Odkąd rozeszliśmy się z Hadem tamtego wieczoru, nie mogłam przestać o nim myśleć. Wprawdzie spotkaliśmy się jeszcze parę razy, ale akurat ten pierwszy zapadł mi w pamięci. On był pierwszym koniem, który był dla mnie tak naprawdę, wielkodusznie dobry i miły. Racja, że większość tamtego spotkania zeszła mu na biadoleniu a mi na jego pocieszaniu, ale dzięki temu wiem jak... być koniem. Obudził we mnie taką dziwną część mnie, która dokładnie wie co i kiedy powiedzieć, która jest empatyczna i wiąże mnie z innymi końmi. Na samym początku byłam takim wielkim odludkiem. Chodziłam po naszych terenach nie za bardzo wiedząc jak się zachować. Teraz jednak to się zmieniło. Nie jestem już dzikim, kierującym się instynktem roślinożercą, który z dnia na dzień znalazł się w wyrafinowanym towarzystwie, w cywilizacji. Jestem Ganerdene, członkinią Klanu Mroźnej Duszy. To imie to jedyna rzecz, która została mi po tym co było wcześniej. Ta mała cząstka, trzymająca się kurczowo w imieniu, ale duszona biernie przez wyrastające na około niej winorośle, przedstawiające nieustanną walkę o życie i zagadkę śmierci. Teraz już wiem, że kiedyś też byłam członkinią stada. Jednak stepy to normalne zachowanie we mnie zdusiły. Zrobiły ze mnie niemyślącą maszynę, która uciekała przed byle cieniem, żeby nie zostać skaleczona albo pożarta. Ale teraz to przeszłość. Teraz jestem już w pełni sobą i nigdy nie pozwolę, żeby kogoś innego walka o ptrzetrwanie zepsuła tak samo jak mnie.
Z zamyślenia wyrwał mnie szelest skrzydeł i następujący potem, przenikliwy wrzask ptaka, który przed chwilą zerwał się z pobliskiej gałęzi. Na wilgotną po wczorajszej burzy, glębę spadły trzy liście i jeden uschnięty kwiat. Obserwowałam je dopóki przestały widocznie drgać i przeniosłam wzrok na pole przed sobą. Zajmowało je ukochane stado. Większość koni żuła powoli trawę, delektując się rzadkimi o tej porze roku, promieniami słońca. Inna częśc prowadziła cicho rozmowy. Dzień był nadzwyczaj leniwy i mnie, jako nagrodę, puścili dziś wolno. Cały dzień mogłam, tak samo jak konie przede mną, spędzić na chodzeniu paru kroków, zatrzymywaniu się i jedzeniu trawy.
Jednak nie wszystko było tak pomyślne jak się zdawało. Dalej nie było żadnych wieści o zaginionej księżniczce a renifery na Gerel Uul folgowały sobie w najlepsze, broniąc dostępu do tych terenów.
Westchnęłam i wstałam, żeby rozprostować kości. Postąpiłam parę kroków w kierunku północnym i zatrzymałam się. Chyba nie chcę mi się iśc do klanu. Pytaniem było, gdzie mam więc iść? Mruknęłam lekko w zamyśleniu i za chwilę poczułam lekki głód. Nie miało to nic wspólnego z brakiem żywności w brzuchu. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na konie, wzruszyłam ramionami i odeszłam. W końcu jest mi to obojętne. I tak życie teraz to wielkie jedno zdradliwe bagno. Nie zaszkodzi od niego uciec.
******
Wypijając eliksir, znów czułam wielki wstyd i poczucie winy. Usiadłam, rzucając niedbale pustą flaszkę na podłogę. Wylądowała parę metrów dalej z głuchym tompnięciem. Wypuściłam wolno powietrze i przymknęłam lekko powieki, czekając na upragniony efekt. Wiedziałam już, że nie będzie taki sam. Nie przyniesie żadnej ulgi ani euforii. Tylko wyniesie mój smutek na wyżyny depresji.
~~pół godziny póżniej~~
Wstałam chwiejnie i zaraz oparłam się o skałę obok mnie. Poczułam ulgę czując uwierającą w bok, szorstką strukturę kamienia. Przynajmniej to przez ostatnią godzinę okazało się prawdziwie. Tak samo jak zimny pot na moim ciele. I zwrócona ziemi trawa zaraz potem. Westchnęłam ciężko i zamrugałam parę razy powiekami. Spojrzałam w lewo, w ukrytą w cieniu niszę, w której czaiła się chichocząca, z obnażonymi zębami i stojącą sierścią hiena. Zaraz mnie dopadnie.
- Hihihi - przedrzeźniłam ją. - Pierdol się - rzuciłam jeszcze. Zaraz potem hiena wyszłą z cienia i skoczyła. Ogarnął mnie paraliżujący strach i wtedy, jeszcze w powietrzu, drapieżnik zniknął. Patrzyłam tępo w to miejsce. Wzrok się mi rozmazał i ze wszystkich stron otoczyła mnie ciemność. Wiedziałam, że przedawkowałam.
*******
Obudziłam się, dziękując sobie, że dziś udało mi się zemdleć. Wstałam szybko i przez to zakręciło mi się w głowie. Świat zawirował a ja próbowałam niemrawo ustać na nogach, które trzęsły mi się jak trawa targana wiatrem. Kiedy odzyskałam równowagę, odeszłam od skały i poszłam na przód. Przywitały mnie zbyt jaskrawe kolory. Kłujące w oczy i przyprawiające o ból głowy. Spojrzałam na niebo. Lekko niebieskawe chmury przelatywały obok zielonego słońca na fioletowym tle.
O nie... Dalej działa. Burzy mi poczucie koloru. Jest to jednak znak, że zaraz wrócę do normalnego stanu.
Jeśli tego było mało to jeszcze usłyszałam ogromny huk, stąpającego konia. Huk narastał i zaraz przed moim łbem zatrzymał się ogier. Mienił się zielono, troił mi się w oczach i otaczał go turkusowy blask. Jęknęłam, ale skupiłam się na słowach ogiera, które trafiały do mnie mocno przytłumione. Mówił o szczęściu a właśnie tego mi teraz najbardziej brakowało. Kazałam mu opowiadać dalej. Opowiedział mi o tym, że znaleziono lek, i że Forever jest w ciąży. Otwarłam pysk zdziwiona i czekałam cierpliwie aż mój mózg pojmie wielkość sprawy. Potoczyły mi się łzy po policzkach i zaraz płakałam jak bóbr. Były to łzy szczęścia, oczywiście.
W końcu ten okropny czas dobiegł końca! Podnosimy się z klęczków, nasz klan się odradza! Śmierć nam już nie grozi, a wszyscy zarażeni mogą w końcu wyzdrowieć! O tym wszystkim mu mówiłam, ale nie wiem czy zrozumiał, bowiem trochę miałam skołowaciały język a do tego mowienie mi utrudniał mój szloch.
<Had? w końcu napisałam więcej niż 200 słów xD>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!