Wbiłam zdecydowanie kopyta w ziemię, naprężając piekące mięśnie jak najmocniej, gdy tylko nadarzyła się okazja w postaci grubego korzenia na mej drodze, dającego mi oparcie do przeciwstawienia się linie, wrzynającej się w moją szyję. Z jednej strony z góry wiedziałam, iż było to wyjątkowo sprzecznym z rozsądkiem i głupim ruchem, pogarszającym moją sytuację, a z drugiej nadzieja jeszcze nie umarła, gorączkowo przeszukując otoczenie w poszukiwaniu szansy na powrót i zapomnienie o całym zajściu. Za dowód na to, że nie mają dobrych zamiarów, starczało mi bezwzględne prawo natury, czyny - najlepiej świadczące o zwierzęciu - i wszystkie wysłuchane wojenne historie. Jednak panikę czy strach zastąpiły teraz iskierka gniewu i dziwny rodzaj spokoju, dające razem przypływ odwagi.
Rzecz jasna, reny odwróciły się. Młodszy pociągnął zdecydowanie za sznur. Wtedy dobitnie odczułam mój brak siły fizycznej - to targnięcie nieomal zwaliło mnie z nóg, a w rzeczywistości jedna moja kończyna znalazła się poza korzeniem. Starszy renifer natomiast podszedł do mnie. Nie patrzyłam mu w oczy, ale nie spuściłam głowy.
— Zastanówmy się, czy to nie jest pozbawione sensu? - zaczął. Poczułam jego oddech na czole, i omal się nie wzdrygnęłam - Taka młoda, piękna klacz miałaby zginąć w taki sposób. Chcesz tego? - nie doczekał się odpowiedzi, jedynie szumu liści. Nagle rzucił się do przodu, wgryzając się w moje ucho. Szarpnęłam się z cichym jękiem, polała się krew, zabolały także świeże uderzenia. Wiedział, gdzie ugodzić. Wreszcie cofnął się.
— Zapamiętaj dwie rzeczy. Milczenie oznacza zgodę, a posłuszeństwo popłaca. Im mniej będziemy się kłócić i sprzeciwiać, tym szybciej się pożegnamy. - rzucił na odchodnym, uśmiechając się. Wędrówka rozpoczęła się na nowo.
Wpierw reny kluczyły po terenie, to przybliżając się do ogólnego toru, to oddalając, lecz w pewnym momencie ruszyły śmiało do przodu. Tempo pochodu sprawiało, że moje obrażenia były roztrząsane wciąż na nowo, próbowałam zwolnić, by choć na chwilę przestać odczuwać ból. Kiedy znaleźliśmy się na niewielkiej polanie, dostrzegłam słynny, przyprószony śniegiem niczym śnieżnobiałą, ubrudzoną ziemią czapką szczyt Gerel Uul, góry światła. U jej podnóża musiał kiedyś stacjonować klan. Stoki były stepowo-leśną mozaiką. Stopniowo zbliżaliśmy się do celu, teren zaczynał się podnosić, pojawiały się mniejsze lub większe stromizny. Roślinność również zmieniała się; iglaki zdobywały stopniowo przewagę, gatunki w typie traw również wydawały mi się nieco inne od rosnących niżej. Wzniosłam wzrok ku niebu by ujrzeć łączące się nad moją głową korony dwóch, potężnych dębów, niczym wyniosłych strażników sprawiedliwości lasu. Dlaczego więc nie reagują...?
Przy okazji zauważyłam też, że czas płynął nieubłaganie, i nastało późne popołudnie. Zapach reniferów stawał się coraz intensywniejszy na długo, zanim dołączyły do niego odległe parsknięcia i inne dźwięki, a w końcu mym oczom ukazała się baza tych zwierząt.
Położona w łagodniejszej części zbocza, na pograniczu otwartej przestrzeni i boru, rozciągała się szeroko na pobliskie pastwiska. Jej granice nie były precyzyjnie wyznaczone. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, była sterta przeróżnych przedmiotów - od broni w postaci sztyletów i mieczy, po błyszczące w słońcu kryształy, zapewne wspólny składzik stada. Stworzenia pasły się licznie gdzie popadnie, zazwyczaj w oddaleniu od siebie. Toczone rozmowy i dyskusje na mój widok wygasały, ganiające się młode omijały naszą trójkę szerokim łukiem, spojrzenia padały raz po raz, skierowane głównie w moją stronę - w końcu jeniec wojenny nie był codziennym widokiem. Radosnym. Celem marszu stała się teraz średniej wielkości grota. Panujący w niej mrok był dezorientujący i niepokojący - nie mogłam na razie niczego dojrzeć. Przełknęłam ślinę.
Zatrzymaliśmy się tuż przed wionącym chłodem wejściem, obstawionym z dwóch stron przez rosłych strażników. Starszy ren na razie opuścił nasze towarzystwo. Wkrótce powrócił z dwoma towarzyszami. Z wyglądu sprawiali wrażenie wysoko postawionych - o potężnych porożach, przybrani w lekko podarte, ludzkie peleryny.
— Moonsterze, udało nam się przechwycić taki oto as. - rzekł kopytny do stojącego po lewej stronie osobnika. Króla? ,,Wywołany" obrzucił wpierw podwładnego pogardliwym spojrzeniem, po czym zbliżył się do mnie z nieprzeniknionym wyrazem pyska.
— No, mała, nie masz się czego bać. Kim są twoi rodzice? - spytał. Milczałam dłuższą chwilę. Musiałam zachować ostrożność. Słowa są bronią potężniejszą od jakiegokolwiek miecza, Shiregt.
— Twoimi wrogami. - na to rozmówca uderzył mnie od niechcenia rogiem w klatkę piersiową. Ból zaczął pulsować mocno z jej głębi.
— Zostawcie ją. Będzie dobrą kartą przetargową, a w razie czego... - w tym momencie zadumał się.
— Rick, nie stój tak. - rzucił starszy ren w stronę młodszego, mojego prowadzącego. Renifer przekroczył próg jaskini, wlekąc mnie za sobą. Ostatecznie znalazłam się w środku. Przynajmniej mogłam się pożegnać z widokiem oprawców i zyskać odrobinę spokoju, czasu na przemyślenie wszystkiego. Wzrok mój przyzwyczaił się w końcu do ciemności. Wnętrze groty stanowiła po prostu pustka - ot, zimne powietrze, zimna ziemia, trochę piachu. Wyróżniały się jedynie dwa, głębokie doły w sporej odległości od siebie na tyłach. Renifer popchnął mnie stanowczo, wszelkimi gestami i mimiką wyraźnie pokazując mi następne kroki...których nie zamierzałam wykonać. Zagłębienia były prostokątnego kształtu, a przede wszystkim - bardzo wąskie. Po oszacowaniu odległości oceniłam, że poziom gruntu równałby się moim kolanom. To w połączeniu oznaczało brak możliwości wydostania się bez czyjejś pomocy. Chyba śni...
— Właź. - warknął. Odwróciłam głowę, ale polecenie w oczach osobnika było przerażająco jasne: Zrobi się bardzo nieprzyjemnie. Z cichym westchnieniem włożyłam powoli wszystkie cztery kończyny, z łbem skierowanym ku wyjściu.
— No. Wreszcie koniec warty... - mruknął krótko zadowolonym tonem młodziak i opuścił prędko truchtem grotę, w której zapadła całkowita, martwa cisza - odgłosy świata zewnętrznego napotykały najwyraźniej jakąś dziwną, nastrojową barierę i przebijały się jak przez mgłę. Słyszałam tylko swój nierówny oddech. Swędzący skrzep na uchu, rana na nodze i obolałe, posiniaczone ciało - dopiero teraz wszystko to stało się dokuczliwe, gdy nie miałam czym zająć umysłu. Zmierzchało się. Coraz rzadziej w moim polu widzenia na tle zachodzącego słońca przewijały się sylwetki renów, tylko dwie pozostawały cały czas na swoich stanowiskach. Równie dobrze mogły być to głazy - niczym niewzruszone, stateczne głazy.
Obserwowany przeze mnie skrawek nieba przechodził nieustanne przemiany, jakby jego malarz wciąż nie mógł się zdecydować, jaki ostatecznie kolor przybierze mrok. Od intensywnego pomarańczu nieokreślonej żółci, przez szarawe złoto oraz tajemniczy fiolet, po granat z przebłyskami czerni. W międzyczasie niezdecydowany, acz wspaniały artysta wznosił nad horyzont jasny sierp księżyca, rozsypując wokół niego mrugające punkciki gwiazd. Czy jego dziełem był też ten zimny, podle świszczący czasem wśród liści wiatr, jedyne urozmaicenie nocnej bezwzględnej ciszy?
Czułam, że brakuje tu czegoś ważnego, czegoś, co posiadałam przez całe życie, a dziś zniknęło, może bezpowrotnie. Wreszcie zrozumiałam. Nie było stada - może przynajmniej ono ma beze mnie spokojną noc?
Wokół mnie gnieździła się przytłaczająca i dziwna pustka, wyciskająca powoli łzy z moich oczu. Spuściłam niemrawo łeb ku ziemi, grzywka opadła mia na oczy. Moje chrapy dotknęły chłodnej powierzchni. W miarę upływu czasu stawała się ona wilgotna. Każda chwila coraz bardziej pustoszyła mój umysł. Coś we mnie pękło. Zacisnęłam zęby i szarpnęłam głową do góry, prychając i bijąc przednimi nogami w twardy, zbity grunt, przy tym kamienisty (moje szczęście...), kaleczący nadpęcia podczas takich ruchów. Zaczęłam bujać się jak fale wzburzonej rzeki, kopiąc zawzięcie kopytami, by rozepchać choć trochę ziemię, mieć od czego się odbić. Ona pozostawała nieugięta i obojętna na moje wysiłki. Na całej powierzchni ciała czułam coraz wyraźniej pot, na kończynach zmieszany z krwią z drobnych ranek i brudem. Rzucałam się do oporu, całkowitej utraty sił, gdy mój pysk opadł na glebę. Wysiłek dawał mi ulgę.
Gdybym się w porę odwróciła, nigdy by mnie nie złapał. Gdybym potrafiła im się wyrwać, mogłabym ściągnąć ich do stada i tam dokonałaby się sprawiedliwość. Gdybym potrafiła chociaż uciec teraz, mogłabym przekazać do klanu istotne informacje. Niczego nie potrafię zrobić. Boję się o siebie, zamiast pomyśleć o własnej rodzinie. Będzie zmuszona odkupić mnie w imię honoru, bo dałam się złapać. Tchórz.
— To wszystko moja wina. - z mojej piersi zamiast okrzyku wyrwał się tylko cichy szept. Ciemność nie przyniosła ukojenia. Sen nie przyjmuje zdrajców.
~Wczesnym rankiem~
Wschodzące słońce raziło moje oczy, przywykłe przez całą bezsenną noc do mroku. Renifery spały jeszcze, nowi strażnicy zakończyli rozmowę i od dłuższego czasu milczeli. Zastanawiało mnie, czy istnieje możliwość, że najzwyczajniej w świecie zapomną o mej osobie. Zależy, jaką rolę odgrywam w ich planach. Przeszedł mnie dreszcz. Letnia sierść nie chroniła dobrze od chłodu kamiennych ścian.
Wtem odbiło się od nich echo jakichś przybliżających się głosów. Co najmniej trzech. Przed oczami stanęły mi obrazy wczorajszego dnia. W napięciu wyczekiwałam nadejścia kolejnych ciosów, wytężając wzrok aż do bólu. Tym razem byłam gotowa. Zabicie kogoś takiego jak ja byłoby właściwie chlubą. Wreszcie zaczęłam rozróżniać poszczególne słowa i klecić z nich sensowne zdania.
— Przyłapią nas. - obcy głos rzekł z powątpiewaniem, wahaniem.
— I co z tego? - rozpoznałam jedyny znajomy mi ton młodego z całej grupy. Poprzedni rozmówca milczał - Co ma się niby stać? Przywódcy to nie zrobi różnicy. Chcesz przegapić JEDYNĄ taką okazję w swoim życiu?
— Pern, to ma sens. Wyjmij ten kij z tyłka i wyluzuj.
— Już dobra, dobra. - w tym momencie rozmowa się urwała.
Strażnikom wystarczyło skinięcie kopyta jednego z reniferów, by wpuścić całą piątkę do środka. Grupa młodych byków ustawiła się za mną w przerywanym półkolu. Z nieco zaskoczoną miną, czujnie obserwowałam reny. Nie miałam pojęcia, co planują i jaki mają cel w zrywaniu się z rana i sterczeniu tu.
— Pern, nie zasłaniaj, niech się wszyscy przyjrzą... - mruknął znajomy młodziak. Na to złotawy osobnik odsunął się, przewracając oczami.
— No, bracie, miałeś rację. Niezła sztuka... - odezwał się ciemniejszy osobnik, trącając swego towarzysza.
— To kto pierwszy? - rzekł dotąd milczący, podobny typ. Gromada parsknęła głośnym śmiechem, wszystkie oczy skierowały się na mnie. Miałam coraz gorsze przeczucia.
— Myślę, że akurat tobie przysługuje to prawo. - odparł złotawy renifer. Grupa ustawiła się w ciasny, przesłaniający światło krąg. Wybrany ren opuścił go. Zaczął kręcić się wokół mnie z pochylonym nisko łbem, muskając wargami moje ciało. Wzdrygnęłam się z narastającym obrzydzeniem i szarpnęłam, licząc na cud, który sprawi, że wyskoczę wprost na nich. Wywołało to jedynie kolejny wybuch śmiechu. Wtedy zorientowałam się, że gość zatrzymał się z tyłu.
Może zawali się ten strop? Może jakieś monstrum wypełznie z ciemności?
Poczułam jego przednie kończyny złożone na moim grzbiecie, ciało przy ciele. Po pysku znów spłynęły mi łzy.
To... Niech coś się stanie, niech zawali się ten cholerny świat!
Desperacko spróbowałam wybić się, krztusząc się przy tym. Wszystko, co mnie otaczało, śmiech, ból, chłód, zlewało się w jeden koszmarny obraz. Zebrałam w sobie wszystkie siły. Nie do końca wiedziałam, jakimi skrętami i kombinowaniem udało mi się wydostać i stanąć chwiejnie na gruncie zesztywniałymi nogami. Ruszyłam bez zastanowienia przed siebie, prześlizgując się między dwoma osobnikami, i wypadłam na zewnątrz galopem.
<CDN>
Rzecz jasna, reny odwróciły się. Młodszy pociągnął zdecydowanie za sznur. Wtedy dobitnie odczułam mój brak siły fizycznej - to targnięcie nieomal zwaliło mnie z nóg, a w rzeczywistości jedna moja kończyna znalazła się poza korzeniem. Starszy renifer natomiast podszedł do mnie. Nie patrzyłam mu w oczy, ale nie spuściłam głowy.
— Zastanówmy się, czy to nie jest pozbawione sensu? - zaczął. Poczułam jego oddech na czole, i omal się nie wzdrygnęłam - Taka młoda, piękna klacz miałaby zginąć w taki sposób. Chcesz tego? - nie doczekał się odpowiedzi, jedynie szumu liści. Nagle rzucił się do przodu, wgryzając się w moje ucho. Szarpnęłam się z cichym jękiem, polała się krew, zabolały także świeże uderzenia. Wiedział, gdzie ugodzić. Wreszcie cofnął się.
— Zapamiętaj dwie rzeczy. Milczenie oznacza zgodę, a posłuszeństwo popłaca. Im mniej będziemy się kłócić i sprzeciwiać, tym szybciej się pożegnamy. - rzucił na odchodnym, uśmiechając się. Wędrówka rozpoczęła się na nowo.
Wpierw reny kluczyły po terenie, to przybliżając się do ogólnego toru, to oddalając, lecz w pewnym momencie ruszyły śmiało do przodu. Tempo pochodu sprawiało, że moje obrażenia były roztrząsane wciąż na nowo, próbowałam zwolnić, by choć na chwilę przestać odczuwać ból. Kiedy znaleźliśmy się na niewielkiej polanie, dostrzegłam słynny, przyprószony śniegiem niczym śnieżnobiałą, ubrudzoną ziemią czapką szczyt Gerel Uul, góry światła. U jej podnóża musiał kiedyś stacjonować klan. Stoki były stepowo-leśną mozaiką. Stopniowo zbliżaliśmy się do celu, teren zaczynał się podnosić, pojawiały się mniejsze lub większe stromizny. Roślinność również zmieniała się; iglaki zdobywały stopniowo przewagę, gatunki w typie traw również wydawały mi się nieco inne od rosnących niżej. Wzniosłam wzrok ku niebu by ujrzeć łączące się nad moją głową korony dwóch, potężnych dębów, niczym wyniosłych strażników sprawiedliwości lasu. Dlaczego więc nie reagują...?
Przy okazji zauważyłam też, że czas płynął nieubłaganie, i nastało późne popołudnie. Zapach reniferów stawał się coraz intensywniejszy na długo, zanim dołączyły do niego odległe parsknięcia i inne dźwięki, a w końcu mym oczom ukazała się baza tych zwierząt.
Położona w łagodniejszej części zbocza, na pograniczu otwartej przestrzeni i boru, rozciągała się szeroko na pobliskie pastwiska. Jej granice nie były precyzyjnie wyznaczone. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, była sterta przeróżnych przedmiotów - od broni w postaci sztyletów i mieczy, po błyszczące w słońcu kryształy, zapewne wspólny składzik stada. Stworzenia pasły się licznie gdzie popadnie, zazwyczaj w oddaleniu od siebie. Toczone rozmowy i dyskusje na mój widok wygasały, ganiające się młode omijały naszą trójkę szerokim łukiem, spojrzenia padały raz po raz, skierowane głównie w moją stronę - w końcu jeniec wojenny nie był codziennym widokiem. Radosnym. Celem marszu stała się teraz średniej wielkości grota. Panujący w niej mrok był dezorientujący i niepokojący - nie mogłam na razie niczego dojrzeć. Przełknęłam ślinę.
Zatrzymaliśmy się tuż przed wionącym chłodem wejściem, obstawionym z dwóch stron przez rosłych strażników. Starszy ren na razie opuścił nasze towarzystwo. Wkrótce powrócił z dwoma towarzyszami. Z wyglądu sprawiali wrażenie wysoko postawionych - o potężnych porożach, przybrani w lekko podarte, ludzkie peleryny.
— Moonsterze, udało nam się przechwycić taki oto as. - rzekł kopytny do stojącego po lewej stronie osobnika. Króla? ,,Wywołany" obrzucił wpierw podwładnego pogardliwym spojrzeniem, po czym zbliżył się do mnie z nieprzeniknionym wyrazem pyska.
— No, mała, nie masz się czego bać. Kim są twoi rodzice? - spytał. Milczałam dłuższą chwilę. Musiałam zachować ostrożność. Słowa są bronią potężniejszą od jakiegokolwiek miecza, Shiregt.
— Twoimi wrogami. - na to rozmówca uderzył mnie od niechcenia rogiem w klatkę piersiową. Ból zaczął pulsować mocno z jej głębi.
— Zostawcie ją. Będzie dobrą kartą przetargową, a w razie czego... - w tym momencie zadumał się.
— Rick, nie stój tak. - rzucił starszy ren w stronę młodszego, mojego prowadzącego. Renifer przekroczył próg jaskini, wlekąc mnie za sobą. Ostatecznie znalazłam się w środku. Przynajmniej mogłam się pożegnać z widokiem oprawców i zyskać odrobinę spokoju, czasu na przemyślenie wszystkiego. Wzrok mój przyzwyczaił się w końcu do ciemności. Wnętrze groty stanowiła po prostu pustka - ot, zimne powietrze, zimna ziemia, trochę piachu. Wyróżniały się jedynie dwa, głębokie doły w sporej odległości od siebie na tyłach. Renifer popchnął mnie stanowczo, wszelkimi gestami i mimiką wyraźnie pokazując mi następne kroki...których nie zamierzałam wykonać. Zagłębienia były prostokątnego kształtu, a przede wszystkim - bardzo wąskie. Po oszacowaniu odległości oceniłam, że poziom gruntu równałby się moim kolanom. To w połączeniu oznaczało brak możliwości wydostania się bez czyjejś pomocy. Chyba śni...
— Właź. - warknął. Odwróciłam głowę, ale polecenie w oczach osobnika było przerażająco jasne: Zrobi się bardzo nieprzyjemnie. Z cichym westchnieniem włożyłam powoli wszystkie cztery kończyny, z łbem skierowanym ku wyjściu.
— No. Wreszcie koniec warty... - mruknął krótko zadowolonym tonem młodziak i opuścił prędko truchtem grotę, w której zapadła całkowita, martwa cisza - odgłosy świata zewnętrznego napotykały najwyraźniej jakąś dziwną, nastrojową barierę i przebijały się jak przez mgłę. Słyszałam tylko swój nierówny oddech. Swędzący skrzep na uchu, rana na nodze i obolałe, posiniaczone ciało - dopiero teraz wszystko to stało się dokuczliwe, gdy nie miałam czym zająć umysłu. Zmierzchało się. Coraz rzadziej w moim polu widzenia na tle zachodzącego słońca przewijały się sylwetki renów, tylko dwie pozostawały cały czas na swoich stanowiskach. Równie dobrze mogły być to głazy - niczym niewzruszone, stateczne głazy.
Obserwowany przeze mnie skrawek nieba przechodził nieustanne przemiany, jakby jego malarz wciąż nie mógł się zdecydować, jaki ostatecznie kolor przybierze mrok. Od intensywnego pomarańczu nieokreślonej żółci, przez szarawe złoto oraz tajemniczy fiolet, po granat z przebłyskami czerni. W międzyczasie niezdecydowany, acz wspaniały artysta wznosił nad horyzont jasny sierp księżyca, rozsypując wokół niego mrugające punkciki gwiazd. Czy jego dziełem był też ten zimny, podle świszczący czasem wśród liści wiatr, jedyne urozmaicenie nocnej bezwzględnej ciszy?
Czułam, że brakuje tu czegoś ważnego, czegoś, co posiadałam przez całe życie, a dziś zniknęło, może bezpowrotnie. Wreszcie zrozumiałam. Nie było stada - może przynajmniej ono ma beze mnie spokojną noc?
Wokół mnie gnieździła się przytłaczająca i dziwna pustka, wyciskająca powoli łzy z moich oczu. Spuściłam niemrawo łeb ku ziemi, grzywka opadła mia na oczy. Moje chrapy dotknęły chłodnej powierzchni. W miarę upływu czasu stawała się ona wilgotna. Każda chwila coraz bardziej pustoszyła mój umysł. Coś we mnie pękło. Zacisnęłam zęby i szarpnęłam głową do góry, prychając i bijąc przednimi nogami w twardy, zbity grunt, przy tym kamienisty (moje szczęście...), kaleczący nadpęcia podczas takich ruchów. Zaczęłam bujać się jak fale wzburzonej rzeki, kopiąc zawzięcie kopytami, by rozepchać choć trochę ziemię, mieć od czego się odbić. Ona pozostawała nieugięta i obojętna na moje wysiłki. Na całej powierzchni ciała czułam coraz wyraźniej pot, na kończynach zmieszany z krwią z drobnych ranek i brudem. Rzucałam się do oporu, całkowitej utraty sił, gdy mój pysk opadł na glebę. Wysiłek dawał mi ulgę.
Gdybym się w porę odwróciła, nigdy by mnie nie złapał. Gdybym potrafiła im się wyrwać, mogłabym ściągnąć ich do stada i tam dokonałaby się sprawiedliwość. Gdybym potrafiła chociaż uciec teraz, mogłabym przekazać do klanu istotne informacje. Niczego nie potrafię zrobić. Boję się o siebie, zamiast pomyśleć o własnej rodzinie. Będzie zmuszona odkupić mnie w imię honoru, bo dałam się złapać. Tchórz.
— To wszystko moja wina. - z mojej piersi zamiast okrzyku wyrwał się tylko cichy szept. Ciemność nie przyniosła ukojenia. Sen nie przyjmuje zdrajców.
~Wczesnym rankiem~
Wschodzące słońce raziło moje oczy, przywykłe przez całą bezsenną noc do mroku. Renifery spały jeszcze, nowi strażnicy zakończyli rozmowę i od dłuższego czasu milczeli. Zastanawiało mnie, czy istnieje możliwość, że najzwyczajniej w świecie zapomną o mej osobie. Zależy, jaką rolę odgrywam w ich planach. Przeszedł mnie dreszcz. Letnia sierść nie chroniła dobrze od chłodu kamiennych ścian.
Wtem odbiło się od nich echo jakichś przybliżających się głosów. Co najmniej trzech. Przed oczami stanęły mi obrazy wczorajszego dnia. W napięciu wyczekiwałam nadejścia kolejnych ciosów, wytężając wzrok aż do bólu. Tym razem byłam gotowa. Zabicie kogoś takiego jak ja byłoby właściwie chlubą. Wreszcie zaczęłam rozróżniać poszczególne słowa i klecić z nich sensowne zdania.
— Przyłapią nas. - obcy głos rzekł z powątpiewaniem, wahaniem.
— I co z tego? - rozpoznałam jedyny znajomy mi ton młodego z całej grupy. Poprzedni rozmówca milczał - Co ma się niby stać? Przywódcy to nie zrobi różnicy. Chcesz przegapić JEDYNĄ taką okazję w swoim życiu?
— Pern, to ma sens. Wyjmij ten kij z tyłka i wyluzuj.
— Już dobra, dobra. - w tym momencie rozmowa się urwała.
Strażnikom wystarczyło skinięcie kopyta jednego z reniferów, by wpuścić całą piątkę do środka. Grupa młodych byków ustawiła się za mną w przerywanym półkolu. Z nieco zaskoczoną miną, czujnie obserwowałam reny. Nie miałam pojęcia, co planują i jaki mają cel w zrywaniu się z rana i sterczeniu tu.
— Pern, nie zasłaniaj, niech się wszyscy przyjrzą... - mruknął znajomy młodziak. Na to złotawy osobnik odsunął się, przewracając oczami.
— No, bracie, miałeś rację. Niezła sztuka... - odezwał się ciemniejszy osobnik, trącając swego towarzysza.
— To kto pierwszy? - rzekł dotąd milczący, podobny typ. Gromada parsknęła głośnym śmiechem, wszystkie oczy skierowały się na mnie. Miałam coraz gorsze przeczucia.
— Myślę, że akurat tobie przysługuje to prawo. - odparł złotawy renifer. Grupa ustawiła się w ciasny, przesłaniający światło krąg. Wybrany ren opuścił go. Zaczął kręcić się wokół mnie z pochylonym nisko łbem, muskając wargami moje ciało. Wzdrygnęłam się z narastającym obrzydzeniem i szarpnęłam, licząc na cud, który sprawi, że wyskoczę wprost na nich. Wywołało to jedynie kolejny wybuch śmiechu. Wtedy zorientowałam się, że gość zatrzymał się z tyłu.
Może zawali się ten strop? Może jakieś monstrum wypełznie z ciemności?
Poczułam jego przednie kończyny złożone na moim grzbiecie, ciało przy ciele. Po pysku znów spłynęły mi łzy.
To... Niech coś się stanie, niech zawali się ten cholerny świat!
Desperacko spróbowałam wybić się, krztusząc się przy tym. Wszystko, co mnie otaczało, śmiech, ból, chłód, zlewało się w jeden koszmarny obraz. Zebrałam w sobie wszystkie siły. Nie do końca wiedziałam, jakimi skrętami i kombinowaniem udało mi się wydostać i stanąć chwiejnie na gruncie zesztywniałymi nogami. Ruszyłam bez zastanowienia przed siebie, prześlizgując się między dwoma osobnikami, i wypadłam na zewnątrz galopem.
<CDN>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!