Żułam trawę, której czas świetności minął już dawno temu, przyglądając
się Khonkhowi, który rozmawiał z jakąś klaczą. Wiedziałam, że to nie
kulturalnie, ale zaciekawiło mnie, o czym rozmawiają, więc zaczęłam się
przysłuchiwać ich rozmowie. Zachowanie klaczy było dość nienaturalne, a
głos chwilami zmieniał barwę, by znowu powrócić do miłego i przyjaznego
tonu. Gdy osobniczka płci żeńskiej odeszła, skierowałam swoje kroki w
stronę władcy.
- Kto to był? - zapytałam bez żadnego przywitania się.
- Co? Chodzi ci o Yatgaar? - odpowiedział pytaniem na pytanie, nieco zdziwiony moim nagłym pojawieniem się, ogier.
- Zapewne. O czym rozmawialiście?
- To już nie jest twoja sprawa - trochę najeżył się.
- Dobrze, dobrze. Nie uważasz, że zachowywała się nieco... dziwnie? -
zadałam pytanie, a jeden z liści, które zgubiły swoich kolegów,
wylądował na moim pysku. Zrzuciłam do potrząśnięciem głowy.
- Dziwnie? Ona się tak zawsze zachowuje - stwierdził.
- To ja może już pójdę - stwierdziłam, kątem oka widząc Yatgaar znikającą w lesie.
Nie czekając na odpowiedź ruszyłam w stronę drzew. Szczątki roślin
powbijały mi się w kopyta. Cały czas jednak brnęłam do przodu,
rozglądając się za klaczą. Chciałam wiedzieć, co kombinuje. W pewnym
momencie zaczęłam mieć wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, lecz mimo moich
wysiłków i gorączkowego rozglądania się, nie mogłam dostrzec kto na
mnie patrzy. Zrobiło się zimno, choć jeszcze chwilę temu wydawało się,
że temperatura jest całkiem przyzwoita. Ponieważ nie byłam jeszcze
pokryta, jak co roku, gęstą i długą sierścią po moim ciele przebiegł
dreszcz. Postanowiłam ruszyć z powrotem do stada, które w takich
sytuacjach zbijało się w jeden, przyjemnie ciepły kłębek. Nie skręcałam
po drodze, gdyż wiedziałam, że na wprost mnie znajduje się miejsce
postoju klanu. Jednak zamiast trafić na pustą połać terenu, usianą
jedynie innymi końmi, trafiłam w miejsce z którego ruszyłam.
- To mi się tylko wydaje - powiedziałam, żeby dodać sobie otuchy.
Ruszyłam dalej, starając się dojrzeć coś w mgle, która się nagle
pojawiła. W końcu musiałam się zatrzymać, ponieważ nie widziałam nic,
oprócz mlecznej ściany ze wszystkich stron. Nagle moje oczy
zarejestrowały małe, błyszczące światełko, w kolorze nieba. Błękitny
ognik jarzył się przede mną, aż w końcu zaczął uciekać. Zaczęłam za nim
gonić. Pod kopytami nie wyczuwałam już liści i gałązek, lecz nagie
skały. Nie przejmując się tym, biegłam dalej za płomykiem. Nagle mgła
się rozrzedziła, a ja spostrzegłam, że znajduję się na skraju urwiska.
Zahamowałam gwałtownie, i zatrzymałam się kilka centymetrów od spadku
terenu. Błędny ognik nie znajdował się już z przodu, lecz stał za mną.
Podszedł do mojej nogi. Nie czułam gorąca. Ognik zepchnął mnie z
urwiska. Gdyby nie to, że właśnie spadałam z prawie pionowej ściany,
pełnej kamieni ostrych jak brzytwy, zaczęłabym się zastanawiać, jakim
cudem tak mała istotka ma tak wiele siły. Gdy wylądowałam czułam
wyłącznie ból. Z wielu ran znajdujących się na moim ciele sączył się
czerwony płyn. Jednak najwidoczniej nie złamałam sobie niczego, gdyż
nadal mogłam chodzić. Moje nogi poruszały się wywołując lekki ból, być
może dlatego, iż był on tłumiony przez ogromne boleści pleców. Uważając
na kamienie szłam w nieznanym sobie kierunku. Po pewnym czasie znalazłam
się wśród drzew, wszystkich iglastych. Do moich uszu doszło stąpanie
innej istoty. A może to byłam ja? Zatrzymałam się na chwilę. Nie, było
to inne zwierzę, które zbliżało się coraz bardziej, i bardziej. Stąpało
na łapach, był to zdecydowanie jakiś większy drapieżnik. Postanowiłam
się schować, lecz wszędzie naokoło znajdowały się tylko drzewa i skały.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!