Tego dnia jak zwykle po porannym śniadaniu zaczęłam szukać sobie jakiegoś zajęcia, czegoś, co nadawałoby się na trening. Khonkh nie miał tym razem czasu ani najwyraźniej ochoty mi towarzyszyć, bowiem musiał zająć się problemami niektórych członków stada, a raczej nimi samymi. Podczas krążenia po najbliższym terenie natknęłam się na Mikada, od niedawna partnera Marabell, arystokratki, niegdyś będącej dla mnie zagrożeniem.
— Witaj. - wyprzedziłam jego powitanie.
— Witaj, Yatgaar. Nieźle dziś wieje, co? - ogier podtrzymywał wątek. Faktycznie, wiatr dął mocno jak na mongolski. Jego uwaga nasunęła mi pewien pomysł.
— Tak...muszę już iść. - mruknęłam krótko, po czym ruszyłam truchtem w stronę lasu. Stamtąd przyturlałam całkiem lekką kłodę. Ustawiłam się pod wiatr i na trzy zakłusowałam. W ten sposób siłowałam się z podmuchami żywiołu, równocześnie wybierając sobie jak najbardziej krętą i długą trasę. Starałam się nie zwalniać, a nawet przyspieszać. Pod koniec po prostu opuściłam mój ,,ciężarek" i pogalopowałam przed siebie, obierając za cel drugi kraniec wzgórza. Dotarła tam całkiem szybko. A więc trening przynosił efekty.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!