Klan został daleko za nami, a ja i Valentia dalej cwałowaliśmy przed siebie. Oboje śmialiśmy się i zachowywaliśmy, jak byśmy znowu mieli po cztery lata. Nie martwiliśmy się, że oddalimy się od klanu za bardzo, gdyż był środek dnia i na pewno zdążylibyśmy wrócić do stada. Przychamowaliśmy przed małym pagórkiem.
-To co? Kto pierwszy na szczycie?-spytała Valentia. Następnie zarżała wesoło i rzuciła się pędem przed siebie.
-Już przegrałaś!-zawołałem, ruszając za nią. Niestety klacz dobiegła do mety nieco szybciej ode mnie.
-Następnym razem nie strasz mnie groźbami, których nie jesteś w stanie spełnić!-zawołała Valentia. Ani trochę nie wyglądała na zmęczoną. Ja zresztą także nie odczuwałem zmęczenia. Przystanęliśmy na chwilę, aby nasze oddechy się uspokoiły. Kiedy przeniosłem wzrok ze swojej partnerki na roztaczający się przed nami widok, zamarłem. Wszystko zdawało się w mgnieniu oka pociemnieć, jakby czarna, nieprzenikniona noc pojawiła się dosłownie znikąd. Miałem wrażenie, że widzę jak ciemność rozprzestrzenia się wszędzie na dole i zaczyna kierować się w naszą stronę. Jakby zaraz i nas miała pochłonąć. Z przerażeniem spojrzeliśmy z Valentią po sobie.
-Co to jest?-zapytała.
-Nie mam pojęcia. Powinniśmy się przekonać-odparłem i ruszyłem. Zrobiłem jednak zaledwie kilka kroków, kiedy zatrzymał mnie głos mojej partnerki.
-Stój! Przecież to i tak tutaj przyjdzie, dlaczego mamy stąd schodzić? Powinniśmy...powinniśmy od tego uciec-powiedziała Valentia. Spojrzałem na nią, aby upewnić się, że rzeczywiście jest pewna tego, co mówi. Coś podpowiadało mi, że musimy zejść w dół. Kiedy zaś ujrzałem wzrok Valentii zrozumiałem, że i ona to wiedziała, ale nie chciała tego robić.
-Spokojnie, nic nam się nie stanie-powiedziałem, starając się ją uspokoić.
-Skąd masz taką pewność?-zapytała. W odpowiedzi zrobiłem kolejny krok i do połowy zanurzyłem się w ciemności, która zdążyła już dopłynąć na pagórek. Valentia krzyknęła cicho.
-Stąd. Widzisz? Nic mi nie jest-powiedziałem. Klacz, choć z dużym wahaniem, podeszła do mnie. Jeszcze raz spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy. Uśmiechnąłem się do niej pokrzepiająco, a chwilę później ruszyliśmy w dół zbocza. Ciemność całkowicie nas pochłonęła, a wokół zapanował chłód. Wszystko wyglądało dwa razy dziwaczniej, mroczniej i straszniej. Powykręcane drzewa w tym nowopowstałym, mrocznym świecie wyglądały jak ogromne, wystające z ziemi kolce, które tylko czekają, aby ktoś się na nie nadział. Serce podchodziło do gardła na myśl, że zaraz zza zakrętu wyskoczyć może wilk, niedźwiedź, puma, człowiek...albo coś jeszcze nienazwanego. Coś, co nie doczekało się swojej nazwy, bo być może zabiło wszystkich, którzy to "coś" kiedykolwiek widzieli. Odgoniłem jednak od siebie te myśli. W końcu nie byłem źrebakiem, tylko koniem, któremu bliżej już niż dalej na tamtą stronę. I nie wypadało mi wierzyć w duchy czy inne stworki. Im dalej szliśmy, tym gęstsza stawała się ciemność wokół nas. Nie było zapachów, dźwięków, nie było nic widać. Została tylko ciemność. Ciemność i chłód. Zupełnie jakby ktoś odciął tę część świata, a ona zacząła nagle gnić...Zdałem sobie sprawę, że to porównanie pojawiło się w mojej głowie nie bez powodu. W powietrzu dało się w końcu wyczuć jakiś zapach, jednak nie był on zbyt przyjemny. Była to metaliczna woń krwi oraz nadgniłego mięsa. Im dalej szliśmy, tym silniejszy stawał się ten odór.
-Kirk, też to czujesz?-zapytała moja partnerka.
-Tak-zdążyłem jedynie odpowiedzieć, kiedy nagle zza drzewa wypadła jakaś ciemna postać. Kiedy przyjrzałem się jej lepiej, rozpoznałem w niej Williama, ale nie takiego, jakiego go pamiętałem. Był cały we krwi, wszędzie miał szarpane rany. Jego szyję od jednego ucha do klatki piersiowej zdobiła szeroko, głęboka rana, wokół której pełno było zakrzepniętej krwi. Jedno oko wypadło mu z oczodołu, ale nadal trzymało się na jakimś cienkim mięśniu. Połowa twarzy była dosłownie zdarta. Widać było jego kości policzkowe i kawałek szczęki. Brzuch także był cały rozorany. Gdzieniegdzie skóra była zdarta wraz z mięśniami tak, że widać było białe, kościste żebra.
-To wasza wina! Dopadły mnie przez was! Zaoferowaliście mi pomoc i mnie zostawiliście!-zawołał William głosem tak pełnym nienawiści, że aż wydawało się to nieprawdopodobnym. Jednocześnie ogier skoczył do przodu. Już byłem przygotowany na to, aby poczuć wszechogarniający swąd zgnilizny, kiedy...obudziłem się. Dyszałem ciężko i szybko.
-Nic ci nie jest?-usłyszałem głos. Podskoczyłem ledwo zauważalnie i dopiero po chwili dotarło do mnie, że to moja partnerka.
-Nie...Coś się stało?-spytałem, próbując uspokoić przyspieszony oddech.
-Obudziłam się w nocy i coś usłyszałam. Przeszłam się kawałek i wydawało mi się, że zobaczyłam sylwetkę jakiegoś konia. Wróciłam więc jak najszybciej, aby ciebie obudzić. A ty chyba miałeś jakiś koszmar, bo wyglądałeś jakbyś omal nie dostał zawału przez sen-wyjaśniła moja partnerka.
-To prawda, miałem niesamowicie straszny i realny koszmar. A teraz zaprowadź mnie tam, gdzie widziałaś tego kogoś-odparłem. Ruszyłem za Valentią, doskonale zdając sobie sprawę, że wszystko wyglądało niemal identycznie jak w moim śnie. Kiedy dotarliśmy na miejsce, nikogo nie znaleźliśmy.
-Nie rozumiem...Jestem pewna, że kogoś tutaj widziałam-powiedziała zdezorientowana klacz.
-Poszukajmy śladów. Chociaż nocą znalezienie ich może się okazać nie lada wyzwaniem-powiedziałem. Zaczęliśmy więc szukać czegoś, co wskazywałoby na czyjąś niedawną obecność w pobliżu klanu.
-Może po prostu był to jakiś członek stada?-zapytałem po dłuższym czasie bezowocnych poszukiwań.
-Mam!-zawołała nagle Valentia. Podszedłem do niej i w blasku księżyca ujrzałem ledwo widocznie na śniegu ślady kopyt. I coś jeszcze. Bezgłośnie przełknąłem ślinę. Krew.
-Co teraz robimy? Powinniśmy wrócić i kogoś o tym zawiadomić-odezwałem się.
-W środku nocy?-zdziwiła się klacz.
-A masz lepszy pomysł?-zapytałem.
<Valentia?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!