Po krótkiej, acz intensywnej galopadzie zwolniliśmy do kłusa, głównie ze względu na to, że nawet w miarę szeroka, leśna ścieżka dla tabunu po pewnym czasie gwarantowała ofiary śmiertelne wbite w pnie drzew i tratowane kopytami towarzyszy. Poza tym lepiej było nie ujawniać przedwcześnie swoich zamiarów ani nie tworzyć niepotrzebnych aluzji takim bojowym marszem. Znacznie lepiej było ostrożnie, ale prędko posuwać się do przodu, po cichu. Jeżeli reny zauważyłyby naszą grupę, miałyby dobry powód, aby pozbawić życia Khonkha lub żądać za nie okupu.
Przynajmniej żadnemu z bojowników nie paliło się do zadawania jakichkolwiek związanych z misją pytań. Jedyne, co musieli wiedzieć, to fakt, że czeka ich walka. Cały czas w głowie powtarzałam sobie w kółko plan i ewentualne zmiany. Biegnąc na czele, mogłam swobodnie rozglądać się na wszystkie strony, a jednak to Ganerdene odezwała się cicho pierwsza:
— Tam jest stado reniferów. - spojrzałam we wskazanym przez nią kierunku. Faktycznie, w dość dużej odległości od nas step przemierzała poszukiwana przeze mnie ekipa, uszczuplona o parę sztuk. Może z kopyt Khonkha...? Pytanie to przestało mieć teraz znaczenie, bo sam widok tych darmozjadów podsycił gorejące płomienie gniewu. Lecz w tym momencie i reny zauważyły nas; zamiast podążać w obranym kierunku, zaczęły zbaczać z trasy ku zboczu, jakby pragnęły uniknąć konfrontacji. Chwilę ważyłam decyzje, po czym wydałam rozkaz do ataku na mój sygnał, a sama zagalopowałam. Grupa przystanęła, przyglądając mi się niechętnie, gotowa do walki. Dzieliła nas coraz mniejsza odległość. W końcu uznałam, że kilkadziesiąt kroków wystarczy.
— Witajcie. - słowo to ledwo przeszło mi przez gardło - zdecydowanie bardziej wolałabym przejść już do czynów. - Nie współpracujecie z Klanem Mroźnej Duszy, prawda...? - spytałam z nadzieją, przyjmując niewinną, niemalże pokorną pozę. Dowódca rogatych uśmiechnął się lekko, podchodząc nieco bliżej, a tym samym się ujawniając.
— Oczywiście, że nie. Ty zapewne również, nieprawdaż? - nim skończył swoją wypowiedź, zdążyłam porządnie wstrząsnąć grzywą. W tym momencie w jego spojrzeniu pojawił się błysk strachu, a do moich uszu dotarły dźwięki szybko przybliżającego się tętentu kopyt na twardej powierzchni. Mój wygląd zewnętrzny przeszedł przemianę. Wyprostowałam się z całą dumą, a z mojego pyska wydobył się śmiech, śmiech łączący radość, wściekłość, nienawiść i ekscytację, wobec czego dosyć nienaturalny i trochę przerażający. Rzuciłam się na przywódcę i sczepiliśmy się ze sobą w walce; reszta straciła parę cennych sekund na rozeznanie się w sytuacji i zdecydowanie o własnym losie. Jeden z renów zdezerterował, niektóre wciąż stały zszokowane, ale dwójka ruszyła na pomoc towarzyszowi, którego koniec życia był już bardzo blisko; gdyby nie ich interwencja, udałoby mi się powalić go na ziemię. Sytuacja się odwróciła, lecz w tej chwili tabun dotarł na miejsce i rozpoczął właściwy atak. Podniosłam się z ziemi i otrzepałam. Poczułam pieczenie w paru miejscach na ciele i krwistą wilgoć.
Z czystą rozkoszą biłam kopytami o ciała zwierząt, atakowałam zębami i całym swoim ciężarem, wybijając zamknięte w kręgu utworzonym przez konie reny, ginące bez możliwości ucieczki, w tłoku, w bólu, w panice, których ostatnie spojrzenie napotykało jedynie mój ognisty, nienawistny wzrok. Dałabym wiele, żeby w tym czasie patrzyli jeszcze na zniszczenie ich bazy, ale cóż. Na wykonanie tej roboty nie straciliśmy zbyt wiele czasu. Dopiero po paru minutach, gdy szał walki trochę opadł, w moim umyśle znów pojawiło się zapytanie o to, gdzie podział się mój partner. Serce zaczęło bić mi szybciej, lecz musiałam się tego dowiedzieć; zobaczyć na własne oczy.
— Za mną. - wydałam krótką komendę, po czym przełknęłam ślinę i ruszyłam do celu.
Po dłuższym czasie znalazłam się w rozpoznawalnym dzięki samotnemu modrzewiowi miejscu. Nigdzie na horyzoncie nie widziałam żadnego końskiego ciała, ni żywego, ni martwego ducha - może oprócz jednego rogatego ścierwa, czym się nie przejmowałam. Już miałam westchnąć z ulgą, kiedy obok zauważyłam nieco krwi, niepochodzącej od renifera, zabitego głównie siłą uderzenia. Zacisnęłam zęby, przenosząc wzrok na zalesione połacie Gerel Uul. Szczury gdzieś tam są, i zapłacą za Miriadę. Za to również. - obiecałam sobie, po czym rzekłam śmiało:
— Dobra. Ruszamy z powrotem. Dołączymy do grupy Mikada.
Ogier przez ten czas powinien już znaleźć bazę wroga, nasłuchiwałam więc echa odgłosów walki rozchodzącego się po dolinie. Wokół panowała jednak na przekór niczym niezmącona cisza. Niepokój narastał zarówno we mnie, jak i w innych koniach. Dochodziliśmy już do miejsca postoju klanu, gdy wreszcie doszedł mnie odległy krzyk, mogący być równie dobrze tylko złudzeniem, iluzją, lecz równocześnie był moją jedyną poszlaką. Przystanęłam i wsłuchałam się mocno w otoczenie; znów zdawało mi się, że w szumie wiatru przewijały się dźwięki jęków cierpienia i walki, dochodzące zza naszych grzbietów. Odwróciłam się gwałtownie, stając dęba, i ruszyłam galopem ku nim, na zbocze. Reszta uczyniła to samo.
Przedzierałam się jak najszybciej przez krzaki, klucząc i usiłując dokładnie namierzyć źródło odgłosów, bowiem jakby coraz bardziej cichły; jak czyjeś życie. Wtem pośród mojego miotania się mignęło mi w polu widzenia prę interesujących ruchów. Sylwetki kopytnych zwierząt. Wypadłam na polanę, gdzie bój toczył się już zapewne od dawna; konie pędzone były w ślepy zaułek, wycieńczone walką. Wśród nich zauważyłam mojego partnera. Połączenie furii i miłości zaowocowało moją szarżą; postanowiłam natychmiast wykorzystać element zaskoczenia, nacierając na każdego przeciwnika, który nawinął się pod moje kopyta. Udało się znów wprowadzić ekipę Mikada do gry, przebijając pancerz z renów.
<Khonkh?>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!