimo wszystko dostrzegło mnie. Przez chwilę wpatrywało się z ciekawością, a ja wahałam się między zgnieceniem niebezpieczeństwa a ucieczką. Nigdy nie miałam z młodymi dobrego kontaktu.
— Kim ty jesteś? - spytał bez ogródek. Milczałam przez moment.
— Są tu gdzieś twoi rodzice? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
— Tak, o tam. - wskazał pyskiem kierunek. W sumie...można by się czegoś ciekawego od niego dowiedzieć.
— Szykujecie się do wojny, prawda? - spytałam miłym głosem, dla ułatwienia wyobrażając sobie go jako mielonkę.
— Ym...tak. Skąd wiedziałaś? - wyglądał na lekko zaniepokojonego. Należało temu przeciwdziałać.
— Cóż, po tych wszystkich obwarowaniach i w ogóle, domyśliłam się. Jak tam nastroje?
— Moja mama i tata niby się cieszą, ale właściwie tylko Walker wygląda na zadowolonego. - przyznał ogierek.
— Heh...to smutne. Ale taka duża grupa jak wy powinna sobie poradzić z przeciwnikiem, prawda?
— Oczywiście! - napuszył się, wielki pan. - Może nie mamy wiele broni, ale mamy odwagę i zaciętość.
— To świetnie. Życzę wam powodzenia, i jeszcze coś: lepiej nie mów o mnie nikomu. Tylko byś się naraził na wyśmianie. I tak macie spore zamieszanie. - zakończyłam definitywnie rozmowę i prędko się oddaliłam, w razie gdyby coś mu jednak odbiło. Miałam już wszystkie potrzebne informacje. Nie czekając na Mikada, podążyłam do Khonkha. Dotarł zresztą niedługo po mnie. Złożyłam raport, zachowując dla siebie fakt obecności źrebięcia, i odeszłam na bok, by nieco się zdrzemnąć. Władca zdecydował, że atak przypuścimy już jutro, z zaskoczenia. Raczej tylko po to, żeby ich trochę połechtać. - dodałam w myślach. To potrwa jeszcze długo.
~Nazajutrz~
Ostrząc kopyta o twardy, obdarty z jednej strony z kory gruby pień, kątem oka wciąż obserwowałam zamieszanie związane z wyruszeniem, a czasem spoglądałam na wykonaną przez siebie wczoraj ranę na tylnej nodze. Huh...Choć zawsze mamy potrzebne informacje i cały plan, zawsze musi wyskoczyć ,,to coś", i zawsze przeciąga to przygotowania. Cudowna logika życia. Na miejscu miała pozostać para koni, Cherry i Nick, wraz z najmłodszym członkiem klanu, Mindy, głównie po to, by obronić się od grabieży bazy podczas nieobecności. W ciągu poprzedniego dnia teren ogrodzono jeszcze znalezionymi na poczekaniu palami, choć bardziej przypominały ozdobę niż coś, co zatrzyma wroga.
Uderzyłam ostatni raz, wkładając w to całą pozostałą mi siłę, po czym spojrzałam na dzieło. Krawędzie prezentowały się wspaniale, niczym ludzkie żyletki, błyszczące w słońcu przygrzewającym ostatnio bardziej i rozpraszającym powoli zimowy mróz i półmrok, ściskające świat w swych objęciach przez wiele dni. Moja dłuższa niż latem sierść, ,,wyczesana" do ostatka, również mieniła się odcieniami szarości i bieli. Gęste grzywa i ogon zostały tylko splątane przez wiatr. Czerniącą się na śniegu szatę postanowiłam zostawić. Byłam jedynie przewiązana w tułowiu pasem, za który wsadziłam włócznię.
Wkrótce udało się jakimś cudem uporządkować armię, ustawioną przez Khonkha w kulistym szyku. Stałam obok niego na czele, czekając na rozkaz. W duszy nie mogłam już wytrzymać; rozpierał mnie entuzjazm i chęć walki, to właśnie dziwne uczucie.
— Jesteś pewna i gotowa? - spytał władca bardziej dla żartu. Przewróciłam oczami, trącając go w szyję.
— W drogę! Pokażmy darmozjadom, jaką rolę my tu odgrywamy! - krzyknął, ruszając kłusem.
W mniej więcej godzinę znaleźliśmy się o pół kilometra od obozu przeciwnika. Tu zatrzymaliśmy się, tworząc szereg. Czułam bicie serca żądnego rozlewu obcej krwi. Zagalopowaliśmy.
CDN

17.02.2018

Od Mikada do Marabell ,,Spory sporami, niebezpieczeństwo niebezpieczeństwem"

Gdy oddaliłem się od klaczy, przystanąłem. Rozejrzałem się, ilustrując wzrokiem potężne dęby, pokryte bajkowym białym meszkiem. Stwierdziłem, że rozpocznę tu jakieś rozmyślania. W końcu po to spacer, żeby się odświeżyć. W uszach cały czas grały mi słowa Marabell "Wróć szybko walentynki, jeszcze się nie skończyły". - Po co ja w ogóle gdzieś poszedłem? - pomyślałem i bez planowanego namysłu, ruszyłem przed siebie. Może zima nie słynęła tonią barw, zapachów i przede wszystkim dobrych warunków, ale jakoś ją lubiłem. Przez chwilę wróciłem do wspomnień, tych miłych i tych o których wolałbym nie pamiętać. Przed oczami zobaczyłem kojącą twarz matki, która zawsze pomagała przetrwać mi najgorsze katorgii, a została tak okropnie skrzywdzona przez życie. Ojciec gdzieś się szlajał z innymi kobyłami, a ja musiałem z bólem serca odejść. Teraz możliwe, że jest trzymana w tej stadninie w której ją ostatnio zostawiłem, nie wiadomo w jakim zastał bym ją teraz stanie. I rozmyślając tak o dawnych czasach przeszedłem spory szlam drogi. Wychodząc z tego lasu, w sumie dość długiego, natrafiłem na ścieżkę wiodącą w górę. Idąc przed siebie, natrafiłem na ślady kopyt. Była na nich dość widoczna strzałka. Czyli ktoś musiał być tu niedawno. Ani się obejrzałem, a mój wzrok natrafił na grupkę koni. Tą samą, którą widzieliśmy. Tą, która liczyła równo trzy zwierzaki. Owi jegomoście najprawdopodobniej widzieli mnie, lecz po prostu nie zwracali na moją osobę najmniejszej uwagi. Nagle zza krzaków wyskoczyła jakaś sylwetka. Z czasem, gdy zbliżała się do mnie, dostrzegłem w niej klacz. To była Marabell... Gdy, klacz zdyszana zatrzymała się, prawdopodobnie zauważyła trójkę, bo schowała się za krzewami, dając mi całą sprawę do ogarnięcia. Gdy, obejrzałem się na nią, zauważyłem, że daje mi jakieś znaki. Chwilę potem zniknęła wśród drzew. Po niecałych 30 sekundach uświadomiłem sobie, że klacz biegnie do Khonkha, a ja muszę jakoś zatrzymać to zgromadzenie. Jednak oni, pomimo ciekawych spojrzeń na sytuację stali niewzruszeni. Sam już nie wiedziałem jakiej strategii mogli używać, a w głowie miałem co do tego mnóstwo pomysłów. Tylko czy któraś z tych propozycji była prawdą? Westchnąłem, nie znając dalej nawet poziomu trudności zadania. Wiedziałem tylko, że moje stado mnie nie zawiedzie i nie zostawi tu na pastwę losu. Bynajmniej... *** Sytuacja zaczęła robić się coraz bardziej niezręczna. Patrzyliśmy na siebie nawzajem już z dobrą godzinę, a stada nie było widać na horyzoncie. Gdy w końcu usłyszałem dudnienie kopyt, zaniepokoiłem się ponieważ przede mną mignął szary kształt. Miałem tylko nadzieję, że to nie wilk. - Mikado uważaj! - usłyszałem znajomy głos władcy - Uciekamy! Chwilę stałem w miejscu. Może ktoś próbował mnie wrobić? Po chwili podbiegłem jednak w stronę dźwięku. Okazało się, że stało tam parę koni z naszego stada i Khonkh na ich czele. W zaważającym tempie dotarliśmy do stada. Spojrzałem pytająco na ogiera. - To były wilki- odezwał się po chwili milczenia- To były wilki... Nagle usłyszałem warknięcie za sobą. Czyli nas dogoniły... < <Marabell? >
Szablon
Margaryna
-
Maślana Grafika