Im dłużej przebywałem z Ganerdene, tym bardziej byłem nią zauroczony. Jest naprawdę słodka i taka... beztroska? Chciałbym czasem być na jej miejscu i podziwiać tą pogodę, tak jak ona, ale... nie mogłem. Nie wiem co musiałoby się wydarzyć, żebym w końcu łapał słońce.
Ni z tego, ni z owego, klacz zaproponowała wyścig i zaczęła biec. Nie mogłem być gorszy, prawda? Może chociaż tak jej wynagrodzę tę smęty. Miała rację, stary, naburmuszony dziad ze mnie. Pragnąłem pokazać się z tej lepszej strony, więc nim się obejrzała wyprzedziłem ją, chociaż i tak nie chciałem wygrać. Wolałbym, że ona to zrobiła i tak też się stało. Wyprzedziła mnie bez najmniejszego problemu i nawet nie musiałem się starać przegrać, a raczej... musiałem się starać, żeby być tuż za nią. Szybka była, naprawdę.
W końcu dotarliśmy na miejsce, a klacz uśmiechnęła się do mnie i oznajmiła dumnie, że jest mistrzem, po czym pokazała mi język. Zaśmiałem się i przyznałem jej rację, jest mistrzem. Mistrzem poprawiania humoru także.
– Jesteś naprawdę szybka. Nie mogłem Cię dogonić. – oznajmiłem, co ona odebrała jako ironię.
– Już nie przesadzaj, dałeś mi wygrać. – odparła z uśmiechem.
– Chciałbym, ale naprawdę nie mogłem Cię dogonić. – wyjaśniłem, a Ganerdene się zaśmiała.
– Niech ci będzie, ale wiem swoje. – spojrzała na mnie unosząc wyniośle łeb.
Resztę dnia spędziliśmy w naprawdę dobrych nastrojach, opowiadając sobie śmieszne historie i wydarzenia, po czym wspólnie wróciliśmy do stada i ułożyliśmy się do snu.
~~Parę tygodni później~~
W końcu! Udało się nam odkryć lekarstwo na zarazę! Byłem z tego powodu dumny i od rana mój humor był naprawdę wyśmienity. Myślałem, że już nic lepszego mi się nie przydarzy, a tu proszę. Moja Forever jest w ciąży! Byłem szczęśliwy jak nigdy dotąd, czułem jak moja dusza się unosi i delikatnie wiruje na ciepłym, przyjemnym wietrze, łagodnie muskając płatki różowych kwiatów, drobniutkich i pięknych. Z drugiej strony ten radosny spokój chciał się przemienić w huragan, który skupiałby się tylko na tym co jest teraz, nie biorąc pod uwagę niczego innego, spustoszenie radości. Po takim wietrze niestety czeka nas coś nieprzyjemnego...
Jednak to nie jest na to pora. Dzisiaj jestem niczym motyl, siedzący i pijący słodki nektar z najpiękniejszego kwiatu świata, żeby zaraz potem odlecieć, subtelnie machając swoimi szlachetnymi skrzydełkami.
Kiedy tylko Ganerdene skończyła swoją pracę, musiałem... po prostu musiałem do niej pójść i jej o tym wszystkim powiedzieć! Cieszyłem się! Oh, jak ja się cieszyłem z tego powodu. Każdy powinien o tym wiedzieć, każdy! Niczym wariat, chodziłem i mówiłem wszystkim co mnie czeka, żeby potem zbierać gratulacje. Jest wspaniale!
– Ganerdene! – krzyknąłem, podbiegając do klaczy. – Nie uwierzysz co się stało! Muszę Ci wszystko powiedzieć! Chodźmy gdzieś. – zaproponowałem i ruszyłem przed siebie, a zaraz obok mnie szła moja szara towarzyszka.
– No mów, mów. Chętnie się dowiem, dlaczego jesteś taki szczęśliwy. – oznajmiła z uśmiechem.
– Normalnie nie uwierzysz, udało nam się w końcu znaleźć antidotum na zarazę, a to znaczy, że już więcej koni nie umrze. Mało tego! To co ci teraz powiem, jest naprawdę czymś cudownym... – przystanąłem i spojrzałem na przyjaciółkę. – Forever jest w ciąży, a to znaczy, że będziemy mieli drugie dziecko! – krzyknąłem z radości. Ogólnie miałem ochotę krzyczeć.
<Gandzia?>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!