Strony

30.09.2018

Od Shiregt'a ,,Ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi (Naadam)"

*Miejsce akcji: jezioro Uws, aby rzecz się miała jasno.*
Oderwane od ciała dusza i umysł błąkały się jeszcze po krainie sennych mar, gdy na wpół świadomie poczułem emanujące od dawna ciepło i chrapliwe oddechy grupy koni, rozpraszające mroźne powietrze niczym świetliki mroki nocy, lecz przy tym na zad spadła mi czapa śniegu z gałęzi pobliskiego iglaka. To ona była najbardziej bezpośrednią przyczyną mojej wczesnej pobudki, choć ponownie nie zasnąłem dzięki jednej, wyjątkowej myśli - Naadam. Dziś igrzyska Naadam! Teraz będę mógł sprawdzić się w swej roli. Długo wyczekiwane przez nas wszystkich...Oczy miałem wciąż zamknięte, powoli, nieco niechętnie budziłem się do życia, ruszając delikatnie to jedną, to drugą częścią ciała. Wreszcie gwałtownie strząsnąłem z siebie ciążącą, grubą warstwę śniegu, nagromadzoną głównie w okolicy grzbietu. Przez co najmniej połowę nocy biały puch zlatywał spod obłoków, otulając cały świat miękką, zabójczą kołderką.
Normalnie z miłą chęcią podszedłbym parę kroków bliżej gromady, od której biła pozytywna energia, i spał spokojnie dalej. Lecz moja ranga wymagała, bym - jeżeli akurat już się obudziłem - myślał o obowiązkach, a nie o dalszym leniuchowaniu. Dopóki jednak stado również nie wróciło do rzeczywistości, nie było ich wiele. Od niechcenia obszedłem teren, ogarnąłem swój wygląd, po czym stanąłem, prostując się, na straży, z pyskiem zwróconym wprost ku wschodzącemu słońcu. Widok takowy nad jeziorem Uws był wprost olśniewający, zwłaszcza po tylu dniach spędzonych na Gerel Uul, gdzie zbocze skutecznie przesłaniało ten dzienny rytuał, tak ważny przecież dla istot naziemnych. Tafla jeziora była gładką, niczym niezmąconą, iskrzącą się w snopach światła, turkusowawą warstwą lodu, odcinającą się wyraźnie od reszty otoczeni, w którym dominowały zdecydowanie wszelakie odcienie bieli, brązu, czerni i błękit nieba - krajobraz tak skromny, a zarazem tak zapierający dech w piersiach. W tej właśnie tafli przeglądało się słońce, wielkie, intensywnie pomarańczowe, niedające się zamknąć w sztywnych ramach, bowiem promieniowało swym blaskiem na wszystkie strony.
Mój oddech zamieniał się w obłoczek pary, ginący gdzieś w przestrzeni. Goniłem za nim wielokrotnie wzrokiem z nudów. Wtem usłyszałem czyjeś kroki. Gdy odwróciłem głowę, napotkałem spojrzenie Mivany. W tej niewielkiej odległości za mną przystanęła, a po chwili odezwała się cicho:
— Nie śpisz już? - w odpowiedzi pokręciłem tylko lekko głową.
— Wiesz, jaki dziś dzień? - spytałem podchwytliwie, bo całkowicie obojętnie, bez cienia ekscytacji.
— Piękny. - odparła bez wahania, wpatrując się we mnie trochę nieobecnie. - I dzień Naadamu. - dodała po krótkim zastanowieniu. Uśmiechnąłem się. - Też nie możesz się doczekać, co?
— Tak. To się zdarza raz na jedno pokolenie.
— No, może nie przesadzajmy... - oświadczyła moja towarzyszka, ustawiając się obok mnie. Przewróciłem oczami z niewielkim zakłopotaniem. - Pamiętasz, ile do tego trenowaliśmy? - spytała. Nie spodziewałem się tego, szczerze mówiąc - ,,trenowaliśmy". Słowo to było całkowicie normalne, a we mnie wzbudzało jakieś dziwne uczucia. Razem...
— Mhm...nieźle się naharowaliśmy. - odparłem z uśmiechem.
Rozmawialiśmy po cichu o dawnych czasach w atmosferze skrytości i tajemniczości, dopóki nie obudziła się moja matka i paru innych członków. Wtedy rozdzieliliśmy się, pragnąłem bowiem już teraz wysłać parę koni do ostatecznych przygotowań, takich jak sprawdzenie trasy przebiegu, dekoracji i tym podobnych rzeczy w poszukiwaniu niebezpieczeństw i ewentualnych poprawek. Tymczasem reszta stada i nasi goście na czas Naadamu, szukający dla odmiany sławy i uznania wśród dzikich ostępów, stanęli do śniadania. Wielu zawodników w milczeniu pochłaniało pożywienie, by mieć jak najwięcej siły. Sam zresztą obserwowałem klan pasąc się. Lecz reszta stworzeń potrafiła i bez ich pomocy skutecznie produkować gwar rozmów i wszechobecny, poranny, roztargniony hałas, włóczący się bez celu i odbijający echem od ściany lasu. W teorii powinien on wnet przyciągnąć wygłodniałe drapieżniki, w praktyce taka masa odgłosów odstraszała je, przerażając wizją dziesiątków kopyt i zębów gotowych rozszarpać napastników w obronie własnej. Posiłek trwał długo, a ekscytacja narastała stopniowo, acz konsekwentnie, udzielając się wszystkim i wszystkiemu dookoła. Krew zaczynała krążyć szybciej. Zleciało się drobne, zimowe ptactwo, drzewa zdarzały się szumem i trzaskiem gałązek łamanych siłą mrozu niczym zapałki wyrażać swoje zainteresowanie, śnieg chrzęścił nieustannie pod kopytami. Mała rozgrzewka w postaci kilku ćwiczeń, powtarzanych do skutku, pozwalała nie tylko przygotować się do wysiłku, ale również wygenerować wiele cennego o tej porze roku ciepła.
Wreszcie uznałem posiłek za zakończony. Zebrałem wokół siebie wszystkie istoty, przeliczyłem je, po czym zamilkłem na moment i wygłosiłem na dobry początek mowę:
— Spotykamy się tu dziś wszyscy, zarówno więksi, jak i mniejsi przedstawiciele kopytnych, z przeróżnych stron. A któż zgadnie, jaki jest tego powód? Naadam! Zda się to komuś z dalekich stron słowem błahym, pretekstem. Naadam jednak to tradycja pełna piękna i prawości, rytuał naszych najdalszych przodków, a więc przekazywana nam od pokoleń część naszego ja. Nie zapomnijmy o tym podczas konkurencji. Gramy nie tylko o wyróżnienia i nagrody. Grajmy o honor i dla nas samych! - rozległy się wiwaty, na szczęście nie do końca przepisowe, raczej szczerze, niewymuszone, co mnie jeszcze bardziej ucieszyło. Na czele dużej, składającej się z kilkudziesięciu zwierząt w różnym wieku, od źrebaka, przez konie w sile wieku, po starców-obserwatorów, ruszyłem w dół łagodnego zbocza ku lodowej tafli Uws. Tam miały się odbyć pierwsze konkurencje. Zatrzymaliśmy się na niewielkim piaszczystym skrawku, bowiem brzegi zbiornika były dosyć grząskie, w dodatku pokryte śnieżną powłoką, przez co w wielu miejscach zdradliwe. Tu, na otwartej przestrzeni, siarczysty mróz był jeszcze bardziej dokuczliwy, tworzył na mej brodzie mini-sopelki, wdzierał się przez chrapy i oczy do wnętrza ciała.
Zaczęło się wyłanianie zawodników pierwszych zawodów i objaśnianie zasad. Były to Aguu Ikh Khereg - bieg na odcinku około dwóch i pół tysiąca kroków. Każdy musiał pokonać ten dystans jak najszybciej. Na mecie czekała już U'schia, mająca ustalić kolejność dojścia do końca wszystkich uczestników. W tej konkurencji niedozwolone były żadne brutalne chwyty ani sztuczki w stosunku do reszty, dlatego w biegu miał wszystkim towarzyszyć Khonkh, mój ojciec. Tymczasem, by reszta członków się nie nudziła, źrebięta i nastolatkowie mieli zajęcie w postaci berka, a dorośli innej konkurencji, której nazwy nie dane mi było poznać. Sam wybrałem pierwszą opcję. W związku z tym przekazałem chwilowo dowództwo w kopyta Byorna, starego przyjaciela rodziny i ustawiłem się w długim rzędzie chętnych obok Mivany. Uśmiechnąłem się do klaczy lekko, acz zadziornie. Odpowiedziała mi podobnym gestem. Perspektywa rywalizacji z najlepszą przyjaciółką była kusząca...
Ścieśniony klan wpatrywał się w nas z wyczekiwaniem. Zmrużyłem powieki i wziąłem głęboki wdech. Było to jak ciche pukanie do mego wnętrza, poczułem przypływ skupienia i nowych psychicznych sił. Kiedy otworzyłem oczy, Specter machnęła akurat energicznie ogonem. Wystrzeliłem do przodu, już po kilku chwilkach ,,znajdując swoje miejsce" na przodzie grupy, choć nie pierwsze. Rwać mogłem z pełną prędkością ledwie na trzysta kroków; dalej zaczynały się przeszkody, takie jak zasysające bezlitośnie kończyny, grząskie, plaskające podłoże, śnieżne, wysokie zaspy i, rzecz jasna, pierwsza salwa się już skończyła. Wbiłem się w to bagno z impetem. Starałem się myśleć tylko i wyłącznie o mecie, nie o innych. Powoli zaczęło udzielać mi się zmęczenie. Wyobrażałem sobie zgraję kamiennych wilków z zakrwawionymi paszczami z tyłu; trochę pomagało. Czyjaś sylwetka zamajaczyła mi na horyzoncie. Aż tak bardzo mnie wyprzedzili...jestem aż tak słaby? - pomyślałem ze zdziwieniem i żalem. Rozpaczliwie przebierałem nogami. Może nie będę przynajmniej na szarym końcu. Dopiero w ostatnim momencie podniosłem wzrok i rozpoznałem...U'schię. Przeleciałem przed nią i zatrzymałem się dalej, z łbem zwieszonym prawie do ziemi, dysząc. 
— O...jesteś pierwszy, panie. - usłyszałem przyjazny głos emerytki. Przyjrzałem jej się z bezbrzeżnym zaskoczeniem i niedowierzaniem. Niby chciałem wygrać, lecz nie wierzyłem zbytnio w taki fart, gratkę, szczęście. Z radości trąciłem jej pysk nosem. Niemal natychmiast po mnie zjawiła się Salkhi, następnie Mivana. Dalszej kolejności wymieniać nie ma sensu.
Wróciliśmy umiarkowanym kłusem do reszty, gdzie otrzymaliśmy nagrody i sute pochwały, a sami śledziliśmy wyniki innych zawodów. Teraz szybko przeszliśmy do kolejnej zabawy, tym razem drużynowej. Każdy ,,obóz" musiał odnaleźć jedną rzecz. Nam przypadło poszukiwanie czyjejś torby. Była skrzętnie ukryta w pewnej charakterystycznej dziupli z ząbkowanym brzegiem. Mimo że wygrała drużyna przeciwna, wroga, zajęcie i tak było przednie. Następnie wróciliśmy na nasz piaszczysty kawałek. Czas na rajd wytrzymałościowy i...chodzenie po lodzie? A jednak się nie przesłyszałem. Z ciekawości postanowiłem wziąć udział. 
Postawiłem chwiejnie jedną przednią nogę na niepewnym gruncie. Już zamierzałem dostawić drugą, lecz zawahałem się; zmieniłem plany z lewej przedniej na tylną z tej samej strony. Moim poprzednikom szło raczej marnie, a punkt zwrotu był niezmiernie daleko...tam najczęściej zdarzały się ,,gleby". Przesunąłem się nieco do przodu. Lodowa powierzchnia była wyjątkowo zdradliwa, miałem nieodparte wrażenie, że załamie się jak na złość dalej, na środku zbiornika.
Wtedy dotarła do mnie jakaś aluzja; przecież to było jak taniec. Czysty taniec. Tam skręt, tu krok, tam większy, tam mniejszy, balansowanie na cienkiej linii. Uśmiechnąłem się sam do siebie, po czym zacząłem z gracją i pewnością siebie posuwać się ku końcowi. Tam zgrabnie zawróciłem. Teraz marsz był jeszcze przyjemniejszy z widokiem na inne konie, którym po prostu opadły szczeny. Na brzegu powitały mnie gromkie brawa i sypiące się pytania: ,,Jak?" Wiedziałem jedno - moja ukryta pasja choć raz na coś się przydała. W zapasach za to, będących ostatnimi zawodami, niekoniecznie. Byłem sobą trochę rozczarowany, ale cóż - nie we wszystkim muszę być dobry. Przynajmniej mogłem się zmierzyć z wieloma innymi kopytnymi, poznać siłę swoich poddanych. 
Późnym wieczorem, gdy wróciła ekipa z rajdu, nadeszła pora najprzyjemniejsza chyba ze wszystkich w Naadamie - czas późnego posiłku.

Od Hadvegara do Salkhi ,,Uśmiechaj się częściej"

Ucieszyłem się, kiedy klacz odparła, że jest jej równie miło jak mi a kiedy powiedziała, że już wie do kogo udać się, gdy będzie potrzebować pomocy, nie potrafiłem ukryć swojej radości. O to mi właśnie chodziło, żeby czuła się przy mnie bezpiecznie i mi ufała, żeby nie bała się mnie odwiedzać tak często jak tylko tego potrzebuje. Staram się robić wszystko co tylko w mojej mocy i mam nadzieję, że jej nie zawiodę.
– A więc oznacza to, że będziemy się bardzo często widywać. Nie wiem czy wypada mi mówić, że jestem z tego faktu zadowolony, bowiem to stwierdzenie ma dwie strony medalu. – zaśmiałem się lekko, po czym kontynuowałem, tłumacząc bardziej co mam na myśli. – Jednak chodzi mi bardziej o tą drugą, bowiem twój uśmiech sprawia, że jest mi niezwykle miło. – uśmiechnąłem się do klaczy.
Moja towarzyszka miała w sobie coś takiego, jakby to określić, źrebięcego... taką radość i urok, które sprawiały, że chciałoby się nią opiekować przez cały czas. Jednak rozumiem, że nie jestem do tego powołany, przynajmniej nie w tym rozumieniu i ta niewielka namiastka opatrywania jej ran zdecydowanie musi mi wystarczyć. Chociaż nie ukrywam, że wolałbym jej tutaj aż tak często nie widywać, bo przecież nie chcę by cierpiała. Cierpienie to nic dobrego, a im wszystkim należy się samo dobro, bo czemu miałoby być inaczej, prawda?

<Salkhi?>

29.09.2018

Od Salkhi do Hadvegara „Widmo przeszłości”

Uśmiechnęłam się do niego już szerzej. Sprawiał wrażenie sympatycznego i dobrze wychowanego, gdzie to drugie było cechą, którą spotykałam coraz rzadziej.
Skinęłam głową na jego ukłon, by po tym unieść wysoko łeb. Czułam się wtedy przynajmniej nieco wyższa i miałam wciąż tę samą dumną postawę, co we wcześniejszym etapie mojego życia. To, powaga oraz kulturalność były chyba jednymi z nielicznych pozostałych we mnie przyzwyczajeń z czasów źrebięcych. Starałam się jakby... Odciąć od dawnej siebie, zmienić swoje priorytety i cechy. W większości mi się to udało, ale niektóre były nie do zatuszowania. Widmo przeszłości ciągnęło się za mną, gdziekolwiek bym nie poszła i czegokolwiek bym nie robiła. Co prawda moje dzieciństwo nie było złe i z całą pewnością mogłam powiedzieć, że nie trafiłam najgorzej. Moi rodzice byli dobrzy, nigdy nie skrzywdzili mnie fizycznie - dotknięta poczułam się dopiero psychicznie.
Potrząsnęłam głową, jakby to miało powstrzymać napływające i niechciane wspomnienia, skryte gdzieś w podświadomości. Żeby nie stracić honoru, przywołałam jeden z najwiarygodniejszych uśmiechów, jakie posiadałam w zanadrzu.
— Mnie również jest miło. — powiedziałam, co w sumie nie było kłamstwem. — Teraz będę wiedzieć, do kogo zwrócić się w przyszłości po pomoc. A zapewne będę jej potrzebować jeszcze mnóstwo razy. — mrugnęłam do niego zawadiacko, chcąc się nieco rozluźnić i zapomnieć o burzy, która jeszcze niedawno odbywała się w moim umyśle.
— Gdybyście się wszyscy nie pakowali w kłopoty, to zajęcie nie byłoby takie ciekawe. — parsknął siwek.
— Fakt. Ale co poradzić, kiedy kłopoty same do mnie lgną? — wyszczerzyłam się radośnie.

< Hadvegar?>

Od Salkhi do Cardinaniego ,,Bolesna rzeczywistość"

Czy to wszystko działo się naprawdę? To musiał być jakiś głupi sen, na pewno. Twórcy snów powinni puknąć się w głowę, takie coś niszczy moją psychikę i zaczynam poważnie zastanawiać się nad ich zdrowiem psychicznym.
— Tak? A niby jaki?
— Nie mogę ci powiedzieć, będzie niespodzianka. Poza tym, założę się, że nie umiesz dotrzymać tajemicy.
— Jasne, że umiem! Założysz się?
Błagam, niech ktoś mnie ugryzie. Mocno. Chcę się wydostać z tego chorego marzenia sennego.
— Nie potrzebuję tego, by wiedzieć.
— Boisz się, że przegrasz!
Puk!
Słyszeliście? Właśnie w tym momencie moja podświadomość uderzyła łbem w drzewo. Właściwie, to nie tylko ona - ból w łbie był jak najbardziej prawdziwy i uświadomił mnie w nieszczęsnym fakcie, że to wszystko rzeczywistość.
Czy może być gorzej?
— Chciałabym wam coś powiedzieć - mruknęłam głośno, przerywając im w rozpoczęciu dalszej sprzeczki. Oboje odwrócili zaciekawieni łby w moją stronę. — Zamknijcie się.
Prosto i dobitnie - najwyraźniej tak trzeba było działać z ich upośledzonymi móżdżkami, bo inaczej nie rozumieli. Zamrugali oczami, ale uwaga podziałała i zaprzestali własnej kłótni. Niestety przerzuciło się to na mnie.
— Oczywiście, moja droga. — zaświergotał wręcz jeden z nich, doskakując do mojego boku i przybierając uśmiech, który... Cóż, w założeniu chyba był flirciarski, ale coś nie wyszło.
Drugi tylko skinął głową i popatrzył gniewnie na swojego sobowtóra.
— Jak mam was nazywać? — zapytałam, wycofując się nieco, by mieć widok na obu samców.
— Ja jestem Cardinani, miło cię poznać.
— Clemens, kochanie. Ale możesz mi mówić Clemmy. — radośnie powiedział zdecydowanie nie podobającym mi się głosem.
Cardinani parsknął śmiechem, słysząc wypowiedź Clemensa.
— Clemmy? Gorzej się nie dało?

<Carni?>

28.09.2018

Od Cardinaniego do Salkhi „Wariat”


- A ja wiem? Nie tylko dla ciebie ta sytuacja jest absurdalna. Prawdę mówiąc, czuję się jak taka zagubiona owieczka- uśmiechnąłem się lekko do klaczy- W każdym razie musimy coś zrobić z tym fantem- wskazałem głową na niemalże takiego samego ogiera jak ja. Jego podobieństwo do mnie tylko w wyglądzie oczywiście...
- Cześć...- ogier nieśmiało zaczął rozmowę, lecz chwilę potem to uczucie go najwyraźniej opuściło, mówił dużo śmielej i pewniej siebie. Aż za bardzo pewniej siebie- Ty... ślicznotko. Myślę, że spławisz tego bezsensownego nudziarza- wiedziałem, że chodzi mu o mnie- Ah... widzę cię pierwszy raz, a już wiem, że cię kocham. Daj mi szansę, poznajmy się!- Salkhi spojrzała na niego z politowaniem. Chyba tego nie zauważył, gdyż dalej rozemocjonowany ciągnął przemowę- No chodź gdzieś... Ze mną zobaczysz, że będzie super zaje**ście!
-Jeszcze tylko róży w pysku mu brakuje- zaśmiałem się cicho, tak by delikwent tego nie usłyszał, to były słowa bardziej skierowane do klaczy.
-Zobaczysz, jeszcze ją dotarga- odezwała się kasztanka, dalej trochę zażenowana tym wszystkim.
-Hola, hola. Ty się przypadkiem nie zagalopowałeś?- zapytała mojego pobobieńca.
-No właśnie- powiedział, jakby kwestia była skierowana do mnie. Stanąłem na kruchej warstwie lodu i gdy zaczął się kruszyć, odskoczyłem, pozostawiając na środku dziurę.
-Zawsze mamy na ciebie sposób- z obojętnym wyrazem pyska ustawiłem się obok niego.
<Sal?>

27.09.2018

Od Dantego do Khairtai "Jestem całkiem możliwy"

Mimo zimna spacery nocą, nawet zimą, były dość przyjemną sprawą. Można było pobyć chwilę samemu ze sobą i poobserwować te świecące wysoko w górze, migotliwe punkciki. No i oczywiście jak zwykle okazały księżyc, który zbliżał się już do pełni. Cisza panująca wokół była niezwykła, gdyż za dnia nigdy nie można było być świadkiem czegoś takiego. Zazwyczaj cisza w trakcie dnia kojarzyła się z czekaniem na coś złego, ale nocą ta sama cisza wydawała się być jak najbardziej na miejscu. Nie zamierzałem jednak zbyt wiele chodzić, gdyż kiedy takie spacerowanie bez celu, w pojedynkę, przeciągało się, to po jakimś czasie stawało się nudne. Postanowiłem jeszcze przejść się nad strumień, a potem zawrócić i wrócić do klanu. Kiedy jednak dotarłem na miejsce, zauważyłem, że stoi tam jakiś koń. Po chwili odwrócił się i spojrzał na mnie, po czym zaczął się przybliżać. Niemal natychmiast rozpoznałem Khairtai, jedną z towarzyszek moich dziecięcych zabaw.
-Kim jesteś?-spytała klacz, zatrzymując się jakiś metr ode mnie. Dotarło do mnie, że najprawdopodobniej nie widzi mnie dokładnie, bo stałem w cieniu jakiegoś drzewa.
-Nie poznajesz swojego najlepszego przyjaciela z dzieciństwa?-zapytałem, robiąc kilka kroków naprzód. Zaraz potem posłałem Khairtai szeroki uśmiech.
-Nie przypominam sobie, żebyśmy się kiedyś jakoś specjalnie blisko przyjaźnili-odparła klacz. Starała się zachować powagę i obojętność, ale nie do końca jej to wyszło. Skierowane do mnie słowa wypowiedziała chłodnym tonem, ale nie zdołała powstrzymać lekkiego uśmiechu, który pojawił się na jej ustach.
-Naprawdę? Szkoda, ja zapamiętałem to nieco inaczej-odparłem. Klacz załapała ironię w moim głosie i posłała mi po części zdziwione, a po części rozbawione spojrzenie.
-A właściwie to czemu ty tutaj tak łazisz po nocy? I to sam?-spytała Khairtai.
-Ja mógłbym ciebie zapytać o to samo-odparłem.
-Tak, ale ja zrobiłam to pierwsza-powiedziała klacz.
-Równie dobrze mógłbym też powiedzieć, że usłyszałem jak ktoś gdzieś spaceruje, więc wybrałem się na mały obchód i tak oto trafiłem tutaj, spotykając przy okazji ciebie-powiedziałem.
-A tak było?-spytała Khairtai.
-Nie-odparłem, ponownie się uśmiechając.
-Jesteś niemożliwy-skwitowała klacz.
-Chyba jednak całkiem możliwy, skoro istnieję i stoję tu przed tobą. W dodatku rozmawiamy, więc na pewno musze być prawdziwy. I możliwy-odparłem. Klacz pochyliła lekko głowę, kręcąc nią z niedowierzaniem.
-Powiedziałem coś nie tak?-spytałem, nadal z uśmiechem na ustach.
<Khairtai?>

25.09.2018

Od Kirka do Valentii "Koszmar"

Klan został daleko za nami, a ja i Valentia dalej cwałowaliśmy przed siebie. Oboje śmialiśmy się i zachowywaliśmy, jak byśmy znowu mieli po cztery lata. Nie martwiliśmy się, że oddalimy się od klanu za bardzo, gdyż był środek dnia i na pewno zdążylibyśmy wrócić do stada. Przychamowaliśmy przed małym pagórkiem.
-To co? Kto pierwszy na szczycie?-spytała Valentia. Następnie zarżała wesoło i rzuciła się pędem przed siebie.
-Już przegrałaś!-zawołałem, ruszając za nią. Niestety klacz dobiegła do mety nieco szybciej ode mnie.
-Następnym razem nie strasz mnie groźbami, których nie jesteś w stanie spełnić!-zawołała Valentia. Ani trochę nie wyglądała na zmęczoną. Ja zresztą także nie odczuwałem zmęczenia. Przystanęliśmy na chwilę, aby nasze oddechy się uspokoiły. Kiedy przeniosłem wzrok ze swojej partnerki na roztaczający się przed nami widok, zamarłem. Wszystko zdawało się w mgnieniu oka pociemnieć, jakby czarna, nieprzenikniona noc pojawiła się dosłownie znikąd. Miałem wrażenie, że widzę jak ciemność rozprzestrzenia się wszędzie na dole i zaczyna kierować się w naszą stronę. Jakby zaraz i nas miała pochłonąć. Z przerażeniem spojrzeliśmy z Valentią po sobie.
-Co to jest?-zapytała.
-Nie mam pojęcia. Powinniśmy się przekonać-odparłem i ruszyłem. Zrobiłem jednak zaledwie kilka kroków, kiedy zatrzymał mnie głos mojej partnerki.
-Stój! Przecież to i tak tutaj przyjdzie, dlaczego mamy stąd schodzić? Powinniśmy...powinniśmy od tego uciec-powiedziała Valentia. Spojrzałem na nią, aby upewnić się, że rzeczywiście jest pewna tego, co mówi. Coś podpowiadało mi, że musimy zejść w dół. Kiedy zaś ujrzałem wzrok Valentii zrozumiałem, że i ona to wiedziała, ale nie chciała tego robić.
-Spokojnie, nic nam się nie stanie-powiedziałem, starając się ją uspokoić.
-Skąd masz taką pewność?-zapytała. W odpowiedzi zrobiłem kolejny krok i do połowy zanurzyłem się w ciemności, która zdążyła już dopłynąć na pagórek. Valentia krzyknęła cicho.
-Stąd. Widzisz? Nic mi nie jest-powiedziałem. Klacz, choć z dużym wahaniem, podeszła do mnie. Jeszcze raz spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy. Uśmiechnąłem się do niej pokrzepiająco, a chwilę później ruszyliśmy w dół zbocza. Ciemność całkowicie nas pochłonęła, a wokół zapanował chłód. Wszystko wyglądało dwa razy dziwaczniej, mroczniej i straszniej. Powykręcane drzewa w tym nowopowstałym, mrocznym świecie wyglądały jak ogromne, wystające z ziemi kolce, które tylko czekają, aby ktoś się na nie nadział. Serce podchodziło do gardła na myśl, że zaraz zza zakrętu wyskoczyć może wilk, niedźwiedź, puma, człowiek...albo coś jeszcze nienazwanego. Coś, co nie doczekało się swojej nazwy, bo być może zabiło wszystkich, którzy to "coś" kiedykolwiek widzieli. Odgoniłem jednak od siebie te myśli. W końcu nie byłem źrebakiem, tylko koniem, któremu bliżej już niż dalej na tamtą stronę. I nie wypadało mi wierzyć w duchy czy inne stworki. Im dalej szliśmy, tym gęstsza stawała się ciemność wokół nas. Nie było zapachów, dźwięków, nie było nic widać. Została tylko ciemność. Ciemność i chłód. Zupełnie jakby ktoś odciął tę część świata, a ona zacząła nagle gnić...Zdałem sobie sprawę, że to porównanie pojawiło się w mojej głowie nie bez powodu. W powietrzu dało się w końcu wyczuć jakiś zapach, jednak nie był on zbyt przyjemny. Była to metaliczna woń krwi oraz nadgniłego mięsa. Im dalej szliśmy, tym silniejszy stawał się ten odór.
-Kirk, też to czujesz?-zapytała moja partnerka.
-Tak-zdążyłem jedynie odpowiedzieć, kiedy nagle zza drzewa wypadła jakaś ciemna postać. Kiedy przyjrzałem się jej lepiej, rozpoznałem w niej Williama, ale nie takiego, jakiego go pamiętałem. Był cały we krwi, wszędzie miał szarpane rany. Jego szyję od jednego ucha do klatki piersiowej zdobiła szeroko, głęboka rana, wokół której pełno było zakrzepniętej krwi. Jedno oko wypadło mu z oczodołu, ale nadal trzymało się na jakimś cienkim mięśniu. Połowa twarzy była dosłownie zdarta. Widać było jego kości policzkowe i kawałek szczęki. Brzuch także był cały rozorany. Gdzieniegdzie skóra była zdarta wraz z mięśniami tak, że widać było białe, kościste żebra.
-To wasza wina! Dopadły mnie przez was! Zaoferowaliście mi pomoc i mnie zostawiliście!-zawołał William głosem tak pełnym nienawiści, że aż wydawało się to nieprawdopodobnym. Jednocześnie ogier skoczył do przodu. Już byłem przygotowany na to, aby poczuć wszechogarniający swąd zgnilizny, kiedy...obudziłem się. Dyszałem ciężko i szybko.
-Nic ci nie jest?-usłyszałem głos. Podskoczyłem ledwo zauważalnie i dopiero po chwili dotarło do mnie, że to moja partnerka.
-Nie...Coś się stało?-spytałem, próbując uspokoić przyspieszony oddech.
-Obudziłam się w nocy i coś usłyszałam. Przeszłam się kawałek i wydawało mi się, że zobaczyłam sylwetkę jakiegoś konia. Wróciłam więc jak najszybciej, aby ciebie obudzić. A ty chyba miałeś jakiś koszmar, bo wyglądałeś jakbyś omal nie dostał zawału przez sen-wyjaśniła moja partnerka.
-To prawda, miałem niesamowicie straszny i realny koszmar. A teraz zaprowadź mnie tam, gdzie widziałaś tego kogoś-odparłem. Ruszyłem za Valentią, doskonale zdając sobie sprawę, że wszystko wyglądało niemal identycznie jak w moim śnie. Kiedy dotarliśmy na miejsce, nikogo nie znaleźliśmy.
-Nie rozumiem...Jestem pewna, że kogoś tutaj widziałam-powiedziała zdezorientowana klacz.
-Poszukajmy śladów. Chociaż nocą znalezienie ich może się okazać nie lada wyzwaniem-powiedziałem. Zaczęliśmy więc szukać czegoś, co wskazywałoby na czyjąś niedawną obecność w pobliżu klanu.
-Może po prostu był to jakiś członek stada?-zapytałem po dłuższym czasie bezowocnych poszukiwań.
-Mam!-zawołała nagle Valentia. Podszedłem do niej i w blasku księżyca ujrzałem ledwo widocznie na śniegu ślady kopyt. I coś jeszcze. Bezgłośnie przełknąłem ślinę. Krew.
-Co teraz robimy? Powinniśmy wrócić i kogoś o tym zawiadomić-odezwałem się.
-W środku nocy?-zdziwiła się klacz.
-A masz lepszy pomysł?-zapytałem.
<Valentia?>

Od Rose do Shiregt'a ,,Uciec przeszłości"

Powiedziałam Shi, że szczeniak zniknął. Od razu zaczęły poszukiwania. Rozglądałam się dookoła w poszukiwaniu kudłatego kłębka. Niestety nigdzie nie było go widać. Na miejscu zdarzenia nie było żadnych śladów, co bardzo utrudniało akcję poszukiwawczą. Chciałam wrócić do Shi i posiedzieć mu, że nie znalazłam małego, że przydałoby się pójść gdzieś w góry, albo przynajmniej trochę jeszcze dalej od stada, jednak nigdzie nie było widać Shi. Nagle usłyszałam wycie wilków. W oddali zobaczyłam sylwetki wilków. Jeden z wilków trzymał coś w pysku. Pomyślałam, że to królik,całe to coś miało za długi pysk, nogi i ogon jak na królika. Później przypatrzyłam się temu czemuś lepiej, i zobaczyłam że to wilk którego szukamy. Na początku byłam szczęśliwa, że znalazł swoją rodzinę, ale przypomniało mi się, że są na nim nasze zapachy, dzięki czemu wataha łatwo znajdzie nasze stado. Chciałam jakoś odpędzić wilki od terenu stada. Zaczęłam głośno rżeć i dębować, żeby wilki mnie zauważyły. Szybko wilki mnie zobaczyły i rzuciły się na mnie, a ja zaczęłam cwałować.
- *Rose, co ty robisz?!* - powiedziałam sama siebie w myślach, jednak nie mogłam się zatrzymać, bo wilki by mnie dorwały, gwałtownie skręciłam w prawo, biegnąc w kierunku gór. Gdy miałam już przed sobą niedużą górę wskoczyłam na najbliższy głaz i wspinałam się na ukos na szczyt. Gdy byłam już w połowie na szycie, zeskoczyłam z głazów i biegłam dalej. Wilki wciąż za mną biegły. Usłyszałam w pobliżu wodę, to był dobry znak. Gdy byłam już przy rzece, wskoczyłam do wody. Ostrożnie biegłam wzdłuż rzeki. Nagle usłyszałam w pobliżu wadospad i z trudnością wyskoczyłam z rzeki. Przez kilka minut biegłam przed siebie. Gdy spojrzałam do tyłu nie zobaczyłam i nie usłyszałam już wilków. Powoli zaczęłam zwalniać, a gdy już stałam rozejrzałam się dookoła. W pobliżu nie było ani jednej żywej duszy. Nagle między drzewami zobaczyłam dwa światełka. Pomyślałam, że to może ślepia jakiegoś zwierzęcia ale później uznałam, że to coś za bardzo świeci jak na ślepia. Wokół mnie była mgła. Pod moimi kopytami czułam zimny śnieg. Chciałam uciekać, ale pomyślałam, że mogą być jeszcze tam wilki. Nie wiedziałam co robić. Nigdy jeszcze nie widziałam takich światełek, więc się bardzo bałam. Nie wiadomo skąd zauważyłam w mgle sylwetkę jakiegoś konia, która od razu zniknęła. Czułam się jakby ktoś mnie śledził.
- Shi?! - zawołałam, ale nikt nie odpowiadał.
- Wiem że, ktoś tu jest! - Nagle usłyszałam ciche, niewyraźne szepty. Od razu zaczęłam biec w kierunku gór. Przeskoczyłam rzekę i góry, dalej biegłam zupełnie na oślep. Nagle zatrzymałam się, a sejmie upadłam. Rozejrzałam się dookoła. Nigdzie nikogo nie było widać. Te dziwne światła były wokół mnie. Leżałam na śniegu, głodna, przestraszona i cała zimna. Zamknęłam oczy, z nadzieją, że to tylko zły sen, ale gdy je otworzyłam, byłam w tym samym miejscu. Widziałam sylwetkę kłusującego konia. Słyszałam wycie wilków i rżenie źrebaka z strachem w głosie. Nagle poczułam ból w prawej tylnej nodze, jakby ugryzł mnie wilk. Położyłam głowę na śniegu i zamknęłam oczy, z nadzieją, że zasnę żeby nie czuć okropnego strachu. Po kilku minutach poczułam ciepły oddech przy moim oku. Jakaś puchata kulka położyła się obok mnie. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam nasze futrzaste utrapienie. Przytuliłam się łbem mocniej do szczeniaka i obydwaj zasnęliśmy.
~jakiś czas później~
- Rose, obudź się! - poczułam ciepły oddech nad moim prawym uchem i usłyszałam znajomy głos.
- Shi? To ty? - otworzyłam oczy podnosząc głowę.
- Tak, to ja. Widzę że, znalazłaś szczeniaka. - odpowiedział ciepłym głosem Shiregt.
- Właściwie to futrzak znalazł mnie. - uśmiechnęłam się spoglądając na wilczka.
<Shiregt?>

24.09.2018

Od Wichra do Mint ,,Pierwsze piętno życia"

Powoli wstałem, podpierając się na boku pięknej klaczy. Gdy byłem zdolny ustać na nogach, skupiłem uwagę na jej postaci.
- Może i nie widziałem mojej mamy, ale jesteś do niej podobna. - moje oczy zabłysły. - Jesteś bardzo piękna i dobra. - iskierki energii w moim ciele podwoiły swoją liczbę. Klacz nie odpowiedziała, tylko się uśmiechnęła. Ten gest dał mi jeszcze więcej motywacji - już po kilunastu próbach zacząłem chodzić, biegać i brykać, co oznaczało korzystanie z pełni życia. Postawiłem uszy do góry, i kłusowałem wokół pięknej istoty. Jak mam ją nazywać?
- Mamo? - spytałem ostrożnie.
Ta nagle odwróciła się w moją stronę ze zdziwioną miną.
- Tak?... - odpowiedziała niezbyt wyraźnie.
- Jak ja mam na imię?
Na te pytanie długo nie dostałem odpowiedzi. W tym momencie wydawało mi się że ptaki przestały śpiewać, dzięcioł stukać w drzewo, i wszystko wtedy umarło. Wiał tylko wiatr, targając moją grzywkę. Puściłem się za nim galopem, próbując złapać choćby jedną jego część, lecz ciągle kłapałem zębami w powietrzu. Czułem to. Czułem wolność, nieograniczony teren i zew. On mnie wołał. Byłem zbyt młody, aby wypełnić jego misję, lecz wiedziałem, że kiedyś nadejdzie ten dzień. Wiatr. To on dawał mi siłę, i to on dał mi matkę. Dzięki niemu się narodziłem.
Nie zamierzałem zawieść.

<Mint?>

23.09.2018

Od Salkhi do Cardinaniego „Męskie hormony”


Nigdy nie sądziłam, że coś mnie tak zadziwi, a jednak. Cała ta sytuacja była tak absurdalna, że miałam ochotę walnąć łbem w kamień. Albo drzewo, nie wiem, co by bardziej bolało i mnie otrzeźwiło.
Przenosiłam wzrok na zmianę z jednego konia na drugiego, podczas gdy oni dogadywali sobie jak starzy znajomi i wydawali się zapomnieć o mojej obecności. O co chodziło? Byli bliźniakami, czy może po prostu podobnymi końmi? Łączyła ich nie tylko maść o jednakowo czekoladowym odcieniu, jak i wzrost, kształt pyska i inne rzeczy. Jeden był wręcz sobowtórem drugiego i gdyby nagle się pomieszali, z całą pewnością nie odgadłabym, który to który.
— Ekhem! — próbowałam zwrócić na siebie ich uwagę, jednak chyba nieudolnie, bo dalej byli pochłonięci rzucaniem w swoją stronę coraz bardziej wymyślnych wyzwisk i określeń. — Przepraszam! — zawołałam głośniej, moje słowa jednak utonęły w coraz głośniejszej rozmowie.
— Tchórzliwy padalcu!
— Wredny pomiocie ciemności!
— Jesteś wstrętny!
— I kto to mówi, glucie!
Moja chęć uderzenia głową o coś twardego nasilała się z każdą chwilą. Zażenowanie z powodu ich amatorskich dogryzek wręcz paliło mnie w ganasze, natomiast mój umysł nie potrafił pojąć poziomu ich sprzeczki, który był niższy niż ten u źrebaków.
— Pocałuj się w jajka, skrzacie!
— Ja je przynajmniej mam, smrodzie!
— Smarku! Odszczekaj to!
W tym momencie poczułam, że muszę przerwać paradę życzliwości, gdyż zmierzała ona do jednego — bójki. A ja zdecydowanie nie miałam ochoty zostać sędzią w walkach poniesionych przez hormony i niewyżytych ogierów.
Wskoczyłam pomiędzy nich, a ci wreszcie jakby się otrząsnęli i popatrzyli na mnie z niemym zaskoczeniem.
— Halo, panowie! Opanujcie się! Dajecie się ponieść emocjom i jak nie przestaniecie, to później pożałujecie. Jeśli nie z własnego powodu, to z mojego. — w tym momencie posłałam każdemu z samców groźne spojrzenie, a oni ucichli i jakby się speszyli. — Wspaniale. Skoro się uciszyliście, to może dowiem się w końcu, o co w tym wszystkim chodzi?

<Cardinani?>

Od Vayoli do Salkhi "Prawie nakryte"

Po powrocie Salki zdała mi relację ze spotkania z władcą.
-To całkiem mądre rozwiązanie. Ja mogę popilnować jutro tego miejsca od rana do południa, a ty od południa do wieczora. Co o tym myślisz?-zaproponowałam. Klacz zgodziła się na taki układ.
-Tak przy okazji, przeczuwasz, czego mogą chcieć od nas ludzie?-zapytała Salkhi.
-Nie mam pojęcia. Może jednak nie wiedzą nic o naszym klanie? To całkiem możliwe-odparłam. Do wieczora zostałyśmy na naszym posterunku, rozważając różne teorie na temat spotkania z ludźmi. Kiedy w końcu dotarłyśmy do klanu, wszędzie panowała ciemność, a my dwie całe dygotałyśmy z zimna. Po szybkim pożegnaniu się każda z nas znalazła sobie dogodne miejsce do spania.
~W nocy~
Obudziłam się, słysząc jakiś szept i czując, że ktoś cały czas lekko mnie popycha albo skubie moją grzywę. Chciałam więc przekonać się, kim jest ten denerwujący intruz, niepotrafiący uszanować czyjejś przestrzeni prywatnej. W nikłym świetle księżyca i gwiazd ujrzałam trochę jaśniejszą od ciemności sylwetkę konia, co już było wskazówką. Umaszczenie tego osobnika nie mogła być czarne ani siwe.
-Kim jesteś? Czego chcesz?-wyszeptałam. Nie miałam pojęcia, kim może być ten oto natręt. Za dnia zapewne rozpoznałabym go, ale w nocy to już zupełnie inna bajka.
-Grey-odparła, jak się okazało, klacz.
-Ok, a teraz powiedz, czego chcesz-powiedziałam, licząc na to, że jak najszybciej się jej pozbędę i będę mogła iść dalej spać.
-Coś ty taka nieprzyjemna? Słyszałam, że założyłaś pewne...towarzystwo, jeśli tak to można nazwać-odparła klacz, a ja ujrzałam ledwo widoczny w tych ciemnościach uśmiech, który zagościł na jej pysku. Swoimi słowami wystraszyła mnie nie na żarty. Od razu poczułam, że cała się spinam, ale nie chciałam dać niczego po sobie poznać.
-Nie rozumiem, o co ci chodzi?-spytałam. Był to bardziej test niż prawdziwa próba wyjścia z tej nieciekawej sytuacji.
-Nie udawajmy. Obie wiemy, o co mi chodzi-powiedziała Grey.
-Chcesz porozmawiać? Lepiej nie robić tego w klanie, nawet w nocy-odparłam.
-Kiedy?-spytała klacz.
-Jutro mam strzec pewnego miejsca od rana do południa. Po moim wyjściu udasz się na spacer czy coś i dołączysz do mnie-powiedziałam, po czym opisałam jej drogę do mojego jutrzejszego posterunku. Klacz uśmiechnęła się. Był to uśmiech jednocześnie przyjazny, ale i złośliwy.
-Miłej nocy życzę-powiedziała klacz.
-Wzajemnie-odparłam. Grey odwróciła się i odeszła, a ja obserwowałam drogę, którą podążała jeszcze długi czas po tym, jak klacz zniknęła mi z pola widzenia.
~Rankiem~
Wyruszyłam jak najwcześniej się dało. Szybko dotarłam na miejsce, a po około dwóch godzinach pojawiła się tam Grey. Do tej pory na szczęście nie działo się nic specjalnego.
-Mów-powiedziałam krótko.
-Dowiedziałam się o frakcji...-zaczęła klacz.
-W jaki sposób?-przerwałam jej.
-Powiedzmy, że mam swoje sposoby. Nie martw się jednak, nikt oprócz mnie o niej nic nie wie-odparła Grey. Zmierzyłam ją podejrzliwym wzrokiem.
-A więc...?-zaczęłam powoli.
-Mam dość władzy. Pragnę szczęśliwego życia, a to może nam dać tylko demokracja-powiedziała Grey.
-Nasza frakcja ma za zadanie zapewnić wszystkim członkom jak najszczęśliwsze życie. Nie można dłużej spokojnie znosić wybryków władzy, która dzieli nas na lepszych i gorszych. Jednych zabija, a innym pozwala żyć z powodu swojego widzimisię-powiedziałam, myśląc oczywiście o niesprawiedliwości, która spotkała moje stado.
-Widzę, że się rozumiemy-odparła Grey.
-Nad wyraz dobrze. Miałabym nawet idealne stanowisko dla ciebie-powiedziałam. Klacz rzuciła mi pytające spojrzenie.-Szpieg?-dodałam.
-Brzmi idealnie-odparła Grey. Wyjaśniłam jej, na czym polegałaby jej rola, a ona po krótkim wahaniu zgodziła się.
-Wiesz, ja już kiedyś próbowałam coś zmienić z paroma końmi, ale zupełnie nam to nie wyszło. Khonkh o tym wie i Yatgaar też. Nie wiem, czy przekazali tę wiedzę synowi, ale lepiej, żebyś była ostrożna-ostrzegła mnie klacz.
-Dziękuję, zapamiętam te słowa. Ale skoro już kiedyś im się naraziłaś, to czy nie jesteś jakoś specjalnie pilnowana? Nie wiem, czy sprawdzisz się w takim wypadku jako szpieg-wyraziłam swoje obawy.
-Spokojnie. Wiem jak postępować w danej sytuacji. I myślę, że oni oboje dawno już odpuścili. Chyba żadne z nich nie chce o tym pamiętać-powiedziała klacz.
-Opowiedz mi jeszcze więcej o tamtych wydarzeniach-poprosiłam. W tym samym czasie do moich uszu dotarły dźwięki cichego stąpania po śniegu.
-Może innym razem. Ktoś się zbliża-odparła Grey. Od tej pory zaczęłyśmy mówić szeptem.
-Jasne. Spotkamy się jeszcze-odparłam.
-Kiedy i gdzie?-zapytała klacz.
-Tym się nie przejmuj, ja o to wszystko zadbam-powiedziałam, rozglądając się wokoło.
-Jestem już członkiem frakcji?-spytała Grey. Z powrotem skupiłam na niej swoje spojrzenie.
-Powiedzmy, że jesteś na etapie próbnym-odparłam. Klacz uśmiechnęła się po raz kolejny, tak samo jak nocą. Już miała się oddalić, ale wtedy kroki stały się głośniejsze.
-Czekaj. Lepiej, abyśmy obie zaczekały-powiedziałam. Grey zatrzymała się.
-Rozmawiajmy-dodałam po chwili.
-O czym?-spytała zdziwiona klacz.
-O czymkolwiek. Jak ci minął dzień?-spytałam, teraz już normalnym głosem. Na szczęście Grey załapała, o co chodzi.
-Doskonale. Trochę pospacerowałam. A ty musiałaś tutaj cały czas sterczeć?-powiedziała klacz, robiąc współczującą minę.
-Tak...-odparłam.
-O, nie wiedziałam, że masz towarzystwo-usłyszałam za sobą głos Salkhi.
-Grey przyszła do mnie, abym nie zanudziła się na śmierć. A ty? Co tu robisz? Jeszcze nie ma południa-powiedziałam, odwracając się do klaczy.
-Pomyślałam, że przyjdę wcześniej i też ci trochę potowarzyszę-wyjaśniła Salkhi.
-To miło z twojej strony. Zamierzasz zostać, czy wracasz do stada?-zapytałam z uśmiechem.
<Salkhi?>

Od Cardinaniego do Mivany (i Miriady) „Złapana na gorącym uczynku?”


Obserwowałem rozmowę klaczy, patrząc pustym wzrokiem to na jedną, to na drugą. Przełknąłem ślinę. Nowe wieści Mivany były dość skomplikowane, ale w sumie nie aż tak istotne, gdyż nie wiele z nich wynikało, z tych informacji nie mogliśmy stwierdzić, że Kasja jest winna pożarowi.
-Musimy znaleźć więcej dowodów, ale na razie dobry początek- skomentowałem z uśmiechem.
-Ta...-mruknęła jeleniowata- Ale uważam, że powinniśmy szpiegować głównie Kasję. Skoro już mamy do tego podstawy- rzuciła argument — A ty co o tym myślisz, Miriada?
-Nie mam zdania- odpowiedziała jej.
-A więc co robimy? Szukamy dalej?- zapytała pomysłodawczyni.
-Raczej już nic nie wniesiemy do tematu tą rozmową- odrzekłem, oddalając się i zupełnie nie zawracając sobie głowy tym, że klacze jeszcze omawiały jakąś kwestię między sobą. Po chwili i one się rozeszły. Powoli stawiałem nogi w śniegu i cieszyłem się przyjemnym ochłodzeniem mięśni. Po jakimś czasie podnoszenie wysoko kończyn stało się jednak dość męczące. Z trudem przemierzałem każdy kolejny fragment drogi do stada. W końcu w ponad połowie trasy zatrzymałem się, dysząc. Nagle spiąłem mięśnie, słysząc jakiś pisk. Rozejrzałem się niepewnie, a mój wzrok był na wpół sparaliżowany strachem, a na wpół czujny. Za dużo zagadek i niewiadomych w tej sytuacji, by próbować wywnioskować co się dzieje bez większej ilości informacji. Mój instynkt kazał uciekać, a ciekawość pragnęłaby, poszedł, sprawdzić co się dzieje. Znajdując jakąś ścieżkę, w której kopyto co chwilę się nie zapadało, pobiegłem ślepo przed siebie, nie wiedząc co, do końca robię. Piski były coraz to głośniejsze. Moim oczom ukazał się ledwo żywy źrebak w plamie krwi. Nad nim pochylała się znana mi ze śledztwa klacz o imieniu Kasja...
<Miv? Miri?>

Od Miriady do Cardinaniego ,,Pierzasta przylepa"

Poruszanie się w głębokim śniegu który spadł dzisiejszej nocy było po prostu uciążliwe. Najpierw kończyna zanurzała się w przyjemnym, miękkim, białym puchu z charakterystycznym, miłym dla ucha skrzypieniem, jednak tuż potem trzeba było ją spod niego wydobywać. Starałam się poruszać kłusem, bo w stępie nogi zapadały się głębiej. Truchtałam pod górę zbocza, szukając czegoś do przekąszenia na własną rękę. W okolicy miejsca postoju wszystko zostało już wyjedzone. Przystanęłam przed starym drzewem obrośniętym mchem i nisko położonymi gałązkami z miękką korą. Z ochotą zabrałam się do nich, ciesząc się spokojem tego miejsca. Lecz w pewnym momencie coś gwałtownie zaszeleściło za mną, trochę śniegu pacnęło o ziemię. Zaczęłam obracać głowę, tylko z zasady zresztą; nim jednak zdążyłam to zrobić, poczułam coś twardego uderzającego o mój zad.
Na ułamek sekundy zdębiałam po prostu z przerażenia. To dotknięcie i brak jakiejkolwiek żywej istoty z łatwością zdołały przywołać wspomnienia przed laty, ściągnąć je tu całym tłumem. Bez namysłu wierzgnęłam gwałtownie, trafiając, ku memu zaskoczeniu, w coś miękkiego i...żywego. Mój umysł ostatecznie opanowała panika i ból z dawnych lat. Uderzałam we wszystkie strony. Wszystko to trwało może kilka długich chwil. Gdy już przestało mi się kręcić w głowie, zauważyłam leżącego na ziemi pięknego ptaka. I to on miał być przyczyną...? - nie czułam najmniejszej złości, gniewu, furii. Wręcz przeciwnie, natychmiast dopadły mnie wyrzuty sumienia i rzuciłam się do przodu, by sprawdzić, czy żyje. Całe szczęście, ptaszyna zaczęła podnosić się na nogi z pomocą jednego skrzydła. Drugie odchyliła w dziwny sposób, i przyjrzała mi się uważnie swoimi paciorkowatymi oczami, po czym przeniosła wystraszony wzrok za moją osobę. W jej spojrzeniu ze zdziwieniem zauważyłam ulgę.
— Dziękuję. - rzekła uprzejmie, przechylając główkę. Że co...? Dziękuje mi za złamanie skrzydła? Może to lepszy świr, niż ja? - sama obejrzałam się do tyłu. W puchu leżało ciało jakiegoś drapieżnika w typie sobola.
— O losie... - wyszeptałam przez zaciśnięte zęby. Raniłam wszystko i wszystkich dookoła. Nie potrafiłam tego opanować. Już dawno powinnam znaleźć jakieś ostrze, ale najpierw...
— Proszę, wchodź. - schyliłam nisko szyję. Zaskoczony ptak ostrożnie umościł się na mojej grzywie między uszami. Ruszyłam z powrotem do klanu. Tam znajdę coś, żeby moją nową znajomą opatrzyć.
Na spotkanie wyszedł mi Cardinano, również poszukujący pożywienia.
— Witaj, Miriada. Udał ci się, spacer? - przyhamował trochę, widząc mojego pasażera. - A to kto?
— Długa historia. - odparłam krótko, wzdychając cicho. - Pomożesz mi?
<Cardinano? *)>

22.09.2018

Od Yatgaar do Bush Brave'a ,,Ja też mam swój honor"

Z początku złapałam się na zaskoczeniu i zdziwieniu wypowiadanymi przez niego oskarżeniami, żałosnymi, acz szczerymi. Stopniowo przerodziło się ono w gniew i specyficzny rodzaj obrzydzenia, lecz po tych wszystkich emocjach masa opadła, pozostawiając miejsce tylko na spokój i mroźną nienawiść. Przede wszystkim jego słowa powodowały nawrót wszystkich obrazów w mojej głowie, które były może nawet gorsze od jakichkolwiek wyrzutów sumienia, których zwyczajnie nie miałam. Na zewnątrz stałam po prostu sztywno wyprostowana, ze stalowym spojrzeniem utkwionym w jego oczach i bronią w pysku. Gdy skończył swoją długą przemowę, zapanowała cisza. Po chwili westchnęłam i warknęłam:
— I ty również nie masz najmniejszego prawa osądzać jakichkolwiek spraw. Z wielką chęcią rozstrzygnęłabym to w uczciwy sposób. - Bush stał zupełnie niewzruszony. - Lecz pragnę wybaczyć ci dla przykładu. - odrzuciłam miecz, po czym odwróciłam się, uderzając lekko ogonem w jego pysk.
Bush Brave zachował swe życie, teraz już nędzne - przynajmniej z mojego punktu widzenia.
~Podróż do przyszłej teraźniejszości~
W cieniu drzewa pasł się sędziwy już gniado-miedziany kuc, swą formą i wyglądem w niczym już nieprzypominający dawnego bezlitosnego i żądnego krwi konspiratora. Tylko nienawiść w jego oczach pozostała ta sama. Stałam do niego bokiem, pasąc się bliżej stada, lecz byłam w stanie spokojnie go obserwować.
<Bush Brave?>

21.09.2018

Od Mint do Wichra „W czym kamień podobny do konia?”


-Czy Ty jesteś moją mamą?- usłyszałam, wypowiedziane z mnóstwem jąkania się pytanie od malca, który wołał mnie uprzednio swoim cichutkim, a jednocześnie lekko przerażonym rżeniem. Miałam parę pomysłów na odpowiedź, ale po prostu nie potrafiłam się wysłowić. Nie wiedziałam jak rozmawiać ze źrebakiem. Spuściłam głowę i posłałam mu przepraszające spojrzenie. Wiem, że młody może się trochę rozczarować, lecz podle okłamywać go nie będę.
-A jestem podobna do niej?- uśmiechnęłam się subtelnie do niego i bezradnie machnęłam łbem.
-Czyli nie?- widziałam w jego oczach paniczny strach. Obserwując jego mięśnie nawet mało wprawnym okiem, można było stwierdzić, że się są napięte.
-"Nie możesz tego po prostu wywnioskować?"- te słowa cisnęły mi się na język, lecz ugryzłam się w niego w ostatnim momencie. Prychnęłam, potwierdzając jego słowa.
-Nie musisz się bać - wyszeptałam-Gryzę, ale nie małe źrebaczki — próbowałam sprawić by w naszej rozmowie, pojawił się cień humoru. Mój koniowaty towarzysz nie wyglądał na przekonanego, ale po chwili wstąpiła w niego nowa nadzieja.
-Wiesz, gdzie mogę znaleźć moją matkę?- błyszczące oczy zdradzały chęć do działania kasztanka.
-Niestety nie, zawsze możesz jej poszukać- mruknęłam.
- Nie umiem chodzić- przyznał.
-Chcesz małą lekcję?- zapytałam.
Zawiał cichy wiatr. Wsłuchiwałam się w jego muzykę i skupiałam wzrok na małym, szarym kamieniu. Na jego położeniu, każdemu wgłębieniu... Porównywałam go właśnie w myślach do malca. Odłamek skały przeżył wiele doświadczeń, które odcisnęły na nim swoje piętno. Coś czuję,  że ewentualne zaginięcie matki u  źrebaka. To znaczy załamanie, zamknięcie się w sobie, nie rysy... Jego zmiana nie będzie widoczna  tak bardzo widoczna w wyglądzie jak w środku. Tak szybko musi dorosnąć do niektórych spraw. Na razie jednak nie zawracałam tym sobie głowy, niewiadome było jak to wszystko się potoczy.
<Wicher?>

Od Wichra do Mint ,,Początki"

Nagle zabłysło światło.
Po raz pierwszy łyknąłem świeżego powietrza. Jeszcze przez moment nic nie widziałem. Leżałem na trawie, i ciekawsko rozglądałem dookoła. Docierały do mnie pierwsze zapachy, zaczęły potrzebne mi być płuca, oczy i uszy. Ptaki ćwierkały coś na pobliskim drzewie, i cała łąka tętniła życiem. Za mną powinna stać moja matka, chciałem ją ujrzeć i coś zjeść. Obróciłem łebek w jej stronę, ale... Za mną nikogo nie było. Leżałem sam.
"Ale jak to, nie mam mamy? Gdzie ona jest? Czemu mnie zostawiła?"
Nie mogłem uwolnić się od dręczących myśli. Poruszyłem nogą. Skoro moja matka uciekła, musiała to jakoś zrobić. Wstała na nogi i poszła!
Zacisnąłem zęby i spróbowałem wstać. Jedna noga, druga, i upadek. Tę serię powtarzałem dużo razy. Brakowało mi podpory. W końcu wstałem - chwiejnie i powoli, ale wstałem, i po kilku szybkich krokach znów upadłem. Niedaleko ujrzałem jakiegoś konia.
"Może to mama!"
Zacząłem głośno rżeć, aż klacz zwróciła na mnie uwagę i podbiegła.
- Czy Ty jesteś moją mamą? - zapytałem z nadzieją w głosie i miłością w oczach. Ta spojrzała się na mnie pytająco i zaczęła się rozglądać. Chyba zaczęła domyślać się całej sytuacji. Miałem nadzieję że mi pomoże znaleźć matkę albo chociaż poduczy chodzenia. W duszy błagałem o twierdzącą odpowiedź.
<Mint?>

Od Shiregt'a do Mivany ,,Równi sobie"

Z pełnym uśmiechem, dumą i radością wymalowaną na sylwetce wolnym krokiem zszedłem ze swojego miejsca koronacji. Oszołomiony całą tą sytuacją, tym jakże szczęśliwym dniem, ledwo mogłem myśleć o czymś takim, jak pomaganie innym w przygotowaniach do przyjęcia. W porę jednak przypomniałem sobie, na czyją cześć jest ono wyprawiane i kim - wprawdzie od kilku chwil, ale wraz - jestem. Dzisiaj jest moje święto. - pomyślałem z zadowoleniem, pozbywając się ostatnich wyrzutów sumienia, co ułatwił mi fakt, że natychmiast otoczył mnie krąg najbliższych, by gratulować, radzić i mówić jeden przez drugiego, przede wszystkim - radować się. Uśmiech nie zstępował z mojego pyska, wzrokiem przeskakiwałem z jednego obrazu rzeczywistości na drugi. Wraz z wyrżnięciem reniferów wszystko w bazie zaczynało wracać do normy.
Wieczór, osnuty nieco mgielną kurtyną schodzącą po stoku niczym wilgotny dym, oznajmił już swe przybycie, gdy przygotowania zostały zakończone. Właściwie nie sposób podać dokładnego momentu, jakichś słów, wydarzenia, od którego cała zabawa się rozpoczęła. Ktoś kogoś podskubywał już przy zawieszaniu ostatnich dekoracji, jakaś dwójka rozpoczęła szalonego berka, niektórzy sięgnęli już po jedzenie. Nie przeszkadzało mi to, wręcz przeciwnie - widok szczęśliwych poddanych był nieoceniony. Rozrywki i przyjęcie trwały nieustannie. W pewnym momencie wpadłem na kogoś (po raz setny zresztą), ale kiedy podniosłem wzrok, ujrzałem dobrze mi znany pysk, a mianowicie - Mivany. Naprawdę wypiękniała od ostatniego czasu... - myślałem, wpatrując się w klacz. A ja nie spędzałem z nią ostatnio wielu chwil.
— O, witaj. - rzekłem, czekając na odpowiedź.
<Mivana? Coś się udało sklecićXD>

Od Hadvegara do Salkhi ,,Zawsze do usług"

Spoglądałem na klacz w uwagą, bardzo ostrożnie analizując każdy kawałek jej ciała, czy nie ma zadrapań czy może coś wygląda niepokojąco. Tak już mam, zboczenie zawodowe o którym nikt nie ma pojęcia. Może to i lepiej? Nikt nie wie, że go analizuję z taką dokładnością, co naprawdę mogłoby się wydawać dziwne, a nawet psychiczne? Przy okazji mogłem też ocenić każdy skrawek jej ciała pod innym względem, bardziej artystycznym, że tak powiem. Jej maść była taka piękna, przypominała mi jesień, taką radosną, kolorową, ale jednak zimną i wietrzną. To jest chyba moja ulubiona pora roku, która bardzo inspiruje. Możesz być zarówno radosny i smutny, równowaga jest bardzo ważna w naszym życiu. Latem zawsze jest radośnie, a zimą przeważnie smutno, a jesień? Jesień jest idealna. Wiosna? Wiosna też jest radosna, bo wszystko budzi się do życia, potem to już żyjesz... a jesienią? Przygotowujesz się do śmierci, delikatnej takiej... lirycznej. Coś magicznego.
– Bardzo miło mi ciebie poznać Salkhi. – oznajmiłem z uśmiechem i lekkim ukłonem w jej kierunku, bardziej można powiedzieć, że było to prawie niezauważalne ugięcie nogi i opuszczenie łba.
– Jestem Hadvegar. – przedstawiłem się, wracając do poprzedniej, wyprostowanej pozy.
– Jak już wiesz, jestem tu po to, żeby się o ciebie troszczyć, więc jeśli tylko będziesz mieć wątpliwości, to zapraszam. – powiedziałem, na końcu dodając z ukłonem – Zawsze do usług. <Salkhi?>

Od Khairtai do Dantego ,,Mrok"

Dzień jak dzień. Słońce chowało się za chmurami, a śniegu napadało znów tak dużo, że nie można było praktycznie chodzić. Szłam daleko od stada, czasami zerkając na konie. Wszystkie były szczęśliwe, przynajmniej tak mi się zdawało. Odwróciłam głowę z wkurzonym wyrazem pyska. Przyśpieszyłam kroku, ślady w śniegu były głębokie. Niedaleko mnie, stało przewrócone drzewo, przeskoczyłam kłodę, jednak lekko obtarłam się gałęzią.
-Mhm.. –mruknęłam i uderzyłam drzewo kopytem, odpadło trochę kory. Nie tracąc czasu zwróciłam się tam, gdzie zmierzałam. Zbliżał się wieczór, a księżyc powoli ukazywał się na niebie. Stanęłam pod jakimś drzewem i obserwowałam różne zwierzątka. Jakiś ptak próbował znaleźć coś pod śniegiem, podeszłam i odkopałam górę śniegu, ptak na początku odskoczył wystraszony, jednak po chwili niepewnie zagłębił się w dziurę. Uśmiechnęłam się blado, po czym ruszyłam dalej. W końcu nastała noc. Księżyc świecił mocno, a chmur nie było zbyt dużo, tylko co jakiś czas przysłaniały blask. Moje oczy wpatrzone w białą kulę, błyszczały lekkim smutkiem. Westchnęłam po czym ruszyłam nad strumień. Był oczywiście zamarznięty. Dotknęłam kopytem pokrywy lodu. Pokazała się na niej pajęczynka cofnęłam się. Chwilę później, w mroku zobaczyłam jakiegoś konia. Przekręciłam lekko głowę, wiedziałam, że to ktoś z Klanu, jednak przysłaniał go cień. Zaczęłam iść w jego stronę.
<Dante?>

Od Valentii do Kirka ,,W mroku"

Westchnęłam powoli. Chłodne powietrze lekko uderzyło w mój pysk, a łzy przestały płynąć i leniwie spływały po moich policzkach. Spojrzałam na Kirka z lekkim smutkiem, jednak milczałam. Popatrzyłam ukradkiem na kilka innych koni, patrzących na mnie z lekką dezaprobatą. Odwróciłam więc wzrok. Byłam lekko zdezorientowana i zdenerwowana. -Chodźmy już. –powiedział mój partner i uśmiechnął się pokrzepiająco. Ja uniosłam lekko kąciki ust, ale po za tym moje oczy pozostawały smutne. Szliśmy brodząc w śniegu, było dość zimno a wiatr świszczał. Na drzewach osiadły pokaźne capy śniegu. Ptaki jadły co się da. Zima jak zawsze, w Mongolii była surowa. Przechadzaliśmy się niedaleko Klanu, aby nie stracić go z oczu. Wciąż trochę smutna, oglądałam przyrodę i życie które radziło sobie wspaniale.
-Dalej Ci smutno? –zapytał mój partner, obracając głowę w moją stronę.
-Trochę.. –odparłam cicho.
–Mam tylko nadzieję, że nie będzie nas winił, że go nie zauważyliśmy.. –mruknęłam do siebie. -Na pewno nie, pamiętaj, że chcieliśmy go uratować, ale robiąc to narazilibyśmy swoje życie i nic i tak byśmy nie zdziałali. –powiedział ogier, a ja uśmiechnęłam się lekko.
-I tak to smutne widzieć śmierć swego pobratymca. –stwierdziłam, a na tym zakończyła się nasza rozmowa. Wróciliśmy kłusem w obręby Klanu, zbliżała się noc. Idąc pod drzewo wraz z Kirkiem, Rozejrzałam się lekko, czułam dziwny niepokój, ale nic nie mówiłam. Sen zmorzył mnie tak samo szybko, jak musiałam się zbudzić.
-PÓŁNOC-
Zbudziłam się. Księżyc swoim mocnym światłem, oświetlał dużo terenu. Stawiłam krok, po czym usłyszałam szelest. Stanęłam. Milcząc, nasłuchiwałam patrząc w ciemne drzewa. Trochę niepewnie zaczęłam zmierzać w kierunku dźwięku, niepokój rósł. Spojrzałam w mrok, a mym oczom ukazał się nieduży cień. Sylwetka wskazywała na coś koniopodobnego.
<Kirk?>

19.09.2018

Od Shiregt'a do Rose ,,Kudłate utrapienie"

Wilczek zwinął się w możliwie najbardziej ciasny kłębek, a i tak co raz dygotał z zimna, kręcił się i wiercił, uważając instynktownie na zranioną kończynę. Przypatrując się drzemiącemu pod kępą suchej trawy wystającej spod śniegu szczeniakowi paradoksalnie czułem ulgę i zadowolenie - przebywał na naszych terenach i w każdej chwili mógł tu przywieść swoich starszych pobratymców, ale z drugiej strony Rose również nie była już zagrożona. Gdybym się nie zgodził, zapewne ratowałaby go na własne kopyto i...Ech. Nie warto o tym myśleć. Niech się trochę prześpi, odpocznie, i się stąd wynosi. 
Rozmawiałem właśnie z kilkoma członkami klanu w równie pogodnych nastrojach, gdy podbiegła do nas owa niezwykłej maści i do tego jasnej grzywy klacz:
— Shi...on zniknął. - oznajmiła z przejęciem. Widać było po niej zdenerwowanie, które zaraz udzieliło się i mi - jeżeli jego wataha go znajdzie, to z łatwością dopadnie również nas. Nie planowaliśmy na teraz żadnej wędrówki. Nie mieliśmy dokąd pójść, zwiadowcy jeszcze nie sprawdzili całego terenu.
— Przepraszam, muszę iść. - pożegnałem się, po czym pospiesznie ruszyłem za Rose.
— W jednej chwili był, a w drugiej zostało tylko wgłębienie na śniegu. Nie możemy znaleźć żadnych śladów. - wyjaśniała mi po drodze.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, faktycznie na śniegu nie było, ku memu zaskoczeniu, żadnych odcisków. Dziwne. Zaczęliśmy przeszukiwać teren wraz z paroma innymi końmi, które wyznaczyłem do tego zadania. Gorączkowo rozglądałem się na wszystkie strony, by nie przeoczyć tego kudłatego utrapienia, lecz w pewnym momencie zauważyłem coś innego: niebieskie, fosforyzujące światełko pomiędzy dwoma modrzewiami. Czujny i gotowy do ataku, zacząłem powoli się do niego zbliżać. W pewnym momencie zniknęło i pojawiło się nieco dalej. Przechyliłem łeb ze zdziwieniem.
<Rose?>

18.09.2018

Od Miriady do Mivany ,,Nowe poszlaki"

Pasąc się spokojnie wśród innych koni, lecz odwrócona do nich tyłem, mogłam z łatwością obserwować zachodzące w palecie barw otoczenia zmiany. Biel śniegu stała się mniej rażąca, ciut przygaszona, powleczona zwiewnym, pomarańczowym welonem ostatnich promieni słońca, choć wciąż roziskrzona, zarysy drzew i kontury ich konarów stawały się coraz wyraźniejsze i ciemniejsze przez przedzierające się między nimi światło, wszystko stawało się coraz cichsze: kroki, myśli, słowa, jakby przemykające się tylko ukradkiem, niebo również trochę ,,posiwiało".
Wszystkie te cokolwiek piękne oznaki zbliżającego się zmierzchu przypomniały mi o spotkaniu, na którym obiecałam się pojawić. Nie miałam pojęcia, co o tej całej sprawie myśleć - z jednej strony z pewnością wiedziałam o całym pożarze mniej od Mivany, którą to znałam nie od dziś, a z drugiej takie podejrzenia przypominały mi teorie mojej matki, psychopatów, koni rozpaczliwie poszukujących wytłumaczenia. Obydwie wersje były jednakowo prawdopodobne. Wyglądało na to, że wszystko rozstrzygnie to zgromadzenie pod jej przewodnictwem.
Po zmroku odłączyłam się chyłkiem od grupy i ruszyłam w stronę ustalonego miejsca, dosyć niedaleko. Nuta podekscytowania była jednak skutecznie zagłuszana przez irracjonalny, głęboko tkwiący strach, zrodzony wieki temu (przynajmniej tak mi się zdawało) - może wciąż tu się błąka? Żądny zemsty. Obolały. Nienasycony. Gdyby tak było, z pewnością posiadałby te trzy cechy. Wreszcie odetchnęłam z ulgą na widok Cardinaniego, oczekującego już gniadej klaczy. Zamieniliśmy jedynie słowa powitania, bo między drzewa wpadła zdyszana, ale dumna i radosna niczym pierwsza gwiazda Mivana.
— Mam nowe informacje. - rzekła z uśmiechem, podchodząc bliżej.
— To świetnie. - skomentował skarogniady ogier. Ja zdobyłam się na krótkie, zadowolone parsknięcie. Nasza towarzyszka gwałtownie tupnęła przednimi nogami, jakby chciała coś z nich strząsnąć, po czym wystrzeliła w naszą stronę potokiem słów niczym z ludzkiej, metalowej pały:
— Widziałam Kasję w strasznie ciemniej jaskini, miała przy sobie zakrwawione ostrze, i walało się tam mnóstwo kości. Zauważyła mnie, lecz udało mi się uciec, ona musi mieć coś na sumieniu...a raczej kogoś, a wiem, że za mną nie przepadała...i... - tu przystopowała - ...i to tyle. - zakończyła dumnie. Cardinano pokiwał powoli głową z zamyśleniem, a równocześnie radością. Teraz jednak gniadoszka zwróciła się w moją stronę:
— Wiem, jak to głupio brzmi. - te kilka słów wyrażało więcej, niż ich cały tysiąc.
— Ja też. - odparłam krótko, starając się również zawrzeć w tym swoje odczucia. Zaczęłam intensywnie zastanawiać się nad sprawą. Kasję skojarzyłam jako klacz o tej charakterystycznej, gęstej, kremowej grzywie. W pewnym niewielkim stopniu przypominała moją osobę. Nigdy nie pomyślałabym, że może stanowić zagrożenie, i dlatego chyba właśnie należało się teraz mieć szczególnie na baczności, a przede wszystkim zdobyć więcej elementów z tej układanki.
<Mivana? Masz obiecany odpis :)>

Nowy nastolatek - Wicher (Mint dokonuje adopcji)!

Znalezione obrazy dla zapytania chestnut foal
Źródło: Zdjęcie główne
Imię: Wicher
Tytuł: Brak
Wiek:2 lata
Płeć: Ogierek
Głos: Ed Sheeran 
Rodzina: Ojciec Phoenix [*], matka Mika [*] i zastępcza matka Mint.
Osobowość: Ten młody, lecz charakterystyczny ogierek nadal poznaje świat i samego siebie. Na razie udało się zaobserwować kilka cech jego charakteru. Wichra nie da się zamknąć w ograniczonej przestrzeni - chociażby miał połamać sobie nogi będzie próbował za wszelką cenę wydostać się na nieograniczony obszar. Jest on bardzo energiczny i wierny. Nigdy nie opuści koni które darzy uczuciem. Już w tym wieku bywa chamski i nieprzyjemny, i łatwo popada w furię. Jednak jest uroczym źrebięciem, którego nie sposób nie polubić.
Orientacja: Heteroseksualny.
Chłopak/Dziewczyna: Brak, jeszcze nikogo nie poznał na tyle blisko.
Aparycja:
  • Rasa: Mieszaniec
  • Wygląd: Kasztanowate z łysiną i odmianą 1/2 nadpęcia. Wicher, jak każdy źrebak ma długie i chude nogi. Jeśli patrzeć na całokształt - wygląda jakby był wychudzony, jednak w przyszłości powinno się to zmienić. Jego mały łeb zdobią piwne oczęta o pięknych rzęsach, i biała łysina sięgająca chrap. Do 1/2 nadpęcia jego nogi są koloru śniegu, co ślicznie współgra z kasztanowatą maścią.
  • Wzrost: 120 cm
  • Waga: 290 kg
Umiejętności: 
Siła fizyczna: 20
Szybkość: 30
Zwinność: 10
Technika: 20
Wytrzymałość: 20
Kamuflaż: 0

Umiejętności dodatkowe: -
Historia: Wicher został urodzony w stadzie, lecz porzucony przez matkę na pastwę losu. Teraz działa sam (pod czujnym okiem Mint).
Kontakt: Catton [H] nastkabo@gmail.com

Proszę o formularz dorosłego konia.

Od Salkhi do Hadvegara ,,Lekarstwo mnie otruje"

Odetchnęłam głęboko, słysząc słowa ogiera. Bardzo ważne były dla mnie moje kończyny - nie tylko służyły mi jako środek przemieszczania się, ale również były podstawą mojego zawodu. Gdyby to było coś poważnego... Cóż, prawdopodobnie mogłabym pożegnać się z rangą zwiadowcy, a moje życie wisiałoby na cienkim włosie (a jak wiemy, te zbyt wytrzymałe nie bywają) - niesprawny koń to idealny cel dla drapieżników.
Przykładałam się do swojej pracy i była ona dla mnie jakby wyznacznikiem wartości, jednak teraz nie było rady i musiałam odpocząć, a także poinformować Doriana, że w najbliższym czasie obowiązki będzie musiał przejąć on sam.
— Postaram się. — mruknęłam, wzdychając cicho. — Byłabym również wdzięczna za tę maść, im szybciej się zagoi, tym lepiej. — dodałam, po krótkiej walce ze sobą. Wizja wcierania jakiegoś mazidła i wdychania jego oparów (z pewnością się otruję i oszaleję) przez najbliższy czas nie za bardzo mi się podobała, ale musiałam być odpowiedzialna i wykorzystać okazję skuteczniejszego powrotu do zdrowia, jeśli taka się pojawiała.
Siwek uśmiechnął się na moje słowa, a ja odpowiedziałam mu tym samym, chociaż trochę niepewnie. Obserwowałam go, gdy kazał mi chwilę poczekać, by sam mógł pójść po tę lekarską papkę.
— Proszę bardzo. — odezwał się po powrocie wręczając mi lekarstwo i skiwając łbem na moje podziękowania. — Muszę przyznać, że cieszy mnie to, że postanowiłaś się skorzystać z pomocy. Mam również nadzieję, że będziesz się stosować do moich porad.
Uśmiechnęłam się szerzej.
— Bezruch to nie moja bajka, ale zrobię co w mojej mocy. Poza lekarskimi kwestiami, to nazywam się Salkhi.

<Hadvegar?>

Od Hadvegara do Salkhi ,,Twój wybór"

Dzisiejszy dzień był naprawdę miły, nic nikomu się nie stało i mogłem spokojnie porozmawiać o ogólnym samopoczuciu w stadzie. Dla mnie to niezwykle ważne, żeby wszystkie problemy od razu mi zgłaszali, nawet te najdrobniejsze. A kto wie, kiedy wybuchnie coś większego? No nikt tego nie wie. Nagle do moich uszu doszedł czyjś krzyk i poproszono mnie o pomoc, którą oczywiście od razu byłem w stanie zaoferować. Widziałem, że klacz z lekka kuleje, co mogło być naprawdę strasznym urazem, ale po oględzinach, nic jej nie było. Lekko opuchnięta kończyna, która wymagała odpoczynku.
– Masz szczęście, nic poważnego się nie stało. Wystarczy, że będziesz na siebie uważać i nie przemęczać nogi. Na wszelki wypadek mogę dać ci też maść, żeby opuchlizna zeszła szybciej. – oznajmiłem, patrząc na jej nogę, po czym przeniosłem wzrok wyżej, oczekując odpowiedzi. Żyjąc w tym stadzie, wiedziałem już, że nie wszyscy chcą mnie słuchać i brać sobie moje rady do serca. Skoro mają wybór, niech wybierają, chociaż oczywiście lepiej by było zrobić dokładnie to co radzę, bo przecież... nie robię tego by im zaszkodzić. Ogromnie cieszę się, że mogę pomagać, nawet tym najgorszym, a przynajmniej tak mówią inni, bo dla mnie wszyscy są dobrzy. Trzeba tylko dać niektórym szansę, żeby odkryli w sobie to dobro.
<Salkhi?>

Od Cardinaniego do Salkhi „Sam oczom nie wierzę”

Omiotłem kasztankę o smukłej figurze chłodnym spojrzeniem. Zupełnie zignorowała moją obecność, więc bez namysłu zrobiłem to samo i zacząłem skubać wystające z ziemi korzenie. Po jakimś czasie treningu klacz zatrzymała się tuż przy mnie i patrzyła na mnie wyzywającym wzrokiem. Przystąpiłem z nogi na nogę i przerwałem niezręczną ciszę odchrząknięciem. Towarzyszka obróciła łeb, wpatrując się namiętnie w horyzont, lecz w końcu rzekła w pół gniewnym w pół ironicznym tonem.
-Ty wredny wyjadaczu roślinek. Nic nie można zostawić, zaraz wszystko zniknie- jej pysk nie miał konkretnego wyrazu.
-Nie zawsze. Jak zostawisz brudne skarpety człowieka, to raczej ich nie wezmę. A tak na marginesie... "wyjadaczu"? Nie pomyliłaś mnie z kimś przypadkiem?- zapytałem, kompletnie nie wiedząc, o co jej chodzi.
-Teraz jeszcze będzie udawał, że nic się nie stało- prychnęła.
-Ja chyba nie powinienem być w ogóle wpleciony w tę sytuację- mruknąłem.
-Yhm-odpowiedziała cicho.
-Chyba się nie zrozumieliśmy-westchnąłem i nagle obok mnie stanął koń o bardzo podobnym wyglądzie.
- K-kim ty jesteś?- zapytałem.
-Chciałbym zapytać o to samo- spojrzał na mnie, jakby chciał prześwietlić moją duszę.
-Zbyt wiele się dzieje w tak krótkim czasie, łakomczuchu- mruknąłem, omiatając go niezbyt mądrym wzrokiem.
-Co powiedziałeś na końcu?- oburzony prychnął głośno.
-Czyżbyś stracił słuch? O nie! Nie usłyszysz mojej odpowiedzi!- odpowiedziałem ironicznym tonem.
<Saal? Baaardzo przepraszam, że tak późno>

Od Rose do Shiregt'a ,,Pomoc dla wilka"

- W takim razie zanieśmy go do stada, medyk mu pomoże. - dodała Mivana.
- Najpierw przydało by się zablokować upływ krwi. - oznajmiłam patrząc na szczeniaka.
- Ja pójdę po potrzebne patyki i zioła, a wy tu zostańcie i pilnujcie wilczka. - powiedziałam, po czym poszłam poszukać potrzebnych rzeczy. W okolicy jest dużo różnych łodyg i ziół, więc znalezienie przynajmniej pięciu ziół nie było żadną sztuką. Po minucie wróciłam do Shiregta i Mivany. Szybko i sprawnie na rannej nodze szczeniaka zablokowałam odpływ krwi tworząc bandaż z roślin.
- Możemy już iść. - oznajmiłam i wzięłam delikatnie szczenię za skórę. W trójkę a, właściwie w czwórkę szliśmy do stada. Gdy już byliśmy na miejscu spotkaliśmy ojca Shiregta.
- Shiregt, czy to szczenię wilka?! Zaraz sprowadzicie tu całą watahę! - był wyraźnie niezadowolony z obecności w stadzie wilka.
- Przecież on nic nam nie zrobi! Nie miał by siły ugryźć. - odpowiedział Shiregt.
- Szybko go wyleczcie i niech od razu ten wilk opuści Klan Mroźnej Duszy. - oznajmił ojciec Shiregta i poszedł w swoją stronę.
- Chodźmy już do medyka. - powiedziała Mivana i poszliśmy w stronę medyka naszego stada. Medyk dał mu zioło łagodzące ból i później szczeniak zasnął.
<Shiregt?>

17.09.2018

Od Shiregt'a ,,Koronacja starej ery" (+16)

Stałem trochę na uboczu, w cieniu gęsto splecionych ze sobą gałęzi dwóch drzew, przypominających dwoje braci, chłodząc obolałe i lekko poranione kończyny w prawie metrowej zaspie, jaka powstała pod jednym z pni. Tym razem zimno przynosiło mi ulgę, miast udręki i dreszczy. Gorzej wyglądały moje boki i głowa, a zwłaszcza zad; na końcówce ogona zbierały się w miarowym rytmie krople krwi, by opaść i wsiąknąć w śnieg. Lekki wiaterek od czasu do czasu bawił się kosmykami z mojej grzywy.
Tak oto wpatrywałem się w pobojowisko, podobnie jak wiele innych koni. Nie czułem i nie myślałem właściwie nic, jak gdybym znalazł się w oku cyklonu; rejestrowałem tylko obrazy. Tam leżał renifer w sile wieku z rozprutym czyimś ostrzem brzuchem i wybebeszonymi żółtawo-krwistymi flakami, odcinającymi się nieprzyjemnie na tle wszechobecnej bieli, tam jakiś młody, prawie że źrebaczek z mnóstwem zaskrzepłych ran na ciele i siniaków, gdzie indziej samica z przebitą na wylot szyją lub osobnik charakteryzujący się nadłamanymi rogami oraz otwartymi, zaszklonymi oczami, tu plama słońca, obok wysoka kępa suchej roślinności, naprzeciw celująca w niebo sosna. Nie miałem wyrzutów sumienia - sprawa była wystarczająco jasna. Co jakiś czas zerkałem z uśmiechem na siostrę, również uśmiechniętą i silną mimo wszystkiego co przeżyła.
Lecz nie był to koniec zmartwień. Wkrótce znaleziono i przyprowadzono jeńca, jedynego ocalonego. Czułem, że do mnie należy obowiązek jego osądzenia. Potrzebowałem dłuższej chwili, by wybrać najlepsze rozwiązanie, a przede wszystkim otrząsnąć się z tego marazmu, uśpienia, obojętności wywołanego gwałtownym przejściem od bojowej furii do przeliczania strat i zdobyczy. Zamordowanie go byłoby okrucieństwem; młody wyraźnie przeżywał wszystko, rozlałem już dostatecznie dużo krwi. Ostatecznie odcięliśmy mu język i puściliśmy wolno. Teraz nie miał możliwości zeznania czegokolwiek; zatem świadków brak.
Uznałem, że nadszedł odpowiedni moment, by zrealizować coś, co w planach miałem od dawna. Choć spieszyło mi się, dopiero dziś nastąpił on, idealny w każdym calu. Teraz albo nigdy. Podszedłem z wolna do moich rodziców, czcigodnych dawców mego życia. Mieli prawo uczestniczyć w tej decyzji, przyglądali się już mym poprzednim. Tylko konie z zewnątrz były w stanie powiedzieć mi, czy są one właściwe.
— Myślę, że nadszedł już czas, by ogłosić to oficjalnie. - rzekłem. Z doświadczenia wiedziałem, że nie potrzebują wielu słów ani wyjaśnień, wręcz przeciwnie - w naszej specyficznej rodzinie porozumiewaliśmy się może nie w sposób zwięzły, lecz cichy, milczący. - Ojcze, matko? - dodałem dla podkreślenia szacunku. Nastał moment, w którym w napięciu przypatrywałem się pyskom rodziców w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek. Niby wiedziałem, że nie będą mieli nic przeciwko, ale...
— I ja również nie widzę innego wyjścia. - pierwsza odezwała się z radością mama, choć okazywała to na zewnątrz tylko poprzez delikatne sygnały: lekki uśmiech, nieznaczny ruch uszu, drżenie skóry. Entuzjazm objawiał się tylko w jej oczach.
— Jeżeli jesteś w stanie walczyć za klan, który jest twoją rodziną, jakby to nie było niczym niezwykłym i jeżeli umiesz zadbać o siebie, to z całą pewnością możesz rządzić całym stadem. A należące do niego konie powinny się czym prędzej o tym dowiedzieć. - po dłuższym milczeniu ojciec obdarował mnie komplementem w swoim stylu poważnego władcy.
— Dziękuję...że we mnie wierzyliście i wierzycie. - Mówiłem to naprawdę szczerze, a podziękowania zamierzałem im złożyć jeszcze w formie szczęśliwego pod moim panowaniem klanu. Na ten prezent będą musieli jeszcze trochę poczekać. Odwróciłem się i ruszyłem wolno, jakby nigdy nic, szukając wzrokiem odpowiedniego miejsca. Znalazłem niby-pagórek pod jednym z rozłożystych drzew. Niewielu na mnie spojrzało, większość nadstawiła tylko uszu. Za mną po łuku podążali rodzice. Stanąłem w wybranym miejscu, przyjąłem wyprostowaną, królewską postawę i odchrząknąłem głośno, po czym dodałem rozkazującym tonem:
— Pragnę, by wszyscy zebrali się tu w kręgu. - wkrótce otoczył mnie od przodu tłum końskich pysków, wśród których wychylały się zarówno znane, jak i nieznane. Wszystkie oczy skupione na mojej osobie. Ostatnimi czasy miałem sporo okazji do trenowania takich wystąpień, a mimo to serce kołatało mi w piersi. Do tej chwili przygotowywałem się przez całe życie, to był mój cel. Teraz zdałem sobie z tego sprawę bardziej, niż nigdy dotąd. Odchrząknąłem raz jeszcze. W spojrzeniach niektórych przyjaciółek z dawnych lat znalazłem oparcie.
— Wszyscy...wszyscy zgodzimy się, że Khonkh Altbach, mój wielki, szanowny ojciec, dokonał niemałych rzeczy. A jedną z nich jest fakt, że rządził przez długie lata sprawiedliwie i szczęśliwie pokonywał wszelkie przeciwności, zapewniając nam dobrobyt. Jemu zawdzięczam fakt, że mogę teraz do was przemawiać, i to dosłownie. Dwa lata czekałem. Dziś rozpiera mnie radość; radość, bowiem od tej pory jako Shiregt Altbach będę zarządzał Klanem Mroźnej Duszy. - zakończyłem.
— Mój cudowny syn dożył pełnoletności i odziedziczył władzę. Cieszmy się! - dodał ojciec, zaraz potem wykonując symboliczną koronację - Koronację starej ery, zdejmując z niej obowiązki i wkładając je na barki nowej.
Szybko zorganizowano jako takie przyjęcie. Cała organizacja nie liczyła się dla mnie zresztą - mieliśmy podwójne powody do szczęścia, i to wystarczało, by cały klan świetnie się bawił.

Od Mivany do Cardinaniego ,,Kruche kłamstwo"

Pogrążona w rozmyślaniach na temat stanu zdrowia mojego ojca oraz śledztwa, nie zauważyłam, kiedy podszedł do mnie Cardinano. Połknęłam kawałek korzenia, który żułam jeszcze przed chwilą.
- Przydałoby ruszyć nasze małe dochodzenie, nieprawdaż? - uśmiechnął się lekko, trochę zadziornie.
- To prawda. Dlatego spotykamy się w trójkę tuż dzisiejszym po zmierzchu.
- Miri dołączyła? - kiwnęłam głową na potwierdzenie - A gdzie się spotkamy?
- Chodź za mną - odwróciłam się na tylnych nogach i spokojnym krokiem, aby nie wzbudzać czyichś podejrzeń, ruszyłam w kierunku miejsca spotkania.
Odeszliśmy od stada, przeszliśmy przez zimowy las, oraz zasypane śniegiem połacie terenu.
- Widzisz te drzewa? - zapytałam.
- Widzę - odparł zdawkowo ogier.
- A więc to tam. Na tyle daleko, aby mało prawdopodobnym było podsłuchanie nas, a na tyle blisko, że nikogo nie powinna zaniepokoić nasza nieobecność - z jakiegoś powodu chciałam podzielić się z nim swoimi przemyśleniami.
- Rozumiem. Wracamy już?
- Nie widzę powodu, żebyśmy tu dalej stali - odparłam, truchtając obok niego.
Szliśmy w ciszy, skupiając się wyłącznie na drodze. Jedna myśl jednak nie dawała mi spokoju, męczyła bardziej, niż sprawa śmierci mojej matki.
- Carni, chciałam cię o coś zapytać - powiedziałam tonem, który bardziej pasował do jakiejś histeryczki, niż do mojej dumnej postaci.
- Pytaj śmiało - ogier zachęcił mnie do zwierzeń.
- Sądzisz... Sądzisz, że z moim ojcem będzie wszystko w porządku?
- Nie mi to oceniać, ale uważam, że jeszcze daleko mu do odejścia między gwiazdy - nawet, jeśli było to kłamstwo, podniosło mnie na duchu.
- Obyś się nie mylił.

~Po zmierzchu~

Wpadłam zdyszana pomiędzy drzewa, gdzie czekała już reszta mojej detektywistycznej bandy.
- Mam nowe informacje - uśmiechnęłam się zwycięsko, wciąż lekko dysząc po biegu.
<Cardinano?>

16.09.2018

Od Mivany do Kasji ,,Skład dowodów"

Właśnie podążałam zapamiętaną drogą do skupiska drzew, kiedy zauważyłam sylwetkę Kasji znikającą za jakimś pagórkiem. Rozejrzałam się na boki. Nie mogłam nigdzie dostrzec żadnego członka mojej drużyny. Nie rozmyślałam nad tym długo. Spokojnie, po cichu, chowając się w mrokach późnego popołudnia, zaczęłam podążać za jasną klaczą.
Po oddaleniu się od miejsca postoju klanu, zmieniła ona gwałtownie kierunek wędrówki, w rezultacie czego zbliżałyśmy się do smętnej, czarnej plamy, która to jeszcze nie zniknęła po pożarze, który to pochłoną moja matkę.
Albo i nie - Powiedziałam do siebie w duchu.
Część swojej uwagi poświęcałam na lustrowanie okolicy, aby móc szybko się ulotnić w razie zagrożenia misji. Resztą umysłu skupiałam się, aby nie wydać na światło dzienne swojej obecności. W mojej głowie pojawiały się różne scenariusze tego, co może się zdarzyć. Połowa z nich nie kończyła się dla mnie szczęśliwie. Dlatego postanowiłam przestać rozmyślać.
Przebyłam kawałek drogi przez smętny osmolony las. Kiedy przed sobą zobaczyłam jaskinię, do której to wszedł obiekt mojego szpiegostwa, skryłam się między zwalonymi pniami. Liczyłam na to, że klacz niedługo opuści wgłębienie, które będę mogła zbadać.
Nad moją głową świeciła dzisiaj szczęśliwa gwiazda, gdyż Kasja niedługo oddaliła się, zostawiając mi pole do manewru. Według naprędce ułożonego planu, miałam wejść szybko, rozejrzeć się za dowodami, które mogłabym zapamiętać i w miarę możliwości zabrać ze sobą, oraz wyjść zanim moja była nauczycielka wróci, co mogło równie dobrze nastąpić za chwilę, jak i nigdy.
Błyskawicznie, aczkolwiek uważając na to, aby nie wywoływać zamieszania i hałasu, znalazłam się pod kamiennym sklepieniem. Początkowo widziałam tylko nieprzebytą czerń, która powoli odsłaniała kontury i kolory przedmiotów znajdujących się tam.
Białe niczym śnieg kości walały się wszędzie. Niektóre szczątki miały przy sobie broń, inne zastygły w nienaturalnych pozach. Jednak większość stanowiły nieme sterty pozostałości po dawnym życiu. Naprawdę nie miałam ochoty tam zostawać.
Coś błysnęło, prosto w moje oko. Spojrzałam w tamtą stronę. Ostatnie promienie słoneczne, przebiły się przez drzewa, wpadły do tego zapomnianego miejsca, tylko po to, by ukazać mi ostrze umazane zaschniętą czerwoną cieczą. Miałam nieodparte wrażenie, że wiem, czyje żyły wypełniała ta krew.
- Co ty tu robisz? - usłyszałam za sobą głos, od którego przeszły mnie ciarki. Musiałam szybko się ewakuować.
- Staram się zrozumieć - odparłam zgodnie z prawdą.
Nie czekając na jej reakcję, zamachnęłam się tylnymi nogami, trafiając w ciało Kasji. Uciekłam, nie zważając na to, co dzieje się za mną.
Wpadłam zdyszana pomiędzy drzewa, gdzie czekała już reszta mojej detektywistycznej bandy.
- Mam nowe informacje - uśmiechnęłam się zwycięsko, wciąż lekko dysząc po biegu.

<Kasja?>

Od Mivany do Miriady ,,Spotkajmy się"

- Dziękuję - odwzajemniłam miły gest.
Miałam świadomość, że być może nic z tego nie wyjdzie. Być może Kasja to tylko bogu ducha winna klacz, a ja ośmieszę się przy moich współpracownikach. Nie przejmowałam się tym jednak zanadto. Raptem trzy konie, które będą mnie uznawać za wariatkę. Czy to może pokrzyżować moje plany? Ale jeśli udowodnię udział mojej byłej nauczycielki w śmierci mojej matki, będę mogła się zemścić. To było warte wszystkiego.
- Mamy jakiś plan? - Miriada przerwała moje rozmyślania.
- W głowie przygotowałam ogólne zarysy naszego działania. Jednak chciałabym wszystko z wami przedyskutować. Czy spotkanie się pod tamtymi drzewami - wskazałam pyskiem na kilka dość sporych roślin za nami - Po jutrzejszym zmierzchu, było by dla ciebie problemem?
Chciałam, aby zostało mi trochę czasu, który mogłabym spędzić na znalezieniu Carniego i wtajemniczeniu go w szczegóły naszej przyszłej narady.
- Nie mam żadnych przeciwskazań - jej głos był wyblakły, pozbawiony wszelkich emocji. Nawet mój rzadko tak brzmiał. Przez głowę przeszła mi myśl, żeby o to zapytać, jednak postanowiłam to przemilczeć.
- Zatem do zebrania - skinęłam głową na pożegnanie.
- Do zebrania - klacz odpowiedziała mi tym samym i rozeszłyśmy się, każda w swoją stronę.

~Następnego dnia~

Wpadłam zdyszana pomiędzy drzewa, gdzie czekała już reszta mojej detektywistycznej bandy.
- Mam nowe informacje - uśmiechnęłam się zwycięsko, wciąż lekko dysząc po biegu.

<Miri? Przeczytaj odpis do Kasji>

15.09.2018

Od Salkhi do Vayoli ,,Co oni planują?"

Ostatni raz uważnie obejrzałam się dookoła, by upewnić się, że nikogo już tu nie ma i ruszyłam galopem z powrotem do stada. Nie chciałam zostawiać klaczy samej, gdyż w razie powrotu ludzi mogłaby nie dać rady im się wymknąć, ale obowiązki były ważniejsze, a srokata z pewnością wiedziała jak o siebie zadbać i nie powinnam w ogóle się tym przejmować.
Dotarcie do wcześniejszego miejsca pobytu zajęło mi znacznie mniej czasu, chociaż sprawiło, że nieco się zdyszałam i chwilę przed końcem musiałam zwolnić, jeśli nie chciałam wpaść do władcy wykończona. W myślach postanawiając poćwiczyć w wolnym czasie nad kondycją, odszukałam Shiregta w stadzie i ruszyłam w jego stronę.
— Witaj ponownie. - mruknęłam, na co ogier skinął mi głową i skupił na mnie uwagę. — Kiedy dotarłyśmy na miejsce, doszły do nas dziwne odgłosy, należące, jak się okazało, do ludzi. Pokręcili się chwilę w miejscu i rozmawiali w swoim języku, po czym odjechali. Vayola została na miejscu i ma na wszystko oko. — zdałam raport, pilnując się by mówić wyraźnie i nie za szybko, co czasami mi się zdarzało.
Gniadosz pokiwał głową, rozważając coś w myślach. Staliśmy krótką chwilę w ciszy, gdzie on rozmyślał pewnie nad sprawą, zaś ja uspokajałam oddech i wbiłam wzrok w niedaleko stojące stado.
— Niech co jakiś czas przynajmniej jedna z was kręci się w tamtym miejscu, może uda wam się zobaczyć czy robią coś oprócz rozmawiania. Jeśli będzie dogodna sytuacja, spróbujcie porozmawiać z ich końmi, może coś wiedzą i zechcą się tym podzielić. Ale uważajcie. — przerwał ciszę rozkazem, na co pokiwałam głową, mruknęłam pożegnanie i ponownie ruszyłam w trasę - tym razem jednak w spokojniejszym tempie.
Przez drogę moją głowę zajmowały głównie myśli dotyczące tej sprawy - czego od nas chcieli ludzie? Odkryli kryjówkę stada i mieli zamiar zrobić łapankę, czy może po prostu urządzili sobie polowanie?
Potrząsnęłam łbem, jakby to miało pomóc w pozbyciu pesymistycznych teorii. Jeśli chciałam się dowiedzieć, musiałam się skupić i wykorzystać możliwości.

<Vayola?>

14.09.2018

Od Vayoli do Salkhi "Nasłuchiwanie"

Ruszyłyśmy. Nieznany zapach przybierał na sile, aż w końcu do naszych uszu dotarły też odgłosy. Niezrozumiałe dźwięki, niepasujące do żadnego zwierzęcia...
-Ludzie-ja i Salkhi powiedziałyśmy to niemal jednocześnie.-Skąd wiesz?-obydwie dodałyśmy chwilę później.
-Nie rozumiem ani słowa z ich mowy- odparłam z uśmiechem, myśląc o komizmie całej tej sytuacji.
-Ja też po tym ich poznałam. Poza tym ten zapach nie należy do żadnego innego znanego mi zwierzęcia, a, uwierz mi, trochę już ich poznałam w ciągu swojego życia-powiedziała klacz, odwzajemniając uśmiech.
-Zatem trzeba coś teraz zrobić. Najlepiej będzie poczekać i zobaczyć, co ci ludzie zrobią-powiedziałam.
-Tylko że wtedy musimy ich znaleźć. A z tego, co mi wiadomo, przebywanie z ludźmi do jakoś specjalnie bezpiecznych nie należy-powiedziała Salkhi.
-To prawda. Więc może zostańmy tutaj i ponasłuchujmy?-zaproponowałam. Klacz przystała na moją propozycję. Spędziłyśmy więc trochę czasu tylko we dwie na tym śnieżnym pustkowiu. Jak okiem sięgnąć tylko śnieg i wystrzeliwujące ku górze kikuty drzew. Mróz jakby przybrał na sile i zaczął wiać lekki wiatr, przez co już po chwili instynktownie zbliżyłyśmy się do siebie, aby nieco się ogrzać. Brakowało nam obecności klanu, gdzie zmiana temperatury na niższą nie byłaby aż tak wyczuwalna. Przez cały czas jednak w skupieniu wsłuchiwałyśmy się we wszystkie płynące do naszych uszu dźwięki. Słyszałyśmy ludzi, ich niezrozumiałą mowę, która nic dla nas nie znaczyła. W końcu jednak, kiedy "trochę czasu" zmieniło się na "dużo czasu", usłyszałyśmy, że ludzie się oddalają. Kiedy odgłosy już zupełnie ucichły, ruszyłam do przodu. Salkhi po chwili do mnie dołączyła.
-Sprawdzimy teraz, czy już odeszli?-zapytała.
-Dokładnie-odparłem. Nie trudno było odnaleźć miejsce, gdzie przebywali. Salkhi i ja z łatwością spostrzegłyśmy kolejne, jeszcze nowsze ślady kopyt.
-Jedna zagadka już rozwiązana-powiedziałam.
-Jak myślisz, czego tu szukają?-zapytała klacz.
-Nie mam pojęcia. Ale myślę, że powinnaś iść zawiadomić władcę-odparłam.
-A co z tobą?-zapytała Salkhi.
-A ja zrobię to, co należy do roli czujki. Będę miała na wszystko oko-wyjaśniłam.
<Salkhi?>

Od Khonkha do Yatgaar "Usunąć w cień"

Decyzja, jaką podjął Shiregt, była bardzo trafna. Prawdę mówiąc, była jedną z najlepszych możliwości, jeśli nie w ogóle najlepszą. Cieszyłem się, że mi i Yatgaar udało się wychować naszego syna na kogoś tak mądrego, opanowanego...na idealnego władcę, choć gdyby ktoś spytał, jak tego dokonaliśmy, nie miałbym pojęcia, co mu odpowiedzieć. Staraliśmy się i nasze starania, jak widać, się opłaciły. Shiregt skierował się w naszą stronę, a ja w tej samej chwili uświadomiłem sobie niezwykle ważną, choć oczywistą rzecz. On był już naprawdę dorosłym koniem. Ogierem, który mógł samodzielnie podejmować decyzję. Ogierem, który mógł znaleźć partnerkę i założyć rodzinę. Ogierem, który mógł zacząć rządzić stworzonym przeze mnie klanem. Zbliżał się czas, kiedy to ja, starzec z poprzedniej epoki będę musiał ustąpić mu miejsce. Bo taka jest naturalna kolej rzeczy.
-Myślę, że nadszedł już czas, by ogłosić to oficjalnie. Ojcze, matko?-spytał Shiregt.
-I ja również nie widzę innego wyjścia-odparła po chwili Yatgaar. Shiregt skierował wzrok na mnie, czekając na moją reakcję. Ja jednak dalej nie mogłem dojść do siebie. Czyżbym wcześniej po prostu wyczuł ten moment? Tak, zapewne o to chodziło. Okoliczności, czas... a nawet coś w sposobie, jakim nasz syn do nas podszedł, to wszystko dało mi do myślenia. Słowa, które Shiregt wypowiedział, musiały paść prędzej czy później. Tak jak prędzej czy później ja musiałem mu odpowiedzieć jedynymi odpowiednimi w takiej chwili słowami:
-Jeżeli jesteś w stanie walczyć za klan, który jest twoją rodziną, jakby to nie było niczym niezwykłym i jeżeli umiesz zadbać o siebie, to z całą pewnością możesz rządzić całym stadem. A należące do niego konie powinny się czym prędzej o tym dowiedzieć-powiedziałem. Jednocześnie starałem się brzmieć poważnie, ale wypełniała dziwna mieszanka uczuć. Radości, dumy, ale też strachu. Czy Shiregt sobie poradzi jako władca? Wiedziałem, że tak, ale wątpliwości nie chciały odejść. Czy Yatgaar i ja będziemy potrafili usunąć się w cień? Całe życie to my byliśmy głównymi aktorami w spektaklu, którym były historia i życie naszego klanu. A teraz zostaniemy co najwyżej statystami. Mimo niepewności wiedziałem jednak, że nie możemy stać w miejscu. Życie idzie do przodu, a my musimy się dostosowywać do zmian, jakie funduje nam los. Po chwili poświęconej na swoje przemyślenia posłałem synowi lekki uśmiech, gdyż nie wiedziałem do końca, jak odebrał moje słowa.
-Choć raz masz rację-odezwała się Yatgaar.
-Miałem rację częściej niż raz-odparłem. Nawet teraz nie mogliśmy się powstrzymać od drobnych złośliwości.-Czas ogłosić wielką nowinę-dodałem po chwili milczenia i skierowałem wzrok z powrotem na naszego syna.
<Yatgaar?>

Od Salkhi do Vayoli „Krasnalem jestem”

Jak dotąd wypełnianie moich zadań jako zwiadowcy nie było trudne i też nie wiązało się z żadnymi poważniejszymi sprawami. Tego dnia jednak zapowiadało się, że będzie ciekawiej niż zazwyczaj. Gdyby były to ślady pojedynczego konia, można byłoby uznać, że ktoś od nas wybrał się na spacerek, ewentualnie jakiś samotnik przechodził tędy. Jednak ślady nawet kilkunastu koni? To już przyciągnęło uwagę władcy (zdziwiłabym się, gdyby było inaczej).
Kłusując, prowadziłam Vayolę w omawiane wcześniej miejsce. Podążałyśmy tam w ciszy, która była nieco niezręczna, ale nie paliłam się do przerywania jej. Mimo wszystko zrobiła to moja towarzyszka:
-Wnioskuję, że jesteś zwiadowcą. Mam rację? — mruknęła, zerkając na mnie przelotnie.
-Jasne. Pełnię tę funkcję razem z Dorianem, on jednak ma swoje lata i, mimo iż twierdzi, że ma się dobrze, to ja częściej wybieram się na zwiady. — parsknęłam. Jak na swój wiek i tak był dość energicznym koniem, ale zdecydowanie już nie z tą kondycją co kiedyś. Poza tym przechadzki sprawiały mi przyjemność i miałam szansę odpocząć od gwaru stada.
-Niektórzy nie potrafią przyjąć do siebie, że się starzeją. - mruknęła z delikatnym uśmiechem na pysku.
Przyjrzałam jej się — ze swoim umaszczeniem rzucała się w oczy, co raczej nie było pomocną rzeczą, ale maść dodawała jej uroku. Była wyższa ode mnie (co czymś dziwnym wcale nie było, wszyscy byli wyżsi ode mnie) i miała długie nogi, przez co, gdy ona biegła spokojnym tempem, ja musiałam przebierać nogami szybciej by nie zostać w tyle — uroki bycia krasnalem. Mimo wszystko wyrabiało mi to wytrzymałość, więc zawsze jakiś plus. Klacz poruszała się dumnie oraz z uniesioną głową, więc nie sprawiała pozorów nieśmiałej.
Odwróciłam od niej wzrok, zauważając, że jesteśmy blisko. Zwolniłam, czując w powietrzu dziwny zapach. Srokata również przystanęła, więc razem starałyśmy się określić jego pochodzenie.
-Dochodzi od strony śladów. - powiedziałam cicho do towarzyszki, lustrując przy tym uważnie otoczenie.
Vayola kiwnęła łbem w kierunku jego źródła, co było jasnym pytaniem: „Idziemy?”
Cóż miałam robić? Ruszyłam do kolejnej sytuacji mającej ożywić mój poranek.

< Vayola?>

13.09.2018

Od Yatgaar do Khonkha ,,Żałosny kłębek"

Miałam już szczerą nadzieję - nie, absolutną pewność gwarantującą szczęście i satysfakcję, że wszystkie szumowiny zostały wybite, a nasz dom, choć jeszcze zbrukany krwią, poza tym jest już czystą i bezpieczną przystanią, kiedy jeden, jedyny sk*rwiel próbował jeszcze chociażby na chwilę zburzyć ten porządek, nawet tuż przed swoją parszywą śmiercią. Samo to perfidne zachowanie starczało za powód do jego unicestwienia. Na moment wymazałam ze swego spojrzenia czystą nienawiść i jawną wrogość, po to tylko, by przenieść wzrok na mojego partnera, potwierdzając w ten sposób jego decyzję. Khonkh jednak wpatrywał się w stojącego trochę bliżej rena Shiregt'a. Sama zatem przyjrzałam się potomkowi. Wyglądał na głęboko zamyślonego, a zarazem utrzymywał z winnym stalowy kontakt wzrokowy. Wreszcie westchnął i odezwał się w te słowa:
— Odejdziesz wolno i czym prędzej wyniesiesz się z naszych terenów. Lecz przedtem mamy do załatwienia jeden drobiazg. - rzekł ściszonym głosem.
Operacja przebiegła szybko i bez zbędnych ceregieli. Renifer natychmiast po puszczeniu przez strażników pognał na oślep przed siebie, niczym żałosny kłębek broczący krwią wydobywającą się z pyska. Na ziemi pozostał tylko różowy, skręcający się we własnej agonii język.
Uśmiechnęłam się do siebie, czując ukłucie dumy. Syn podszedł do naszej pary i oznajmił z powagą:
— Myślę, że nadszedł już czas, by ogłosić to oficjalnie. Ojcze, matko? - spytał, grzebiąc kopytem w ziemi.
— I ja również nie widzę innego wyjścia. - odparłam z radością.
<Khonkh?>

12.09.2018

Od Dantego do Specter "Ekspert od wymigywania się"

-Proszę, proszę, raz jej się udało mnie w czymś pokonać, a już się tak wymądrza-odparłem.
-Nie wymądrzam się, taka prawda. Zresztą, mogę cię w każdej chwili pokonać w jakiejkolwiek dziedzinie-odparła Specter.
-Taak?-spytałem z powątpiewaniem.
-Tak-powiedziała pewnie klacz.
-Jeszcze zobaczymy-odparłem, uśmiechając się tajemniczo.
-Mogę to udowodnić-powiedziała Specter.
-Jasne, ale niekoniecznie teraz. Chodźmy się może przejść gdzieś dalej-powiedziałem. Miałem tylko nadzieję, że umiejętnie zmieniłem temat. Klacz zgodziła się niemal od razu, choć jeszcze parę razy powtarzała, że z łatwością mnie we wszystkim pokona. Ja nie odpowiadałem zbytnio na jej zaczepki, bo miałem już swój plan. Po kilku godzinach wróciliśmy do klanu. Pech chciał, że natknęliśmy się na mojego brata. Obrzucił nas zdziwionym spojrzeniem, a po chwili dało się w nim dostrzec odrobinę czegoś na kształt wrogości.
-Byliście na spacerze?-spytał, podchodząc do nas.
-Tak-powiedziała z uśmiechem Specter, wyprzedzając mnie z udzieleniem Shiregt'owi odpowiedzi.
-Jak było?-spytał.
-Świetnie-odparłem zgodnie z prawdą.
-To świetnie-powiedział mój brat. Wraz ze Specter uśmiechnęliśmy się. Zanim jednak ktoś znał zdążył cokolwiek dodać, na horyzoncie pojawił się Fashagar.
-Specter! Pobaw się ze mną!-zawołał, podbiegając do siostry.
-Fashagar, nie teraz-powiedziała klacz.
-Teraz, teraz! Tata robi coś z ziołami, a mama mu pomaga! A ja się nuuuuudzę!-zawołał jej brat. Klacz westchnęła.
-O! Może wy też się z nami pobawicie?-zapytał po chwili młodszy brat Specter.
-Chciałbym, ale miałem dziś myśleć nad dalszą trasą wędrówki klanu-odparł Shiregt.
-Właśnie, Fashagar. Shiregt jest naszym władcą i ma ważniejsze sprawy na głowie. Ale Dante na pewno nam potowarzyszy, prawda?-powiedziała klacz, po czym przeniosła na mnie swój wzrok.
-Cóż, prawdę mówiąc, mam coś do załatwienia-powiedziałem. Nie za bardzo chciałem brać udział w zabawie w berka czy czymś podobnym.
-Rozumiem. W takim razie do zobaczenia, być może, później-odparła klacz. Nawet nie zapytała, co muszę zrobić. Odniosłem ponadto wrażenie, że jej entuzjazm jakby nieco przygasł.
-Do zobaczenia-odparłem z uśmiechem. Shiregt także pożegnał się ze Specter i po chwili klacz zaczęła się oddalać ze swoim bratem.
-Staram się jak mogę ignorować twoje wybryki, ale chciałbym, żebyś pamiętał o jednym. Ty nie cenisz zbytnio swojego życia. Niech więc tak będzie, to twój wybór. Tylko nie wciągaj w to innych- powiedział mój brat, kiedy klacz wraz z ogierkiem oddaliła się na tyle, by nie mogła nas usłyszeć. Teraz zrozumiałem, czemu w ogóle rozpoczął z nami tę rozmowę. Przypomniał mu się finał mojej poprzedniej eskapady ze Specter.
-Nie martw się, wiem co robię-odparłem i odszedłem, nie dając Shiregt'owi szansy na powiedzenie czegokolwiek więcej. Pospacerowałem tu i ówdzie, aż w końcu zdecydowałem się ponownie oddalić od klanu. Znalazłem jakiś stary pień drzewa i z nudów zacząłem go rozwalać, wykorzystując do tego każdy możliwy sposób. Po jakimś czasie usłyszałem za sobą głośne, znaczące chrząknięcie.
-Więc to jest to "coś", co musisz załatwić? Drzewo?-spytała Specter.
-Jeśli już to stary pień drzewa, nie drzewo-odparłem, odwracając się w jej stronę. Klacz westchnęła ciężko.
-Coś się stało?-zapytałem.
-Miałam nadzieję, że będziesz mi towarzyszył, a ty się po prostu zmyłeś-powiedziała Specter. Po chwili podeszła do mnie.
-Cóż...tak bywa-odparłem.
-Tak bywa?!-zawołała nagle klacz, po czym zaczęła kopać z furią biedny stary pień drzewa. Coś, a raczej ktoś musiał ją mocno zdenerwować i przeczuwałem, że tym kimś byłem ja.
-Hej, nie przejmuj się. Mogę ci to jakoś wynagrodzić-powiedziałem. Przez chwilę z jej strony w ogóle nie było reakcji.
-Po co?-spytała, przenosząc na mnie chwilę wzrok. Zaraz potem znowu skupiła się na rozwalaniu pnia. Między nami zapanowała ciężka cisza. Nie było nawet wiatru, który mógłby uczynić tę ciszę znośniejszą.
-I jak?-dodała w końcu po chwili klacz.
-A jak byś chciała?-zapytałem
<Specter? Pokazują swoje charakterki XD>

Od Vayoli do Salkhi "Zadanie dla czujki"

Skubałam sobie spokojnie resztki cudem odkopanej spod śniegu trawy na zmianę z korą drzew, rozmyślając o różnych ważnych kwestiach, kiedy podszedł do mnie władca. Po chwili zaś zauważyłam, że towarzyszyła mu nieznana mi wcześniej klacz. To znaczy kojarzyłam ją nieco z wyglądu i wiedziałam, że należała do klanu. Ale nie znałam jej imienia, rangi ani nic o niej nie wiedziałam, toteż zaciekawiło mnie, jaką sprawę mają do mnie ona i Shiregt. Przez myśl przemknęło mi, że być może była ona jego tajnym szpiegiem i ogier dowiedział się o mojej frakcji, ale zaraz odgoniłam tę myśl, uznając to za niemożliwe. W końcu byłam tak ostrożna, jak tylko potrafiłam.
-Vayola, to jest Salkhi, nasza zwiadowczyni. Zatem jak na zwiadowczynię przystało, poszła na zwiad i...-zaczął Shiregt, ale w tym samym momencie gdzieś po drugiej stronie polany zrobiło się spore zamieszanie.
-Co się tam dzieje?-zdziwiłam się.
-Nie mam pojęcia-odparł Shiregt, przenosząc wzrok ze mnie na zbiegowisko.
-Idź i sprawdź to, a ja wszystko wytłumaczę. To znaczy, jeśli chcesz-odezwała się po raz pierwszy Salkhi. Ogier spojrzał na nią i przez chwilę widać było, że rozważa jej propozycję.
-Niech będzie, powiedz Vayoli po prostu co i jak. O resztę się nie martw, bo ona już wie jak ma wypełniać swoje obowiązki-powiedział ogier, po czym oddalił się, co znaczyło całe to zamieszanie. Miałam ogromną ochotę rzucić wszystko i iść z Shiregt'em, bo sama byłam tego piekielnie ciekawa. Powstrzymałam się jednak i skupiłam na zrobieniu dobrego wrażenie na nowopoznanej klaczy.
-A więc jesteś Salkhi? Miło mi cię poznać-powiedziałam, po czym uśmiechnęłam się przyjaźnie.
-A ty Vayola. Mi również-odparła klacz i odpowiedziała mi nieśmiałym uśmiechem.
-Zatem o co chodzi? Bo do tej pory zachowanie twoje i Shiregt'a było co najmniej dziwne-powiedziałam, czekając na wyjaśnienia.
-Byłam dziś na zwiadzie i odkryłam ślady kopyt jakiś kilometr od stada. Były świeże, bo wczoraj w nocy padał śnieg i zasypałby je. W pobliżu jednak nie natknęłam się na żadne inne konie, a nasze stado tamtędy nie przechodziło. Do tego po ilości śladów widać było, że przemaszerowało tamtędy co najmniej dziesięć koni-odparła Salkhi.
-I?-spytałam, zachęcając tym samym klacz do dalszych wyjaśnień, choć domyślałam się już, o co może chodzić.
-Shiregt chciał, abym zaprowadziła w tamto miejsce jedną z czujek-dodała klacz.
-Teraz?-spytałam, aby się upewnić. Salkhi pokiwała twierdząco głową.
-Zatem na co czekamy?-zapytałam, ponownie się uśmiechając.
<Salkhi?>