Biegłam ile sił w zdrętwiałych nogach, ledwo mijając i tak luźno rozrzucone sylwetki śpiących reniferów. Wkrótce cwałowałam w dół stoku, cudem utrzymując równowagę, z szyją wyciągniętą do przodu możliwie najdalej. Serce biło mi niczym młot, krew pulsowała w skroni, oddech był chrapliwy, ból ze świeżo przypomnianych ran palący. Już niedługo zlały się z nimi odgłosy pogoni, szmeru trawy ugniatanej ciężkimi kopytami. Coraz bardziej zbierało mi się mimowolnie na płacz; łkanie dusiło mnie w gardle, co nieustannie starałam się hamować. Jeżeli mu się poddam, nie dam rady biec dalej. Nie śmiałam nawet odwrócić głowy czy zerknąć kątem oka, lecz jeden obraz wciąż przesuwał mi się przed oczami - jeden złożony z cieni wszystkiego, nieustannie napędzający mnie do ucieczki. Ciemno-zielone kształty drzew znaczące las wirowały mi przed oczami. W uszach pojawił się szum. Przyspieszyłam, słysząc coraz wyraźniejsze okrzyki zwiastujące śmierć, zbliżające się mimo to nieubłaganie.
Zderzyłam się dość nieprzyjemnie z gęstym podszytem i...przewróciłam. Zerwałam się raptownie, jednak straciłam na tym parę cennych chwil. Przed oczami zaczęły mi migać czarne plamy, a powietrze łapałam z trudem, wtłaczając je do płuc i wydychając płytko. W końcu kończyny przestały nadążać za moim celem. Przeszłam parę chwiejnych kroków, po czym położyłam się ciężko, całkowicie ukryta wśród zbitej roślinności. Zacisnęłam zęby, zastanawiając się, czy powiedzenie ,,koniec to tylko nowy początek" miało jakieś głębsze znaczenie. Przyjmowałam powoli to wszystko ze zrodzonym jakby z pustki spokojem.
Jednak żaden rogaty łeb nie pochylił się nad moją głową, żaden kopytny nie przemknął obok galopem. Las pogrążony był w ciszy, urozmaiconej jedynie brzęczeniem owadów. Zgubiłam ich? - zastanawiałam się, czy można wykluczyć niemożliwe, ale wszystko wokoło temu przeczyło. Zgubiłam pogoń - nie zgubiłam śmiechu, dzwoniącego mi w uszach, dotyku, o którym przypominał każdy ocierający się o mój bok liść i gałązka, łez, których tory znaczyła posklejana i zesztywniała sierść, chłodu groty, wymazującego bez pośpiechu z mojej pamięci wspomnienia o słonecznej części matki natury. Świat wyglądał już jakoś...inaczej, jakby pod inną kliszą. Wiedziałam w związku z tym tylko jedno: Świat już nie wróci i nie zmyje letnią ulewą śladów kopyt.
Nie byłam w stanie ruszyć się do przodu, by całkowicie zażegnać groźbę znalezienia, chociaż i ona, i klan były tuż-tuż. Nie czułam ze zmęczenia nóg, a przede wszystkim nie potrafiłam już pohamować płaczu. Ułożyłam pysk na ziemi z lekką ulgą, obracając się na bok. Promienie słoneczne, przebijając się przez warstwę chmur, snopami opadały ku glebie. W umyśle krążyły w kółko wyrwane sceny, równie koszmarne jak żywe, których nie mogłam się pozbyć. Czas przestał istnieć, więc jeden moment, okropna chwila, trwały wieczność.
Odpoczynek wyszedł mi fizycznie na dobre. Wreszcie zaczęłam się podnosić. Stanęłam na nogi. Już wyciągnęłam kończynę naprzód, kiedy po podszycie przemknęły dwa duże cienie, a leśne milczenie rozdarła cicha rozmowa. Otworzyłam szeroko oczy, po czym bez wahania ruszyłam galopem. Ból towarzyszył mi, od pewnego czasu nierozłączny. Biegłam ile sił, a mimo to stukot kopyt stawał się bliższy. Wydostałam się na otwarty teren. Gdy podniosłam głowę, dostrzegłam kolejną sylwetkę na wzgórzu - końską sylwetkę. Nadzieję. Z mimowolnym łzawym uśmiechem na pysku przyspieszyłam - przynajmniej tak mi się wydawało - równocześnie słysząc dyszenie dwójki reniferów za sobą. Jeszcze kilkadziesiąt kroków. Kilkanaście. Ogier cofnął się nieco. Kilka.
Wpadłam na niego z impetem, obejmując mocno szyją za kłąb dla pewności, że bezpieczna przystań nie odpłynie.
<Ktoś chętny? ( ͡° ͜ʖ ͡°)>
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń