Święta zbliżają się wielkimi krokami - zdałem sobie z tego sprawę pewnego pięknego, słonecznego dnia, wręcz idealnego na takie pobudki. Większość koni również zaczynała się już ,,nakręcać" i z niecierpliwością wyczekiwała Wielkiej Nocy oraz poprzedzających ją uroczystości. Z tą różnicą, że to na mnie spoczywał obowiązek zorganizowania całych obchodów. Czas chwilowo nie był moim przyjacielem.
Nazajutrz zwołałem wszystkie konie, odnotowując o dziwo tylko dwie nieobecności. Vayoli i Khairtai. Było to całkiem logiczne. Próbowałem dać Mivanie jakiś znak, ale najwyraźniej się nie zrozumieliśmy. Może jeszcze uda mi się odnaleźć tę dwójkę, jeżeli się sprężę, i rozwiać, ewentualnie potwierdzić, przynajmniej część podejrzeń. W każdym razie, show musi trwać. Westchnąłem cicho, po czym zacząłem swą przemowę łagodnym urzędowym tonem:
— Na wstępie pragnę zaznaczyć, że wszelkie ponuraki i niedowiarki powinny opuścić teraz towarzystwo z troski o ich zdrowie psychiczne. - osiągnąłem pożądany efekt. Krótki wybuch śmiechu ogarnął klan - Przechodząc do rzeczy, nadchodzą jedne z najpiękniejszych dni w roku: święta Wielkiej Nocy! Nasze tradycje dotyczące tego okresu przetrwały setki lat, zachowując swe uniwersalne przesłanie. Możemy być dumni. Dziś czas rozpocząć wszystkie przygotowania. Wybrane zostanie kilkoro zwierzchników, którzy razem ze swą drużyną zadbają o poszczególne aspekty. Mivana, Mirabika, Specter, Lipcjan, Halt. - wymienione konie podeszły prędko, otaczając mnie kołem. Rozdzieliłem dziedziny, którymi miały się zająć, i pokrótce je objaśniłem: Mivanie przypadło czuwanie nad przygotowaniem miejsca do świętowania, Mirabice zebranie odpowiednich ziółek, Specter sporządzenie dekoracji, Lipcjan jajek wraz ze źrebiętami, zaś Haltowi przygotowanie najróżniejszego jedzenia. Członków ekipy dobierali sobie sami - byli na tyle inteligentni, żeby dokonywać wyboru nie wedle swoich przyjaźni, ale czyichś umiejętności. Skubałem trawę na boku, obserwując roszady, gdy nagle usłyszałem żeński głos:
— Shi, ostatnie miejsce specjalnie dla najlepszego władcy. - odwróciłem się i napotkałem roziskrzone, radosne spojrzenie Mivy otoczonej pomagierami. Alifa, Mika, Dante. Niezły gust. Prędko jednak powróciłem myślami do wypowiedzi klaczy. Od początku moją rolą było kontrolowanie wszystkich prac oraz pomoc w razie potrzeby, niezależnie od jej rodzaju...może uda mi się to połączyć? Zacząłem trzeć głową o przednią nogę.
— Zgoda...pomóż mi tylko wyjąć jedno oko dla reszty. - moja towarzyszka parsknęła śmiechem.
— Jesteś uroczy. - wyprostowałem się i dołączyłem do grupy. Za mną poszedł oczywiście Boroo. W polu widzenia mignęła mi znajoma, jasna sylwetka. Mint odwróciła po chwili głowę. Zacisnąłem zęby. Nie. Nie dam sobie zepsuć świąt pieprzonymi, gołosłownymi wyrzutami sumienia.
Wpierw rozeszliśmy się trochę po terenie nad jeziorem, szukając kawałka o najlepszym podłożu. Niedługo potem spotkaliśmy się w tym samym miejscu i omówiliśmy nasze ,,znaleziska". Na pierwszy rzut oka najlepszą propozycję przedstawił Alifa, ale na końcu dopowiedział cicho coś o bagnach blisko jednej z krawędzi. Postanowiliśmy więc wspólnie wziąć łąkę obejrzaną przez Dantego. Obszar był niemal idealny na uroczystość. Drugim etapem budowy było znoszenie grubych, drewnianych pali, różnej grubości gałązek oraz wierzbowych pędów oblepionych ,,kotkami". Kiedy mieliśmy już wystarczającą ilość, zaczęliśmy wbijać większe kawałki drewna w ziemię metodycznymi kopnięciami z góry. Tak mocno wkręciłem się w pracę, że zapomniałem o sprawdzeniu stanu innych przygotowań. Całe szczęście obyło się bez większych problemów.
~Następnego dnia~
Pomiędzy palami zaczęliśmy układać gałęzie. Przypominało to odrobinę ludzkie ogrodzenie, ale tylko odrobinę - konstrukcja miała służyć głównie za rusztowanie dla dekoracji, nie zaś chronić przed ucieczką zwierzyny. Była to wyjątkowo czasochłonna czynność. Wczesnym popołudniem oderwałem się od niej by sprawdzić, jak idzie reszcie.
Halt był pierwszym dowódcą, na którego się natknąłem. Podeszliśmy do uzbieranego już stosu pożywienia. Oczywiście królowała trawa, na wierzchu już trochę wysuszona. Poza tym obowiązkowo pojawiły się owoce rokitnika, pospolite leśne czerwone oraz ciemne jagody, fioletowe, podłużne kulki zwane zwyczajowo Lopikami, i moje ulubione z krzewu Nitrari, święcone pod jednym z wierzbowych krzyży. Nie mogło ich zabraknąć na żadnej wielkanocy. Oprócz tego sporo świeżych gałązek.
Dalej była Lipcjan, przyrządzająca jajka wraz z jednym ze źrebiąt. Reszta szukała kolejnych naziemnych gniazd. Obok leżało już nieco surowca do barwników, a w czyimś blaszanym, łatanym garnku stała woda z roślinami barwiącymi ją na ciemno-pomarańczowy kolor. Jednolicie kara klaczka najdelikatniej, jak potrafiła przebijała trzymane w zagłębieniu jajo, robiąc z dziurek jakiś wzorek, a przy okazji wylewając jego zawartość. Obie artystki otrzymały zasłużoną pochwałę, przyjętą bez większego entuzjazmu, zagłuszonego skupieniem na pracy. Podobało mi się zaangażowanie ze strony młodych. Tyle życia w tak małym ciałku...
Mirabiki i reszty koni nie zastałem w umówionym miejscu. Zapewne cała ekipa wędrowała po lesie. Ilość zebranych ziół nie była powalająca, co mnie jednak nie dziwiło. Dokładne przejrzenie podszycia, zlustrowanie wzrokiem każdej potencjalnej rośliny musiało zajmować mnóstwo czasu. Ze sterty unosił się ciężki, miodowy, odurzający zapach. Moja wizyta tu była najkrótszą ze wszystkich, nie chciałem bowiem tracić czasu na stanie w miejscu, a poza tym ziółka lepiej smakują w towarzystwie na świeżo, ewentualnie jako napój.
Specter ze swymi pomocnikami znajdowała się niedaleko. Gdy podszedłem, mocowała się właśnie z dużym, żółtym kwieciem będącym częścią jednej z dekoracji. Gotowe wyroby lądowały na stosie pod charakterystycznym, uschniętym świerkiem. Większość stanowiły konstrukcje składające się z prostego badyla wokół którego okręcona była moc pięknych kwiatów i roślin komponowane jak najbardziej kolorystycznie, zwane popularnie Dalduu, lub wieńce. W niektórych znalazły się nawet kawałki ludzkich materiałów. Zaskakujący był jednak fakt, że przewodzącej siwce towarzyszył Dante, gawędząc sobie wesoło jakby nigdy nic.
— A cóż to, braciszku, robisz sobie obchód? Krasnoludki już za was skończyły? - przechyliłem lekko głowę, przypatrując mu się z wyrazistą miną.
— Zawsze lepiej sprawdzić po raz drugi...zresztą, muszę się przyuczać do swych przyszłych obowiązków, a cóż może być lepszego od czystej praktyki? - odparł, stawiając przekornie uszy.
— Przyszłych obowiązków...? - skrzywiłem się nieco.
— No nie obraź się stary, ale do tej pory nie znalazłeś sobie dziewczyny i... - nie dokończył. Skoczyłem w stronę jego boku, popychając ogiera do tyłu. Mocowaliśmy się dobre parę minut ze śmiechem. Kondycyjnie zdecydowanie górowałem nad bratem, lecz w takiej udawanej walce również znalazłem się parę razy ,,pod wozem".
— Ty jako władca...żart roku... - prychnąłem ostatni raz. - To już wszyscy. Wracamy.
— Ta jes, najwyższy kawalerze.
~Nazajutrz~
Gałęzie. Żmudne układanie gałęzi. Poza tym ustawianie gałęzi. W przerwie przeganianie agresywnych wielkanocnych zajęcy. I oczywiście głównie zapełnianie żołądka.
~Kolejnego dnia~
Po śniadaniu wszyscy od razu zabrali się do pracy. Witki bazi powbijaliśmy w ziemię, ewentualnie ułożyliśmy na płasko, tworząc z nich krzyże. Mieliśmy już wiele pięknie udekorowanych jajek, a niektórzy przymierzali z zapałem ,,królicze uszy" przygotowane przez Specter. Rozwiązał się również problem obecności jakiegoś pisklęcia na uroczystości, będącego symbolem szczęścia na cały rok - Tantai zdobyła w międzyczasie nowego, żółtego, puchatego towarzysza. Wszyscy zachwycali się jego małymi, czarnymi oczkami jak paciorki. Niektórzy wspominali już nawet o Dyngusie...
To będzie kapitalne pięć dni.
END
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!