Nie mogłem w to jeszcze uwierzyć. Moja droga dobiegła końca. Już nie musiałem bać się o jutro. Nie musiałem walczyć na bezkresnej pustyni o źdźbło uschniętej trawy. Nie musiałem szukać cudownego wodopoju. Samotność przerywa fala energii niewytłumaczalnego źródła. Spowodowana jest ona, bardzo możliwe, przynależnością, osiągnięciem celu, który mi wmówiono. Jednak coraz bardziej rozumiałem, iż był to także mój cel. Zacząłem mężnieć, a w mojej głowie rodziła się chęć odłączenia się od wielkiej rodziny, więc w sumie powinienem być im wdzięczny, że sami mnie do tego namówili. Przestałem więc wypominać tego w myślach moim starszym byłym opiekunom. I nagle wszystkie niebezpieczeństwa świata stały się dla mnie błahe, nie znaczące wiele więcej niż zeszłoroczny śnieg. Wiedziałem, że oczywiście, wszędzie dookoła czają się na nas ludzie czy drapieżnicy. Pomimo, iż nie zdążyłem jeszcze poznać tu nikogo, czułem to bezpieczeństwo. W końcu, jak to się mówi, w grupie siła. Uczucie to było błogie i, choć nie wiedziałem do końca jakie to uczucie, poczułem jakby rodzinną bliskość do obecności Klanu, jego terenów i atmosfery. Nigdy nie miałem rodziny. No dobrze, jakiś czas może i byłem przy matce, ale miesiąc po moim narodzeniu odebrał mi ją zabójczy ogień. Ojciec zapewne zginął tak samo, chociaż nie mam co do tego pewności. W końcu znałem tylko jego imię i w życiu nie widziałem go. Jak przez mgłę pamiętam obraz kochającej matki, jednak najwyraźniej widzę ją stojącą w boksie zajętym całkowicie ogniem. Zapewne miałem rodzeństwo, podejrzewam nawet że całkiem sporo, gdyż moja matka była podobno jedną z najlepszych klaczy sportowych, wykorzystywanych do rajdów. Jednak dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Co prawda, byłem poniekąd dumny z mojego pochodzenia, ale w żadnym wypadku z osiągnięć przodków. Raczej zachwycała mnie czysta rasa, przez którą w końcu wyglądam całkiem nieźle. Może i jest tak, że moje opływowe wręcz ciało jest przystosowane do przecinania gwałtownych wiatrów turkmeńskich pustyni, a kopyta nie zapadają się jedynie w drobnym piasku. Więc na podmokłych i twardych nawierzchniach różnych terenów, niektóre cechy achał-tekińskie są całkowicie zbędne albo wręcz przeszkadzają. Mimo wszystko po prostu lubię swój szczupły, harmonijny wygląd. Kiedy patrzę na swoją pobłyskującą sierść, nie czuję pychy, lecz przypominam sobie moje dawne stado, do którego przez dwa lata również zdążyłem się przywiązać. To jemu zawdzięczam młodzieńcze pierwsze związki, całe wychowanie i przeżycie w latach źrebięcych. Naszym alfą i przewodnikiem został dwudziestoletni już ogier, zwał się on Pax. Nie ukrywam, zawsze sądziłem że mimo wielkiej mądrości nie nadawał się na przywódcę ze względu na porywczy charakter. Poniekąd uważam go jednak za ojca lecz sądzę, że zawsze podchodził do nas wszystkich dość zimno i oschle. Całą podróż pogrążony był w żałobie za swoją schorowaną partnerką, która była zbyt słaba, by wydostać się z płomieni. Mimo faktu, że był starcem, wyglądał niesamowicie zdrowo i tym też się odznaczał. Całe dnie prowadził nas na czele galopem przemierzając pustynne tereny. Kara maść, dziwnym trafem nigdy nie płowiejąca w pełnym słońcu, wyróżniała go na tle stada złożonego głównie z gniadoszy podobnych do mnie i kilku koni kremowych z rybim okiem. Jedną z jasnowłosych przepięknych klaczy była nawet moja pierwsza partnerka, ale to już długa historia...
Niewielki zagajnik, nasza baza, w którym udało mi się znaleźć swoje miejsce do nocnego spoczynku, jaśniał. Coraz więcej nieśmiałych promieni przedzierało się przez liczne, w miarę wysokie drzewa. Muskały delikatnie poszczególne części mojego ciała, nadając mu blask i chwilowo nagrzewając. Zimą ciepło słoneczne wydaje się jeszcze przyjemniejsze, wśród dość niskich temperatur. Wydeptane już nieco ścieżki na brunatnej ziemi, wskazywały najczęstszy kierunek porannych przechadzek członków Klanu. Większe i mniejsze odciski kopyt kierowały się wprawdzie w różne strony, lecz tam, gdzie było ich najgęściej, kierowały się także moje kopyta. W niektórych z nich poznać można było pośpiech - kopyta stawiano niedbale, ślady pozostały rozmazane i nie aż tak głębokie, jak ślady spokojniejszych spacerujących. I ja powoli stawiałem przed siebie nogę za nogą, przypatrując się raz wierzchołkom drzew rozświetlonych przez ciepły poranek, a raz licznym śladom, z których czytałem nastroje innych koni. Było to raczej zadanie ciężkie, w którego rzetelność odgadywania śmiałem wątpić nawet ja. Jednak lepsza i taka rozrywka, niż żadna. Z tego sennego transu rozbudził mnie dopiero potężny grzmot. Podniosłem z zaciekawieniem głowę i nastawiłem uszy. Wtem mój żołądek zaczął ściskać niemiłosiernie, dając mi podpowiedź, co do źródła poprzedniego dźwięku. Ach, tak... Śniadanie, całkiem bym zapomniał. Wszedłem więc w głąb zagajnika, gdzie za kilkoma rzędami drzew trafiłem na malutką polanę. Nie spodziewałem się tego całkowicie. Polanka znalazła się całkiem blisko mnie i raczej daleko serca zagajnika, co nie zdarzało się często. Moje zdziwienie potęgował jeszcze jeden fakt. Na trawie nie mogłem dostrzec ani jednego ugięcia, co oznaczało, że prawdopodobnie nikogo tu dziś jeszcze nogi nie przywlekły. Ruszyłem nieco dalej, gdzie kępki trawy rosły obficiej i wyglądały na bardziej świeże. Łączkę otaczały ze wszystkich stron drzewa o ciemnej korze, średniej zaś wysokości. Skubnąłem ze smakiem kilka razy zielonej trawy, omijając zgrabnie pyskiem kujące osty. Dopiero wówczas poczułem głód. W związku z tym rzuciłem się niewiele myśląc na trawę, biorąc jak największe porcje do pyska. Od kilku dni nie jadłem właściwie nic, ale nie ze względu na niedostatek roślinności, a raczej przez moją niechęć do jedzenia. Byłem już przyzwyczajony do tego, że zjem raz na kilka dni. To przyzwyczajenie zostało ze mną przez lata wędrówki po pustyni, na której trawa była tak rzadka, jak deszcz tutaj. Kiedy jednak już zacznę się posilać, pochłaniam w miarę dużo jedzenia. Po chwili spożywania poczułem się okropnie pełny. Podniosłem z niesmakiem głowę i zakaszlałem. Parsknąłem parę razy, klnąc w duchu swoją łapczywość. Spojrzałem w górę. Pośród rozchylonych wierzchołków limb, swój promienny uśmiech posyłało ziemi słońce. Oślepiony jego jasnością, przymknąłem oczy i uśmiechnąłem się równie promiennie, jak robiło to ono. Wyglądało na to, że powoli dochodzi południe. Obudziłem się dzisiaj zdecydowanie zbyt późno jak na siebie. Wobec tego, że pora była już późna, postanowiłem sprawdzić co słychać przy jeziorze, a przy okazji napić się i wskoczyć do zimnej wody. Uwielbiałem pławić się, od kiedy pierwszy raz w życiu ujrzałem jezioro. Było to może rok temu, kiedy z dawnym stadem wstąpiliśmy na stepy. Pamiętam, że pierwsze co wówczas zrobiłem, to rzuciłem się w jezioro, nie umieją wprawdzie pływać. O mało nie utonąłem, a gdyby nie moje dawne stado, z pewnością wąchałbym dziś kwiatki od spodu. Jednak lata praktykowania uczyniły ze mnie dobrego pływaka.
Skierowałem więc lekkie i wysokie kroki galopu w stronę Jeziora Uws. Biegłem dokładnie tą samą ścieżką, na której jeszcze przed chwilą obserwowałem końskie ślady kopyt. Po drodze przebiegłem obok innych koni, te jednak zajęte rozmową i poranną przechadzką, zdawały się mnie nie zauważać. Do miejsca, gdzie miałem zażyć kąpieli nie było daleko, więc po kilkunastu susach ujrzałem pełną okazałość jeziora. Moje ciemne oczy cieszyły się widokiem ukochanych barw wody, nozdrza poczuły charakterystyczny zapach, a nogi - mimo iż nie należały do jednego z szybszych koni - znacznie porwały całe moje ciało w przód. Przystanąłem przy samiutkim brzegu, o mało nie zapominając o bagiennym, zdradliwym podłożu. Zatrzymałem się tak gwałtownie, że przysiadłem na zadzie, prawie ześlizgując się w warstwę błota. Rozejrzałem się dookoła. W przejrzystej wodzie pływało kilka koni, przy brzegu moje oczy również wychwyciły kojarzone już sylwetki członków Klanu. Każdy zdawał się zajęty rozmową z towarzyszami lub wypoczywaniem w południowym, zimowym słońcu. Konie, które decydowały się na pławienie, szybko wychodziły z niemalże przymarzającej wody. Ja też nie zamierzałem wchodzić do niej na długo, była okropnie zimna. Najpierw jednak napiłem się. Kilka łyków starczyło mi praktycznie na cały dzień, a nawet na całe jutro. Zanurzyłem powoli przednie nogi w wodzie. Była naprawdę lodowata i dziwię się, że nie zdążyła zamarznąć. Zdecydowałem się jednak wejść do niej na małą chwilę. Przeszły mnie dreszcze zimna, a kończyny po niedługim czasie poczęły drętwieć. Chciałem tylko popłynąć na dalszy kawałek brzegu. Nawet nie myślałem moczyć łba i szyi. Poruszałem pod wodą spokojnie nogami, rozglądając się za najbliższym brzegiem. Szybko "znudziła" mi się moja lodowata kąpiel. Dopadłwszy brzegu, podciągnąłem się przednimi kopytami, aby postawić na gruncie i tylne. Zacząłem otrzepywać się jak pies, stojąc w rozkroku i potrząsając przy tym całym ciałem, od karku aż po sam ogon. Zadowolony jednak poprzednim pławieniem, ruszyłem przed siebie. Kroki swoje tym razem kierowałem w stronę zagajnika, w poszukiwaniu towarzystwa, które również powoli szło w tamtą stronę. Wtem usłyszałem krzyki. Stanąłem, przysłuchując się dobrze. Po niedługim czasie usłyszeć można było również wściekłe ujadanie. Bez wątpienia, należało ono do wilków. Wszystkie siły opuściły mnie chwilowo, serce stanęło w gardle i nie mogłem się poruszyć. Pokrzepił mnie dopiero nerwowy i szybki tęten kopyt. W moją stronę biegł inny koń, bardzo prawdopodobne, że tubylec. Długa, jasna grzywa powiewała z każdym krokiem ucieczki. Nie miałem czasu przyjrzeć się postaci dokładniej, ponieważ wataha wilków już siedziała jej na ogonie. Jedna klacz wobec tylu drapieżników jest bezbronna... Poczułem, że muszę je zabić, bo inaczej nie odpuszczą, tyle że jak? Wokół nie było oprócz nas nikogo. Wystraszona klacz biegła w moją stronę, zapewne żegnając się już z życiem. Miałem pewien plan. Bez dłuższego namysłu, skoczyłem na największego basiora, zapewne alfę. Ten rozjuszony począł gonić mnie, a za nim poleciały poddane mu kundle. Uciekałem w stronę drugiego końca jeziora, zachowując między watahą a mną jakiś dystans. Moje kopyta nie należały do najszybszych, ale za to odznaczałem się wytrzymałością. Wilki zaczęły słabnąć w biegu szybciej niż ja i to pozostało moją jedyną nadzieją na ocalenie po tej sytuacji. Nie miałem pomysłu, jakby zgubić watahę, więc mknąłem nie rozwijając dużych prędkości, które tylko odebrałyby mi sił, a chciwe wilki rozjuszyłyby się. Wydawało mi się, że jestem w stabilnej sytuacji, kiedy niespodziewanie wyskoczył przede mnie basior alfa. "Zabij go" - to była moja pierwsza myśl, którą nasuwał mi strach i utrata nadziei. Na szczęście w porę uznałem ją za głupią. Gdybym zabił alfę, rzuciłyby się na mnie natychmiast pozostałe wilki. Gdybym zaś go nie zabił, on zabiłby mnie, do czego już widocznie mocni się przymierzał. Pościg musiał więc trwać w najlepsze. Zacząłem go na nowo niespodziewanym dla wilków susem nad ich przywódcą. Oszołomione nieco, nie zaczęły biec za mną natychmiast i być może to je zgubi. Wtem usłyszałem strzał, bardzo blisko mnie. Tak, to tylko ludzie mogą mnie nieświadomie uratować... Pozwoliłem drapieżnikom okrążyć się, udawałem konającego z wyczerpania, aby nie nabrały podejrzeń, że to podstęp. Kątem oka patrzyłem w stronę człowieka, celującego oczywiście we mnie. Na co komu wilcze mięso, kiedy można zatłuc konia. Strzał padł, jak przypuszczałem, w moją stronę. Kiedy najsilniejszy z basiorów już chwytał mnie za gardło, kula przeszyła jego klatkę. Głupie wilki! Z zadowoleniem uciekłem jak najprędzej mogłem. Byłem co prawda ranny, krew tryskała z mojej szyi wręcz strumieniem, której zdążyły dosięgnąć wilcze kły. Wbił się naprawdę głęboko, nawet naderwał mięsień. Kiedy adrenalina zeszła, zacząłem mdleć z bólu. Muszę uciekać. Do innych koni. Jak najprędzej, zanim się wykrwawię. I przy okazji zostawię pełno zapachu, gdyby jakiś wilk zgłodniał...czarny humor. Po drugiej stronie brzegu jeziora dostrzegłem postać. Nie mogłem dokładnie jej rozpoznać, obraz rozmazywał mi przed oczyma nieznośny ból i coraz większy niedostatek krwi. Próbowałem przyspieszyć, ale nogi wlokły się i miałem nad nimi coraz mniejszą kontrolę. Na szczęście było już blisko. Ona była blisko. To pewnie ona uciekała przed watahą. Sama lekko krwawiła, ale tylko z... nogi? Nie jestem pewny. W każdym razem chyba musiałem wyglądać strasznie, bo podbiegała do mnie z niemałym przerażeniem. Nie mogłem usłyszeć więcej niż nieskładny bełkot i widzieć więcej niż rozmazane plamy. Powoli traciłem czucie w całym ciele. Ciemne plamy zasłaniały mi całkiem widok. Nogi w galopie ugięły się znacznie pode mną, ale nie odpuszczałem do momentu kiedy omdlenie nie odebrało mi świadomości.
<Kasja?>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!