Biegłam bez wytchnienia w stroną klanu, co, zważywszy na mój obecny stan zdrowia, naprawdę było wielkim wyczynem. W końcu dopadłam do reszty i ze ślizgiem zatrzymałam się mniej więcej w środku zbiorowiska.
- Pożar! Musimy uciekać - krzyknęłam.
W tym momencie głowy wszystkich skierowały się w stronę, z której przybiegłam. Dym unosił się ponad drzewami, a chwilę później można było już wyczuć wyraźny zapach dymu.
Władca wraz z rodziną i końmi, które znały się świetnie na okolicy i prowadzeniu stada, popędziła przodem. Tuż na nimi galopowały młodziki, których pilnowała reszta stada, goniąca z tyłu. Mimo, że zawsze należałam do tych nienajgorszych biegaczy, niemalże pełzłam za resztą, a jedyne, co pchało mnie do przodu, to obecność rodziny, której nie chciałam zawieść. Odpychałam więc kopyta od ziemi z największą mocą, na którą było mnie stać.
Młodzi członkowie byli trochę zagubieni i zdezorientowani. Część stada, odpowiedzialna za trzymanie ich w ryzach, najwidoczniej nie znała się w ogóle na opiece nad dziećmi, gdyż młode nóżki co chwilę się plątały, a głowy rozglądały na boki, uporczywie szukając powodu, dla którego nagle muszą tak pędzić.
- Mikado, biegnij im pomóc! - wydarłam się na ogiera, biegnącego obok.
- Mara, nie zostawię cię - odparł. W jego wzroku dostrzegłam przerażenie troskę.
- Dam sobie radę, a jakby co mam Mivanę - uśmiechnęłam się krzepiąco do dwójki.
Mój partner chyba uznał, że nie ma się co ze mną spierać. Podbiegł do reszty i próbował jakoś pomóc w tym szaleństwie.
Stado biegło do przodu, gnane chęcią wyrwania się niebezpieczeństwu. Ja jednak coraz bardziej traciłam siły, zostając w tyle wraz z moją nastoletnią córką. W końcu stado zniknęło nam z pola widzenia, a ogień nas dogonił.
- Mivana, może powinnaś... - urwałam, widząc drzewo zawalające się na klaczkę. Odepchnęłam ją na bok, a sama zostałam otoczona przez płonące drzewa - bez żadnego wyjścia.
- Mamo! - moje dziecko wydało z siebie przerażony pisk. Próbowała przebić się przez płomienie do mnie, skacząc nad drzewami, jednak powstrzymałam ją.
- Miva, dla mnie już nie ma ratunku - wysiliłam się na uśmiech.
- Mamo, nie zostawię cię! Mogę... Ja mogę znaleźć lekarstwo! Tylko przeskocz, albo ja ci pomogę jakoś...
- Mivana. Biegnij, zanim się udusisz. Masz przed sobą całe życie. Ja już spełniłam swoją rolę.
- Ale, mamo! - krzyknęła zdesperowana. Jej głos załamał się i zaczęła łkać - Nie chcę cię stracić.
- Moje maleństwo, zawsze będę przy tobie. Biegnij - spojrzałam w górę, na czerwone języki ognia, które spychały w dół sporą gałąź - A moje ulubione to chryzantemy - uśmiechnęłam się po raz ostatni do córki, po czym czerwona ściana zasłoniła mi ją całkowicie.
Usłyszałam zduszony krzyk klaczki. Potem jednak do moich uszu dobiegały tylko ciche piski zwierząt w agonii i trzaskanie ognia. Skierowałam wzrok ponownie w górę. Księżyc z jakiegoś powodu wydawał mi się bardziej czerwony niż zwykle, tak jakby krew wszystkich stworzeń, które pożegnały się dzisiaj z życiem rozlała się na srebrnym dysku. Uznałam to za dobry znak.
- Księżycowa pani, oddaję się tobie - szepnęłam, zamykając oczy.
Dym zaczął coraz bardziej podrażniać moje nozdrza i gryźć ciało od środka. Kasłałam raz za razem, co jeszcze bardziej pogarszało moją sytuację.
,Przepraszam mamo, tato. Mogłam być lepszą córką i nie uciekać. Zostać taką, jaką chcieliście. Mikado, Mivana, wcale nie chciałam was zostawiać. Zagrzeję wam miejsce na nieboskłonie. Khonkh, zawsze byłeś dobrym władcą. Zostań takim i się nie zmieniaj, póki możesz. Wszyscy... Nigdy was nie zapomnę. Przepraszam'
Nagle poczułam dotyk ognia na skórze. To wtedy przestałam walczyć i poddałam się woli płomieni i losu. Wydałam z siebie ostatnie tchnienie.
KONIEC ŻYCIA MARY. Możecie już płakać.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!