Stałem trochę na uboczu, w cieniu gęsto splecionych ze sobą gałęzi dwóch drzew, przypominających dwoje braci, chłodząc obolałe i lekko poranione kończyny w prawie metrowej zaspie, jaka powstała pod jednym z pni. Tym razem zimno przynosiło mi ulgę, miast udręki i dreszczy. Gorzej wyglądały moje boki i głowa, a zwłaszcza zad; na końcówce ogona zbierały się w miarowym rytmie krople krwi, by opaść i wsiąknąć w śnieg. Lekki wiaterek od czasu do czasu bawił się kosmykami z mojej grzywy.
Tak oto wpatrywałem się w pobojowisko, podobnie jak wiele innych koni. Nie czułem i nie myślałem właściwie nic, jak gdybym znalazł się w oku cyklonu; rejestrowałem tylko obrazy. Tam leżał renifer w sile wieku z rozprutym czyimś ostrzem brzuchem i wybebeszonymi żółtawo-krwistymi flakami, odcinającymi się nieprzyjemnie na tle wszechobecnej bieli, tam jakiś młody, prawie że źrebaczek z mnóstwem zaskrzepłych ran na ciele i siniaków, gdzie indziej samica z przebitą na wylot szyją lub osobnik charakteryzujący się nadłamanymi rogami oraz otwartymi, zaszklonymi oczami, tu plama słońca, obok wysoka kępa suchej roślinności, naprzeciw celująca w niebo sosna. Nie miałem wyrzutów sumienia - sprawa była wystarczająco jasna. Co jakiś czas zerkałem z uśmiechem na siostrę, również uśmiechniętą i silną mimo wszystkiego co przeżyła.
Lecz nie był to koniec zmartwień. Wkrótce znaleziono i przyprowadzono jeńca, jedynego ocalonego. Czułem, że do mnie należy obowiązek jego osądzenia. Potrzebowałem dłuższej chwili, by wybrać najlepsze rozwiązanie, a przede wszystkim otrząsnąć się z tego marazmu, uśpienia, obojętności wywołanego gwałtownym przejściem od bojowej furii do przeliczania strat i zdobyczy. Zamordowanie go byłoby okrucieństwem; młody wyraźnie przeżywał wszystko, rozlałem już dostatecznie dużo krwi. Ostatecznie odcięliśmy mu język i puściliśmy wolno. Teraz nie miał możliwości zeznania czegokolwiek; zatem świadków brak.
Uznałem, że nadszedł odpowiedni moment, by zrealizować coś, co w planach miałem od dawna. Choć spieszyło mi się, dopiero dziś nastąpił on, idealny w każdym calu. Teraz albo nigdy. Podszedłem z wolna do moich rodziców, czcigodnych dawców mego życia. Mieli prawo uczestniczyć w tej decyzji, przyglądali się już mym poprzednim. Tylko konie z zewnątrz były w stanie powiedzieć mi, czy są one właściwe.
— Myślę, że nadszedł już czas, by ogłosić to oficjalnie. - rzekłem. Z doświadczenia wiedziałem, że nie potrzebują wielu słów ani wyjaśnień, wręcz przeciwnie - w naszej specyficznej rodzinie porozumiewaliśmy się może nie w sposób zwięzły, lecz cichy, milczący. - Ojcze, matko? - dodałem dla podkreślenia szacunku. Nastał moment, w którym w napięciu przypatrywałem się pyskom rodziców w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek. Niby wiedziałem, że nie będą mieli nic przeciwko, ale...
— I ja również nie widzę innego wyjścia. - pierwsza odezwała się z radością mama, choć okazywała to na zewnątrz tylko poprzez delikatne sygnały: lekki uśmiech, nieznaczny ruch uszu, drżenie skóry. Entuzjazm objawiał się tylko w jej oczach.
— Jeżeli jesteś w stanie walczyć za klan, który jest twoją rodziną, jakby to nie było niczym niezwykłym i jeżeli umiesz zadbać o siebie, to z całą pewnością możesz rządzić całym stadem. A należące do niego konie powinny się czym prędzej o tym dowiedzieć. - po dłuższym milczeniu ojciec obdarował mnie komplementem w swoim stylu poważnego władcy.
— Dziękuję...że we mnie wierzyliście i wierzycie. - Mówiłem to naprawdę szczerze, a podziękowania zamierzałem im złożyć jeszcze w formie szczęśliwego pod moim panowaniem klanu. Na ten prezent będą musieli jeszcze trochę poczekać. Odwróciłem się i ruszyłem wolno, jakby nigdy nic, szukając wzrokiem odpowiedniego miejsca. Znalazłem niby-pagórek pod jednym z rozłożystych drzew. Niewielu na mnie spojrzało, większość nadstawiła tylko uszu. Za mną po łuku podążali rodzice. Stanąłem w wybranym miejscu, przyjąłem wyprostowaną, królewską postawę i odchrząknąłem głośno, po czym dodałem rozkazującym tonem:
— Pragnę, by wszyscy zebrali się tu w kręgu. - wkrótce otoczył mnie od przodu tłum końskich pysków, wśród których wychylały się zarówno znane, jak i nieznane. Wszystkie oczy skupione na mojej osobie. Ostatnimi czasy miałem sporo okazji do trenowania takich wystąpień, a mimo to serce kołatało mi w piersi. Do tej chwili przygotowywałem się przez całe życie, to był mój cel. Teraz zdałem sobie z tego sprawę bardziej, niż nigdy dotąd. Odchrząknąłem raz jeszcze. W spojrzeniach niektórych przyjaciółek z dawnych lat znalazłem oparcie.
— Wszyscy...wszyscy zgodzimy się, że Khonkh Altbach, mój wielki, szanowny ojciec, dokonał niemałych rzeczy. A jedną z nich jest fakt, że rządził przez długie lata sprawiedliwie i szczęśliwie pokonywał wszelkie przeciwności, zapewniając nam dobrobyt. Jemu zawdzięczam fakt, że mogę teraz do was przemawiać, i to dosłownie. Dwa lata czekałem. Dziś rozpiera mnie radość; radość, bowiem od tej pory jako Shiregt Altbach będę zarządzał Klanem Mroźnej Duszy. - zakończyłem.
— Mój cudowny syn dożył pełnoletności i odziedziczył władzę. Cieszmy się! - dodał ojciec, zaraz potem wykonując symboliczną koronację - Koronację starej ery, zdejmując z niej obowiązki i wkładając je na barki nowej.
Szybko zorganizowano jako takie przyjęcie. Cała organizacja nie liczyła się dla mnie zresztą - mieliśmy podwójne powody do szczęścia, i to wystarczało, by cały klan świetnie się bawił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!