Marabell
spadła ciężko na ziemię. Już te piekielne zwierzaki miały się dobierać
do jej mięsa, lecz ja z całej siły je kopnąłem. Po ciele przeszły mi
dreszcze. Dobrze, ze Mivana, na razie nic nie zauważyła. Zawsze to ja
mdlałem, a teraz czuję jak to, jest, kiedy zrobi to...moja partnerka.
Moja miłość... Moje ukojenie. Moja kochana Mara. Jej krzyk był pełen
rozpaczy i strachu. Już nie zważając na to, że to były niezbyt pochlebne
słowa. Nie za bardzo zrozumiałem ich przesłanie, lecz wiedziałem, że
czegoś to się musi tyczyć. Czegoś, co robię źle. Może to, że nie trzymam
się źrebięcia. Wzięła mnie presja. Jak mam bronić moje dwie dzielne
dziewczynki na raz?
-Miva
sobie poradzi, jest ze stadem- starałem się uspokoić samego siebie w
myślach. Chwilę potem usłyszałem jednak głośny wrzask, a potem
niepohamowany płacz mojej córki.
-Tatusiu!
Teraz
jednak przed oczami przemknął mi znany kształt. Moje wilczysko.
Przyjaciel i obrońca. Zwierzę mruknęło do mnie porozumiewawczo i rzuciło
się ślepo na wrogów. Chwilę potem walczyliśmy razem, ale gdy został
ostatni wilk, mój przyjaciel opadł na ziemię. W dodatku ten ostatni był
tak zaciekły, że nie mogłem nawet go szybko zmieść z powierzchni ziemi i zesłać medyka, bo by zjadł moich bliskich. W końcu, gdy go
pokonałem, byłem wycieńczony, stado było daleko, a nie chciałem
zostawiać dwóch bliskich mi zwierząt. Nie wiedziałem co robić, nikt się
nie zjawił, nikt nie dopomógł. Takie życie. Wreszcie zaryzykowałem i
poleciałem po lekarza. Moja orientacja w lesie zazwyczaj była dobra, ale
teraz w amoku plątały mi się ścieżki. Zgubiłem się.
-Czy jest tu kto? - wrzasnąłem.
Cisza.
<Mara? To Mik namotał>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!