Pobudka następnego dnia okazała się mokra i chłodna. Deszcz padał przez cały ranek, a słońce wyszło blade i słabe, za zastępami kłębiastych chmur. Przeżuwałem trawę w towarzystwie innych koni. Co jakiś przechodziły mnie dreszcze od zimna. Mokra sierść w takich warunkach schła bardzo, bardzo wolno.
W końcu wkurzyłem się trochę i równocześnie przypomniałem sobie o zaplanowanym treningu. Jeszcze jedna kąpiel nie zrobi mi żadnej różnicy. Ruszyłem kłusem nad piaszczysty pas brzegu Chirgis. Jezioro było dosyć niespokojne, silniejsze podmuchy wiatru wznosiły niemałe fale. Powoli wszedłem do wody po pęciny, po nadgarstki, pod sam brzuch. Tu zatrzymałem się na moment, po czym skoczyłem przed siebie i zacząłem płynąć. Przepływałem kilka metrów, po czym zawracałem, dotykając stałego gruntu, i znów odbijałem się, za każdym razem wydłużając odległość. Raz jeden z bałwanów zalał mi pysk; natychmiast zawróciłem, prychając i krztusząc się. To dało mi powód do zrobienia pierwszej dłuższej przerwy. Po uspokojeniu się wróciłem do ćwiczeń. Nie były najbezpieczniejsze, ale...walka ze śpiącym tygrysem nie jest na pewno ani ekscytująca, ani rozwijająca.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!