→ Polecane posty ---> Zmiany w składzie SZAPULUTU
31.12.2018
Od Mint do Vayoli „Afera o zdrowie”
-Tak źle wyglądam? Jeśli już to ty jesteś na najbardziej poszkodowaną tą całą sytuacją -odparłam, patrząc wymownie na jej powiększający się brzuch. Klacz nic nie odpowiedziała, lecz westchnęła. Uznałam to za dobrą okazję do pożegnania się i stwierdzenia, że mam przecież tyle spraw na głowie. A dokładnie trzy psychicznie chore przybłędy spoza stada, które najpewniej dołączą do niego w swoim czasie. Przygotowując swoje mięśnie na szybki odwrót, jednak zrezygnowałam z tego pomysłu, kiedy zauważyłam, iż Vayola próbuje się wysłowić. Cofnęłam się odrobinę, jakby dając mojej rozmówczyni pole do popisu, a tym samym zachowując dystans.
-Chyba nie wypada być gburem, który nawet nie "odwdzięczy się"takim pytaniem, czyż nie?-powiedziała ze swoim wciąż przylepionym do pyska uśmiechem- A ty byłaś dziś u medyka?
-Taa... To znaczy...właśnie do niego zmierzam- podniosłam wargi tak wysoko, że zaczął boleć mnie pysk. Chciałabym, by moje słowa były prawdą. Nie zamierzałam postawić nogi w jaskini, póki jakoś się trzymam. "Jak już padniesz z nóg, może być za późno"- mówił, gdzieś w mojej głowie głos, stłumiony niechęcią — Wybacz... wolę się już zbierać- dodałam i nie czekając na jej odpowiedź, odeszłam szybkim krokiem. Idąc tak przed siebie, wpadłam na Hadvegara, nie spodziewając się, że on tu może być.
-A ty młoda damo, nie powinnaś się u mnie wstawić?-zapytał.
-Właśnie chciałam -skłamałam.
<Vay? Baaaardzo przepraszam. Krótko i długo ;c>
31.12.2018
Od Hypnosa ,,Owoc ratujący życie" Misja #2
Patrzyłem ze zniecierpliwieniem na wyjście z jaskini. Gdzie ona do licha jest tak długo! Umiejętnie ukrywając frustrację zewnętrzną, przeklinałem zielarkę w duchu. Nie mam dziś zbyt dobrego humoru, a nienawidzę marnować czasu. Jaskinia klaczy była dość mała. Na drewnianych ladach leżało pełno zasuszonych ziół, wywarów, grubych zielników i mały kociołek. Oprócz tego jej wnętrze niczym się raczej nie odznaczało. Jaskinia znajdowała się na odległych terenach poza naszym Klanem, ale zostałem tu wezwany ze względu na swoją rangę. Miałem wprawdzie wymordować kilku nieprzyjaciół, zawzięcie naginających cierpliwości naszego władcy. Pracę jednak z powodzeniem przerwała mi pod pretekstem bardzo ważnej sprawy, niejaka Saminaria. W trakcie, kiedy zaczynałem szykować już nóż do pracy, ona podbiegła do mnie z tajemniczego kierunku i poczęła pytać skąd przybywam. Usłyszawszy po chwili moich namysłów, czy nie lepiej skłamać, prawdziwą odpowiedź, stuknęła z zachwytem kopytami i porwała mnie niemal siłą do swojej jaskini. Z początku opierałem się, ale za każdym sprzeciwem mówiła z promiennym uśmiechem, że to sprawa życia i śmierci. Śmiałem więc wątpić w rzetelność jej zapewnień, mimo wszystko nie zdołałem oprzeć się jej namowom. Kiedy weszliśmy do jej jaskini, kazała mi czekać. Tak więc, siedzę tutaj już od dłuższego czasu i realnie rozważam ucieczkę. Jednak zanim zdążyłem włączyć mój plan w życie, Saminaria skoczyła ku mnie, o mało nie nadziewając się na nóż, który dalej trzymałem w pysku. Przewróciłem tylko oczyma i powiedziałem przez zęby, gdyż nóż nie pozwalał mi inaczej:
-Uważaj, droga pani. Nie chciałbym wrócić do Klanu z małą nadwyżką wykonanej pracy. - wyszczerzyłem się sztucznie i rzuciłem nóż na ziemię. Klacz, mimo średniego już wieku, zdawała się bardziej energiczna od niejednego źrebaka. Popatrzyła na mnie tylko i zachichotała. Musiała mieć dobry humor, co nie udzielało się niestety nadal mi.
-Musisz mi wybaczyć, Hypnosie, ale zasłuchałam się w ptasich trelach...ach, a te róże, dziś pachną stokroć większą słodyczą! Trochę mnie nie było, co? - i nie czekając odpowiedzi zaczęła szukać czegoś w zielniku. W końcu pysk jej spoważniał, poczęła na mnie wyczekująco patrzeć, jakby chciała bym zadał pytanie. Westchnąłem więc i postanowiłem to właśnie zrobić.
-A więc, Saminario, po cóż mnie tu tak gorączkowo zapraszała?
-Ach, tak, jeszcze ci nie powiedziałam... - chwilowo rozpromieniła się, ale natychmiast potem znowu spoważniała - Na nasz klan spadła okropna epidemia nieznanej nam dotąd choroby. Do chorych nie może się zbliżać nikt, tylko medycy podają im codziennie leki. Z początku nie wiedzieliśmy, czym to leczyć, ale po nocach eksperymentów, wynalazłam to.
Tutaj zaczęła wymachiwać mi przed nosem flakonem z lekko czerwonawą cieczą o dziwnym, kwaśnym zapachu.
-Głównym składnikiem leku jest roślina, którą ciężko odszukać...ja jestem już starsza, nie mam tak bystrego oka. - klacz widząc moje niezadowolenie malujące się na pysku, poczęła przekonywać mnie dalej -Błagam, moi przyjaciele umierają, połowa stada umiera, wszyscy potrzebują leku, a ja nie daję rady... Ratuj nas! - chodziła gorączkowo wokół mnie, patrząc pokrzywdzonym wzrokiem prosto w moje oczy. No cóż...skoro sprawa jest naprawdę poważna, to nie mogę jej odmówić pomocy. W końcu to tylko szukanie jakiejś rośliny, raz dwa i będę ją miał. Teraz musiałem tylko dowiedzieć się czego dokładnie szukać i gdzie tego szukać, skoro jest to podobno rzadka roślina.
-Przedstaw mi więc może roślinę, której mam poszukiwać. Jaka jest jej nazwa? — na te słowa klacz aż podskoczyła z zadowolenia.
-Czyli nam pomożesz! Och dzięki, Hypnosie, bohat...
-Dobra, dobra. Nie mogę tracić czasu, opisz mi roślinę! - przerwałem jej i warknąłem już na nią z lekka, co podziałało. Saminaria szukała po półkach księgi zielarskiej z rzadkimi roślinami. Po sekundzie wyciągnęła ją z najwyższej półki. Nie była tak gruba, jak pozostałe zielniki i encyklopedie. Otworzyła pełną rysunków księgę i wertowała jakiś czas kartki. Kurz sypał się wówczas po całej jaskini, widocznie dawno nie korzystała z księgi. W końcu położyła gwałtownie kopyto na jednej ze stron i podniosła powoli głowę, patrząc na mnie. Podszedłem od jej strony stołu i zacząłem się przyglądać obrazom. Moim oczom ukazał się wysoki krzew. Zielone, owalne listki gęsto upakowane na cienkich gałązkach. A pod spodem osobny rysunek owoców, jakby czerwonych owalnych jagód. Dokładnie zapamiętywałem ten obraz, aby potem bezbłędnie móc rozpoznać roślinę. Nie znałem jej przedtem, musiała być naprawdę rzadka i to zniechęcało mnie łatwo. Klacz widząc to, postanowiła wyprawić mnie pospiesznie na poszukiwania.
-To berberys zwyczajny. Okropnie rzadki w Mongolii, okropnie. Jego czerwone rośliny dojrzewały co prawda w październiku, ale lubi nasze przymrozki i zdarza się, że jeszcze rośnie na niektórych krzakach. Może sięgać nawet wysokości trzech metrów. Szukaj go w gęstych lasach, najlepiej w pobliżu wyższych pagórków. Przypatrz się mu jeszcze przez chwilę i ruszaj w drogę. Ach, zapomniałabym...uważaj na ciernie! - klacz ponaglała mnie gorączkowo w stronę wyjścia. Zdążyłem tylko chwycić mój nóż i wybiegłem bez gadania z jaskini. Rozejrzałem się za pierwszym lasem, jaki mógł uchwycić mój wzrok. Jeden z tych ogromnych borów rozciągał się dość niedaleko, postanowiłem przetrząsnąć go całego. Bywałem w nim już kilka razy, na porannych spacerach. Określiłbym go mianem tajemniczego, ponieważ skrywał choćby wiele nieznanych mi roślin. Uznałem więc, że to idealne wręcz miejsce do szukania igły w stogu siana. Poranek powoli ustępował i jasne południe wkroczyło na zachmurzone niebo. Po wdrapaniu się na pagórek, na którym zaczynał się bór, przystanąłem na moment myśląc, od czego by tu zacząć poszukiwania. Musiałem wybrać taką drogę, aby przebyć jak najwięcej leśnych ścieżek. Krzaki gęsto oplatały drzewa, jednak były to zwykle dzikie jagody. Śnieg chrupał pod moimi nogami z każdym krokiem, ale ja patrzyłem uważnie raz w prawo, raz w lewo. Przypatrywałem się liściom, jednak narazie żadne nie były tak podobne do tych, które pokazała mi Saminaria. Jeśli wydawało mi się, że w końcu trafiłem na odpowiednią roślinę, moje wątpliwości rozwiewała jej wysokość, ostatki owoców innego koloru niż owoce berberysu lub ciepłolubność marnie wyglądającego krzaku. W lesie nie spotkałem narazie żywej duszy. Wybierałem ścieżki mniej chętnie odwiedzane, może to było powodem. Poszukiwania zaczęły trwać naprawdę długo, przez co miałem coraz mniej nadziei na ich sukces. Nagle moja grzywa zaplątała się w którąś z roślin. Zacząłem szarpać się, odwróciłem łeb w stronę krzewu i aż podskoczyłem. Krzak wyglądał identycznie jak ten w księdze zielarki. Po chwili udało mi się odplątać z jego cierni. Szukałem z zapałem owoców wśród kłujących liści i kolców chroniących berberys. Niestety, nie znalazłem ani jednej czerwonej jagody na gałązkach rośliny. Jednak ucieszył mnie sam fakt, że roślina tu występuje i począłem szukać w pobliżu kolejnych podobnych krzaków. Po niedługim czasie znalazłem jeszcze kilka. Na dwóch z nich rosły owoce, piękne, podłużne i pachnące. Z zaskoczeniem odciąłem jednym ruchem noża kilka gałęzi z owocami. Jak na moje oko, zebrałem w końcu około trzydziestu jagód. Więcej nie mogłem dopatrzeć się mimo tego, że szukałem naprawdę długo. Raniłem przy tym moje chrapy cierniami, ale nie przywykłem narzekać na ból. Ostatecznie porwałem w pysk kilka gałązek czekających na mnie na śniegu. Czerwone niczym krew owoce błyszczały oświetlone promykiem zachodzącego już słońca, który przemknął pomiędzy wysokimi limbami. Ostrożnie niosłem zdobycz w stronę wyjścia z lasu. Trochę trwało, zanim odnalazłem główne ścieżki. Zboczyłem z niej mocno wcześniej. W każdym razie wiedziałem w którą stronę iść i nawet nie odnajdując końcowo właściwej drogi, wyszedłem z lasu. Okazało się, że nawet nieco bliżej jaskini zielarki. Zbiegłem z górki, uważając aby nie upuścić ani broni, ani owoców berberysu. Podgalopowałem kilkaset metrów, aby szybciej dostarczyć roślinę klaczy. Ta powitała mnie stojąc przy wejściu do swojej kryjówki. Kiedy zobaczyła, że udało znaleźć mi się owoce, aż krzyknęła z zaskoczenia. Co prawda, zapadał już powoli wieczór, więc szukałem całkiem długo.
-Dziękuję, Hypnosie! Teraz przede mną cała noc pracy, nie ma czasu do stracenia...no już, sio! - Saminaria uściskała mnie nagle, po czym wygoniła, pogodna jak zwykle. Uśmiechnąłem się myśląc o wykonanej pracy, jednak zaraz przypomniałem sobie dlaczego tutaj właściwie jestem. Ech, dziś jestem już zbyt zmęczony i prędzej zabiję się o swoje nogi, niż zadźgam wrogów. Powiem władcy, że nie znalazłem ich na tych terenach, a jutro z rana wybiję wszystkich po kolei - obiecałem sobie w myślach, po czym powlokłem się powoli w kierunku zagajnika otaczającego Uws.
-Uważaj, droga pani. Nie chciałbym wrócić do Klanu z małą nadwyżką wykonanej pracy. - wyszczerzyłem się sztucznie i rzuciłem nóż na ziemię. Klacz, mimo średniego już wieku, zdawała się bardziej energiczna od niejednego źrebaka. Popatrzyła na mnie tylko i zachichotała. Musiała mieć dobry humor, co nie udzielało się niestety nadal mi.
-Musisz mi wybaczyć, Hypnosie, ale zasłuchałam się w ptasich trelach...ach, a te róże, dziś pachną stokroć większą słodyczą! Trochę mnie nie było, co? - i nie czekając odpowiedzi zaczęła szukać czegoś w zielniku. W końcu pysk jej spoważniał, poczęła na mnie wyczekująco patrzeć, jakby chciała bym zadał pytanie. Westchnąłem więc i postanowiłem to właśnie zrobić.
-A więc, Saminario, po cóż mnie tu tak gorączkowo zapraszała?
-Ach, tak, jeszcze ci nie powiedziałam... - chwilowo rozpromieniła się, ale natychmiast potem znowu spoważniała - Na nasz klan spadła okropna epidemia nieznanej nam dotąd choroby. Do chorych nie może się zbliżać nikt, tylko medycy podają im codziennie leki. Z początku nie wiedzieliśmy, czym to leczyć, ale po nocach eksperymentów, wynalazłam to.
Tutaj zaczęła wymachiwać mi przed nosem flakonem z lekko czerwonawą cieczą o dziwnym, kwaśnym zapachu.
-Głównym składnikiem leku jest roślina, którą ciężko odszukać...ja jestem już starsza, nie mam tak bystrego oka. - klacz widząc moje niezadowolenie malujące się na pysku, poczęła przekonywać mnie dalej -Błagam, moi przyjaciele umierają, połowa stada umiera, wszyscy potrzebują leku, a ja nie daję rady... Ratuj nas! - chodziła gorączkowo wokół mnie, patrząc pokrzywdzonym wzrokiem prosto w moje oczy. No cóż...skoro sprawa jest naprawdę poważna, to nie mogę jej odmówić pomocy. W końcu to tylko szukanie jakiejś rośliny, raz dwa i będę ją miał. Teraz musiałem tylko dowiedzieć się czego dokładnie szukać i gdzie tego szukać, skoro jest to podobno rzadka roślina.
-Przedstaw mi więc może roślinę, której mam poszukiwać. Jaka jest jej nazwa? — na te słowa klacz aż podskoczyła z zadowolenia.
-Czyli nam pomożesz! Och dzięki, Hypnosie, bohat...
-Dobra, dobra. Nie mogę tracić czasu, opisz mi roślinę! - przerwałem jej i warknąłem już na nią z lekka, co podziałało. Saminaria szukała po półkach księgi zielarskiej z rzadkimi roślinami. Po sekundzie wyciągnęła ją z najwyższej półki. Nie była tak gruba, jak pozostałe zielniki i encyklopedie. Otworzyła pełną rysunków księgę i wertowała jakiś czas kartki. Kurz sypał się wówczas po całej jaskini, widocznie dawno nie korzystała z księgi. W końcu położyła gwałtownie kopyto na jednej ze stron i podniosła powoli głowę, patrząc na mnie. Podszedłem od jej strony stołu i zacząłem się przyglądać obrazom. Moim oczom ukazał się wysoki krzew. Zielone, owalne listki gęsto upakowane na cienkich gałązkach. A pod spodem osobny rysunek owoców, jakby czerwonych owalnych jagód. Dokładnie zapamiętywałem ten obraz, aby potem bezbłędnie móc rozpoznać roślinę. Nie znałem jej przedtem, musiała być naprawdę rzadka i to zniechęcało mnie łatwo. Klacz widząc to, postanowiła wyprawić mnie pospiesznie na poszukiwania.
-To berberys zwyczajny. Okropnie rzadki w Mongolii, okropnie. Jego czerwone rośliny dojrzewały co prawda w październiku, ale lubi nasze przymrozki i zdarza się, że jeszcze rośnie na niektórych krzakach. Może sięgać nawet wysokości trzech metrów. Szukaj go w gęstych lasach, najlepiej w pobliżu wyższych pagórków. Przypatrz się mu jeszcze przez chwilę i ruszaj w drogę. Ach, zapomniałabym...uważaj na ciernie! - klacz ponaglała mnie gorączkowo w stronę wyjścia. Zdążyłem tylko chwycić mój nóż i wybiegłem bez gadania z jaskini. Rozejrzałem się za pierwszym lasem, jaki mógł uchwycić mój wzrok. Jeden z tych ogromnych borów rozciągał się dość niedaleko, postanowiłem przetrząsnąć go całego. Bywałem w nim już kilka razy, na porannych spacerach. Określiłbym go mianem tajemniczego, ponieważ skrywał choćby wiele nieznanych mi roślin. Uznałem więc, że to idealne wręcz miejsce do szukania igły w stogu siana. Poranek powoli ustępował i jasne południe wkroczyło na zachmurzone niebo. Po wdrapaniu się na pagórek, na którym zaczynał się bór, przystanąłem na moment myśląc, od czego by tu zacząć poszukiwania. Musiałem wybrać taką drogę, aby przebyć jak najwięcej leśnych ścieżek. Krzaki gęsto oplatały drzewa, jednak były to zwykle dzikie jagody. Śnieg chrupał pod moimi nogami z każdym krokiem, ale ja patrzyłem uważnie raz w prawo, raz w lewo. Przypatrywałem się liściom, jednak narazie żadne nie były tak podobne do tych, które pokazała mi Saminaria. Jeśli wydawało mi się, że w końcu trafiłem na odpowiednią roślinę, moje wątpliwości rozwiewała jej wysokość, ostatki owoców innego koloru niż owoce berberysu lub ciepłolubność marnie wyglądającego krzaku. W lesie nie spotkałem narazie żywej duszy. Wybierałem ścieżki mniej chętnie odwiedzane, może to było powodem. Poszukiwania zaczęły trwać naprawdę długo, przez co miałem coraz mniej nadziei na ich sukces. Nagle moja grzywa zaplątała się w którąś z roślin. Zacząłem szarpać się, odwróciłem łeb w stronę krzewu i aż podskoczyłem. Krzak wyglądał identycznie jak ten w księdze zielarki. Po chwili udało mi się odplątać z jego cierni. Szukałem z zapałem owoców wśród kłujących liści i kolców chroniących berberys. Niestety, nie znalazłem ani jednej czerwonej jagody na gałązkach rośliny. Jednak ucieszył mnie sam fakt, że roślina tu występuje i począłem szukać w pobliżu kolejnych podobnych krzaków. Po niedługim czasie znalazłem jeszcze kilka. Na dwóch z nich rosły owoce, piękne, podłużne i pachnące. Z zaskoczeniem odciąłem jednym ruchem noża kilka gałęzi z owocami. Jak na moje oko, zebrałem w końcu około trzydziestu jagód. Więcej nie mogłem dopatrzeć się mimo tego, że szukałem naprawdę długo. Raniłem przy tym moje chrapy cierniami, ale nie przywykłem narzekać na ból. Ostatecznie porwałem w pysk kilka gałązek czekających na mnie na śniegu. Czerwone niczym krew owoce błyszczały oświetlone promykiem zachodzącego już słońca, który przemknął pomiędzy wysokimi limbami. Ostrożnie niosłem zdobycz w stronę wyjścia z lasu. Trochę trwało, zanim odnalazłem główne ścieżki. Zboczyłem z niej mocno wcześniej. W każdym razie wiedziałem w którą stronę iść i nawet nie odnajdując końcowo właściwej drogi, wyszedłem z lasu. Okazało się, że nawet nieco bliżej jaskini zielarki. Zbiegłem z górki, uważając aby nie upuścić ani broni, ani owoców berberysu. Podgalopowałem kilkaset metrów, aby szybciej dostarczyć roślinę klaczy. Ta powitała mnie stojąc przy wejściu do swojej kryjówki. Kiedy zobaczyła, że udało znaleźć mi się owoce, aż krzyknęła z zaskoczenia. Co prawda, zapadał już powoli wieczór, więc szukałem całkiem długo.
-Dziękuję, Hypnosie! Teraz przede mną cała noc pracy, nie ma czasu do stracenia...no już, sio! - Saminaria uściskała mnie nagle, po czym wygoniła, pogodna jak zwykle. Uśmiechnąłem się myśląc o wykonanej pracy, jednak zaraz przypomniałem sobie dlaczego tutaj właściwie jestem. Ech, dziś jestem już zbyt zmęczony i prędzej zabiję się o swoje nogi, niż zadźgam wrogów. Powiem władcy, że nie znalazłem ich na tych terenach, a jutro z rana wybiję wszystkich po kolei - obiecałem sobie w myślach, po czym powlokłem się powoli w kierunku zagajnika otaczającego Uws.
Niestety, misja nie zostaje zaliczona.
31.12.2018
Od Hypnosa ,,Tajemnicze porwanie" Misja #1
Czekałem niespokojny w swojej kryjówce. Zacząłem wypatrywać wspólników, ale nie mogłem ich znaleźć wzrokiem. Bezszelestnie podsunąłem się kilka kroków w przód, aby móc dokładniej się przypatrzeć. Ciemność jednak nie pozwalała mi ma to, musiało być już bardzo późno. Poczułem przypływ chłodu, który wydawał się bardziej rzeczywisty od wszystkiego, co mnie teraz otacza. Nawet bardziej realny ode mnie. Jakby wszystko na świecie było mniej znaczące od tego dziwnego poczucia zimna. Ale moje myśli zajmowali wówczas oni... Mieli tu przyjść, dać mi znać, że niebezpieczeństwo minęło. Lub wręcz przeciwnie, ostrzec że jest już krytycznie blisko. Nie bałem się o siebie, ale niepokoiła mnie ta długa już zapewne nieobecność towarzyszy. Straciłem całkowicie orientację w czasie i przestrzeni, lecz wiedziałem że muszę zacząć działać. Wychyliłem powoli głowę zza krzaków, które służyły mi za świetną kryjówkę. Nie słyszałem nic. Po prostu pustka wśród zarysów drzew i krzewów, których również zbyt dokładnie nie rozróżniałem. Zlewały się z tłem, tworząc tylko ciemna plamę, zdradliwą, niczym atrament w rzeźniczych aktach. Nagle przestałem czuć się jakby ogłuszony, co podejrzewałem u siebie od chwili kiedy zauważyłem całkowitą dźwiękową próżnię wokół. Usłyszałem mrożący krew w żyłach, bardzo głośny krzyk:
-Uciekaj, Hypnosie! Uciekaj!
Wrzaski powtarzały się ciągle i coraz szybciej, wchodząc mi niemalże w umysł. Głosy wolały okropnie chaotycznie. Z czasem zacząłem wierzyć, że to woła moja intuicja, tak mocno wbijająca się w mózg jak jej nawołania. Mimo wszystko uciekałem na oślep, przerażony, nie mogący słyszeć nic innego. Z niewiadomych mi z początku przyczyn, upadłem. Nagle poczułem dlaczego. Rozrywający ból tylnej kończyny, przez który aż wydałem z siebie krzyk cierpienia.
Otworzyłem oczy. Podniosłem ciężką głowę. Mój nieprzytomny wzrok utkwił na pełnym księżycu, bardzo dziś jasnym. Leżałem chyba w jaskini. Nie wiem dlaczego i gdzie dokładnie bylem...ale ten sen w połączeniu z dezorientacją w rzeczywistości... Zrobiło mi się tak słabo, że nie miałem sił nawet się bać. Przytomniejąc nieco, poczułem o dziwo prawdziwy ból. Nasilał się szybko, to bez wątpienia lewa tylna kończyna. Przewrociłem się na drugi bok i spojrzałem na nogę. W mięsień wbiła się drewniana strzała, niemalże na wylot. Zaciskałem zęby w cierpieniu i rzucałem się, próbując wstać. Czułem się jeszcze bardzo słaby, ale z pewnością nie jest to bezpieczne miejsce. Teraz muszę uciekać naprawdę. Na nogi postawił mnie całkowicie dźwięk sapania. Zwierzę, sięgające mi do nadgarstków, szło powoli w moją stronę. Cofałem w stronę wyjścia, włócząc ranną nogą. Dopiero teraz udało mi się zauważyć, że nie znajdujemy się wcale w jaskini, a w budynku. Ludzkim. A zwierzę, które pachniało niepodobnie do wilka, z pewnością musiało być psem. Mimo wszystko uciekłem przez otwarte, bardzo szerokie drzwi. Pies pobiegł za mną, przypatrując mi się uważnie, ale niegroźnie. Wtem zaczął wydawać jęki podobne do szczekania. Zrozumiałem, że teraz to już nie przelewki. Obok szopy, w której jakimś cudem przed chwilą leżałem nieprzytomny, stał nieco tylko większy od niej dom. Wybiegli z niego niemal natychmiast ludzie, łapiąc tylko za łuki i strzelby. Tutejsi ludzie łapali niekiedy dzikie konie do cyrków lub aby je zajeździć. Tak pewnie miało być i ze mną, tylko dlatego pozostawili mnie przy życiu. Jak dobrze, że nie mieli masywnego molosa, który mógłby odgonić mnie od wyjścia z szopy jednym susem... Rudy, puchaty pies nie słuchał nawet zbytnio ich poleceń, za to biegł za mną, co szybko mogło mnie zgubić. Ja zaś byłem ranny i ledwo przytomny. Cień cierpienia ogłuszał mnie czasem. Z każdym krokiem strzała osuwała się, wychodząc z mięśnia i raniąc boleśnie jego zdrowe części. Mimo to, przywykły ostatnio do cierpienia, musiałem lecieć dalej. Zacząłem już poznawać przynajmniej teren. Baza Klanu znajdowała się jednak dość daleko, nie wiedziałem więc co mam robić. Potrzebowałem natychmiastowego bezpiecznego schronienia, z raną poradziłbym sobie sam. Gdzie się schować przed nimi? Usłyszałem nagle stukot kopyt... Czyżby zaczęli gonić mnie konno? Spanikowany przyspieszyłem ostatkami sił. Powoli zaczynałem wątpić w moje powodzenie w wyścigu z czasem i z ludźmi. Wpadłem jednak na pomysł, jakby zbić ich z tropu. Wbiegłem na obrzeża zagajnika, w którym znajdowała się nasza baza. Tu postanowiłem zniknąć im z oczu na tak długą chwilę, aby móc wskoczyć do pierwszej jaskini, która ukazała się moim oczom. Tak też zrobiłem. Odetchnąłem z ulgą dopiero, gdy przejechali prędkim galopem obok mojego miejsca kryjówki. Udało się... W jaskini leżała klacz, której jeszcze nie kojarzyłem. Musiała być to jej jaskinia. Zrobiło mi się co prawda bardzo głupio, że ją naszłem, ale nie miałem innego wyjścia. Musiałem jakoś uratować swój tyłek. Klacz wstała przypatrując mi się z nieufnością i lękiem. Wyraz jej pyska zmienił się w chwili, gdy zobaczyła strzałę wbitą w moje udo. Spojrzałem tylko na nią wyczerpanym wzrokiem i rzekłem:
-Wybacz miła... - w tym momencie zacząłem wyciągać strzałę i przewróciłem się jęcząc z bólu, gdy była już w połowie wyciągnięta. Zacząłem więc kontynuować moje wyjaśnienia:
-Ludzie...zranili mnie i uwięzili, ale zbiegłem. Nie pamiętam nawet dokładnie jak do tego doszło...nie patrz na to, proszę - w tym momencie złapałem zębami to, co zostało ze strzały i pociągnąłem ją szybko w górę. Z trudem musiałem hamować okrzyki bólu. Krew pociekła ciurkiem po nodze w dół. Przyłożyłem do rany liść babki, który zauważyłem wśród śniegu przed jaskinią klaczy. Ścisnąłem liść mocniej zębami, aby poleciała z niego chociaż odrobinka soku. Przyspieszy on regenerację tkanek, co i tak zapewne portwa długo. Glęboka, niezbyt szeroka rana nie rzucała się w oczy, o ile oczyszczona została z krwi. Po chwili krwotok ustał, jednak uciskałem ranę dalej, gdyby zaczął się na nowo. Klacz patrzyła na to wszystko z przerażeniem, nie bardzo wiedząc co ze sobą począć. Pytała, czy nie napiłbym się czegoś, jak się czuję i czy może mi w czymś pomóc.
-Dziękuję, ale radzę sobie jak narazie. Jednak miałbym do ciebie wielką prośbę. ..mógłbym tu przenocować? Grozi mi niebezpieczeństwo i jestem ranny, sama rozumiesz... - pytałem, pilnując jeszcze przez chwilę stanu mojej nogi. Klacz zgodziła się, abym został tu do rana. Nie chciało mi się już spać, nazbyt się pobudziłem całą tą sytuacją. Leżałem więc, powoli dochodząc do siebie i nabierając sił na powrót do jaskini, którą na jakiś czas przydzielono mi do spania. Zdawało się, że nie jest tak daleko, jednak wolałem doczekać rana, gdybym w razie czego potrzebował pomocy w razie dalszych ataków ludzi. Dalej dręczyło mnie jedno. Nie miałem pomysłu, jak mogło dojść do tego, że mnie postrzelono. Nie pamiętałem zbyt wiele, musiałem nieźle zaryć głową w ziemię przy upadku. Może kiedyś jakoś to wyjaśnię, a może ktoś to widział? Nie mam pojęcia i w sumie nie zależy mi na tej wiedzy. Najważniejsze, że udało mi się przeżyć. Z pierwszymi promieniami słońca, podziękowałem klaczy i udałem się do siebie.
-Uciekaj, Hypnosie! Uciekaj!
Wrzaski powtarzały się ciągle i coraz szybciej, wchodząc mi niemalże w umysł. Głosy wolały okropnie chaotycznie. Z czasem zacząłem wierzyć, że to woła moja intuicja, tak mocno wbijająca się w mózg jak jej nawołania. Mimo wszystko uciekałem na oślep, przerażony, nie mogący słyszeć nic innego. Z niewiadomych mi z początku przyczyn, upadłem. Nagle poczułem dlaczego. Rozrywający ból tylnej kończyny, przez który aż wydałem z siebie krzyk cierpienia.
Otworzyłem oczy. Podniosłem ciężką głowę. Mój nieprzytomny wzrok utkwił na pełnym księżycu, bardzo dziś jasnym. Leżałem chyba w jaskini. Nie wiem dlaczego i gdzie dokładnie bylem...ale ten sen w połączeniu z dezorientacją w rzeczywistości... Zrobiło mi się tak słabo, że nie miałem sił nawet się bać. Przytomniejąc nieco, poczułem o dziwo prawdziwy ból. Nasilał się szybko, to bez wątpienia lewa tylna kończyna. Przewrociłem się na drugi bok i spojrzałem na nogę. W mięsień wbiła się drewniana strzała, niemalże na wylot. Zaciskałem zęby w cierpieniu i rzucałem się, próbując wstać. Czułem się jeszcze bardzo słaby, ale z pewnością nie jest to bezpieczne miejsce. Teraz muszę uciekać naprawdę. Na nogi postawił mnie całkowicie dźwięk sapania. Zwierzę, sięgające mi do nadgarstków, szło powoli w moją stronę. Cofałem w stronę wyjścia, włócząc ranną nogą. Dopiero teraz udało mi się zauważyć, że nie znajdujemy się wcale w jaskini, a w budynku. Ludzkim. A zwierzę, które pachniało niepodobnie do wilka, z pewnością musiało być psem. Mimo wszystko uciekłem przez otwarte, bardzo szerokie drzwi. Pies pobiegł za mną, przypatrując mi się uważnie, ale niegroźnie. Wtem zaczął wydawać jęki podobne do szczekania. Zrozumiałem, że teraz to już nie przelewki. Obok szopy, w której jakimś cudem przed chwilą leżałem nieprzytomny, stał nieco tylko większy od niej dom. Wybiegli z niego niemal natychmiast ludzie, łapiąc tylko za łuki i strzelby. Tutejsi ludzie łapali niekiedy dzikie konie do cyrków lub aby je zajeździć. Tak pewnie miało być i ze mną, tylko dlatego pozostawili mnie przy życiu. Jak dobrze, że nie mieli masywnego molosa, który mógłby odgonić mnie od wyjścia z szopy jednym susem... Rudy, puchaty pies nie słuchał nawet zbytnio ich poleceń, za to biegł za mną, co szybko mogło mnie zgubić. Ja zaś byłem ranny i ledwo przytomny. Cień cierpienia ogłuszał mnie czasem. Z każdym krokiem strzała osuwała się, wychodząc z mięśnia i raniąc boleśnie jego zdrowe części. Mimo to, przywykły ostatnio do cierpienia, musiałem lecieć dalej. Zacząłem już poznawać przynajmniej teren. Baza Klanu znajdowała się jednak dość daleko, nie wiedziałem więc co mam robić. Potrzebowałem natychmiastowego bezpiecznego schronienia, z raną poradziłbym sobie sam. Gdzie się schować przed nimi? Usłyszałem nagle stukot kopyt... Czyżby zaczęli gonić mnie konno? Spanikowany przyspieszyłem ostatkami sił. Powoli zaczynałem wątpić w moje powodzenie w wyścigu z czasem i z ludźmi. Wpadłem jednak na pomysł, jakby zbić ich z tropu. Wbiegłem na obrzeża zagajnika, w którym znajdowała się nasza baza. Tu postanowiłem zniknąć im z oczu na tak długą chwilę, aby móc wskoczyć do pierwszej jaskini, która ukazała się moim oczom. Tak też zrobiłem. Odetchnąłem z ulgą dopiero, gdy przejechali prędkim galopem obok mojego miejsca kryjówki. Udało się... W jaskini leżała klacz, której jeszcze nie kojarzyłem. Musiała być to jej jaskinia. Zrobiło mi się co prawda bardzo głupio, że ją naszłem, ale nie miałem innego wyjścia. Musiałem jakoś uratować swój tyłek. Klacz wstała przypatrując mi się z nieufnością i lękiem. Wyraz jej pyska zmienił się w chwili, gdy zobaczyła strzałę wbitą w moje udo. Spojrzałem tylko na nią wyczerpanym wzrokiem i rzekłem:
-Wybacz miła... - w tym momencie zacząłem wyciągać strzałę i przewróciłem się jęcząc z bólu, gdy była już w połowie wyciągnięta. Zacząłem więc kontynuować moje wyjaśnienia:
-Ludzie...zranili mnie i uwięzili, ale zbiegłem. Nie pamiętam nawet dokładnie jak do tego doszło...nie patrz na to, proszę - w tym momencie złapałem zębami to, co zostało ze strzały i pociągnąłem ją szybko w górę. Z trudem musiałem hamować okrzyki bólu. Krew pociekła ciurkiem po nodze w dół. Przyłożyłem do rany liść babki, który zauważyłem wśród śniegu przed jaskinią klaczy. Ścisnąłem liść mocniej zębami, aby poleciała z niego chociaż odrobinka soku. Przyspieszy on regenerację tkanek, co i tak zapewne portwa długo. Glęboka, niezbyt szeroka rana nie rzucała się w oczy, o ile oczyszczona została z krwi. Po chwili krwotok ustał, jednak uciskałem ranę dalej, gdyby zaczął się na nowo. Klacz patrzyła na to wszystko z przerażeniem, nie bardzo wiedząc co ze sobą począć. Pytała, czy nie napiłbym się czegoś, jak się czuję i czy może mi w czymś pomóc.
-Dziękuję, ale radzę sobie jak narazie. Jednak miałbym do ciebie wielką prośbę. ..mógłbym tu przenocować? Grozi mi niebezpieczeństwo i jestem ranny, sama rozumiesz... - pytałem, pilnując jeszcze przez chwilę stanu mojej nogi. Klacz zgodziła się, abym został tu do rana. Nie chciało mi się już spać, nazbyt się pobudziłem całą tą sytuacją. Leżałem więc, powoli dochodząc do siebie i nabierając sił na powrót do jaskini, którą na jakiś czas przydzielono mi do spania. Zdawało się, że nie jest tak daleko, jednak wolałem doczekać rana, gdybym w razie czego potrzebował pomocy w razie dalszych ataków ludzi. Dalej dręczyło mnie jedno. Nie miałem pomysłu, jak mogło dojść do tego, że mnie postrzelono. Nie pamiętałem zbyt wiele, musiałem nieźle zaryć głową w ziemię przy upadku. Może kiedyś jakoś to wyjaśnię, a może ktoś to widział? Nie mam pojęcia i w sumie nie zależy mi na tej wiedzy. Najważniejsze, że udało mi się przeżyć. Z pierwszymi promieniami słońca, podziękowałem klaczy i udałem się do siebie.
Zaliczone.
30.12.2018
Od Mint do Shiregta "Czy można być za głupim ... na prawdziwą miłość?"
Młody,
głupi. Te słowa tak bardzo wyryły się w mojej pamięci, że miałam
wrażenie, iż one zamazują sens mego życia. Każdy soczysty owoc w relacji
mojej z Shiregtem
wydawał się tak martwy, a przed oczyma widziałam tylko ogiera
wypowiadającego te je dwa przeklęte wyrazy w swojej kwestii. Biegnąc
przed siebie, stukałam głucho kopytami po twardym podłożu. Czy można być
za głupim... na prawdziwą miłość? Poczułam, jak na mojej wyciągniętej
szyi pojawiają się pierwsze stróżki potu... Pobłyskiwała ona nieśmiało,
dzięki tarczy księżyca, która niedawno zagościła na niebie. Słone krople
przynosiły ochłodę, spadając na moje nogi i odrobinę niwelując uczucie
palenia się mięśni. Usłyszałam za sobą biegnącego gniadosza, ale w
niczym mi to nie przeszkadzało poruszać się szybko do przodu. Czułam w
sobie falę goryczy, która powoli wprowadzała coraz więcej chłodu do
mojego serca. Opętanej przez rozpacz klaczy przecież nikt nie chce znać.
Czułam, jak chłonę wciąż chłodne uczucia, od kawalera za mną, bo żadnej
ciepłoty nie miał już do zaoferowania na tym poziomie relacji z nim, na
którym ja wciąż zagrzewałam sobie miejsce. W końcu wspomniany członek
dynastii Albachów
zniknął gdzieś w tyle. Nie patrząc zupełnie przed siebie, o mało co nie
wpadłam w drzewo. Przed takową wpadką uratował mnie Lendo, sprawnie
torując mi drogę z słowami.
-Tak bardzo drzew nie lubisz, że chcesz je walnąć swoim cielskiem?- zatrzymując się ja wryta, otaksowałam ptaka wzrokiem. Jego skrzydła były rozłożone, a dziób lekko zakręcony na końcówce nadawał mu dumy. Tak rzadko miałam okazję obejrzeć go w pełnej okazałości.W końcu Shiregt wyłonił się zza krzaków i szybko odnajdując w ciemności moją posturę, podszedł z swoim ukrytym wdziękiem. Nie chciałam już znów gnać jak głupia przed siebie. Pragnęłam z nim tak stać i tylko jego obecność mi teraz wystarczyła. Złapałam się na tym, że wciąż jego urok podgrzewa mą miłość i daje jej się rozrastać. Bardzo głupio się z tym czułam. Patrząc na zaniepokojony wzrok ogiera, stwierdziłam, że daleko mi do typowej klaczy po rozstaniu.
-Co dopnie swego? O CZYM TY GADASZ DO CHOLERY?- wyparował, po czym widząc moje zaskoczenie po jego kwestii, której najmniej się spodziewałam, dodał-Przepraszam... Powinienem podejść do tematu spokojniej. Dużo spokojniej...
-Chyba masz rację z tym ostatnim zdaniem- nie mogłam, nie powiedzieć-A teraz ja mogę ci zadać pytanie? Dziękuję- słysząc ciszę, sama zamilkłam, wzdychając. Chciałam powiedzieć coś w stylu „A co czujesz do Mivany?”, ale wiedziałam, że pewnie jego odpowiedź będzie satysfakcjonująca. Zamiast tego rzekłam- Skąd ta pustka w sercu?- nagle poczułam, że zaraz zabiję siebie w duchu za to walenie prosto z mostu.
<Shi?>
-Tak bardzo drzew nie lubisz, że chcesz je walnąć swoim cielskiem?- zatrzymując się ja wryta, otaksowałam ptaka wzrokiem. Jego skrzydła były rozłożone, a dziób lekko zakręcony na końcówce nadawał mu dumy. Tak rzadko miałam okazję obejrzeć go w pełnej okazałości.W końcu Shiregt wyłonił się zza krzaków i szybko odnajdując w ciemności moją posturę, podszedł z swoim ukrytym wdziękiem. Nie chciałam już znów gnać jak głupia przed siebie. Pragnęłam z nim tak stać i tylko jego obecność mi teraz wystarczyła. Złapałam się na tym, że wciąż jego urok podgrzewa mą miłość i daje jej się rozrastać. Bardzo głupio się z tym czułam. Patrząc na zaniepokojony wzrok ogiera, stwierdziłam, że daleko mi do typowej klaczy po rozstaniu.
-Co dopnie swego? O CZYM TY GADASZ DO CHOLERY?- wyparował, po czym widząc moje zaskoczenie po jego kwestii, której najmniej się spodziewałam, dodał-Przepraszam... Powinienem podejść do tematu spokojniej. Dużo spokojniej...
-Chyba masz rację z tym ostatnim zdaniem- nie mogłam, nie powiedzieć-A teraz ja mogę ci zadać pytanie? Dziękuję- słysząc ciszę, sama zamilkłam, wzdychając. Chciałam powiedzieć coś w stylu „A co czujesz do Mivany?”, ale wiedziałam, że pewnie jego odpowiedź będzie satysfakcjonująca. Zamiast tego rzekłam- Skąd ta pustka w sercu?- nagle poczułam, że zaraz zabiję siebie w duchu za to walenie prosto z mostu.
<Shi?>
30.12.2018
Od Angel do Shiregt'a ,,Dziwne uczucie"
- Jak to? Czy ty... - spytałam podekscytowana tym, jak na to zareaguje.
- Tak - odpowiedział Shiregt, jak to mówił wcześniej.
- Myślę, że nadaję się na nauczycielkę przetrwania
- A znasz się na tym?
- Jak mało kto! - odpowiedziałam. Na pysku ogiera zaczynał rozkwitać uśmiech. Nie powiedział jednak ani jednego słowa. Też się uśmiechnęłam.
- Poznaj nasz klan bardziej, co? - spytał nagle ogier.
- A kto mi w tym pomoże? - spytałam go.
- Wybierz kogoś! - powiedział Shiregt rozszerzając uśmiech. To było chyba proste.
- No jasne, że wybieram ciebie! Tylko ciebie tu znam! - powiedziałam mu. A on...
- Jesteś gotowa, by sam władca cię oprowadził? - powiedział miłym głosem. Na chwilę byłam cicho. Miałam chwilę, by się zastanowić. Nie chciałam wyjść na głupią.
- No jasne, że tak! - powiedziałam niepewnie.
- Więc słuchaj uważnie - powiedział. Po tym pokazał mi tereny: jezioro Uws, jakiś las itp. Potem pokazał mi uczące się źrebaki, nastolatków, inne źrebaki, które są za młode na naukę, ogiery, i na końcu klacze. I znalazłam przyjaciółkę. Ucieszyłam się z tego powodu, ponieważ, po samotności, lubię być z kimś. Pokazał mi także najpiękniejsze miejsce. Świetnie się bawiliśmy tego dnia. Ja i Shiregt robiliśmy świetne rzeczy! Nagle poczułam się dziwnie, i zaczęłam czuć coś takiego, czego nigdy wcześniej nie czułam. To było dziwne uczucie...
<Shiregt?>
- Tak - odpowiedział Shiregt, jak to mówił wcześniej.
- Myślę, że nadaję się na nauczycielkę przetrwania
- A znasz się na tym?
- Jak mało kto! - odpowiedziałam. Na pysku ogiera zaczynał rozkwitać uśmiech. Nie powiedział jednak ani jednego słowa. Też się uśmiechnęłam.
- Poznaj nasz klan bardziej, co? - spytał nagle ogier.
- A kto mi w tym pomoże? - spytałam go.
- Wybierz kogoś! - powiedział Shiregt rozszerzając uśmiech. To było chyba proste.
- No jasne, że wybieram ciebie! Tylko ciebie tu znam! - powiedziałam mu. A on...
- Jesteś gotowa, by sam władca cię oprowadził? - powiedział miłym głosem. Na chwilę byłam cicho. Miałam chwilę, by się zastanowić. Nie chciałam wyjść na głupią.
- No jasne, że tak! - powiedziałam niepewnie.
- Więc słuchaj uważnie - powiedział. Po tym pokazał mi tereny: jezioro Uws, jakiś las itp. Potem pokazał mi uczące się źrebaki, nastolatków, inne źrebaki, które są za młode na naukę, ogiery, i na końcu klacze. I znalazłam przyjaciółkę. Ucieszyłam się z tego powodu, ponieważ, po samotności, lubię być z kimś. Pokazał mi także najpiękniejsze miejsce. Świetnie się bawiliśmy tego dnia. Ja i Shiregt robiliśmy świetne rzeczy! Nagle poczułam się dziwnie, i zaczęłam czuć coś takiego, czego nigdy wcześniej nie czułam. To było dziwne uczucie...
<Shiregt?>
30.12.2018
Od Dantego do Mint "Miłość siłą czy słabością?"
Mint oddaliła się, podczas gdy ja zostałem w tym samym miejscu. Zastanawiałem się przez chwilę, czy powinienem iść poszukać Specter, odszukać z powrotem Shiregt'a i z nim pogadać? Spędziłem tak kilka chwil, aż ujrzałem zbliżającą się w moją stronę klacz. Najbardziej zaskoczył mnie wyraz jej pyska. Wyglądała, jakby miała ochotę kogoś zabić.
-Coś się stało?-zapytałem, zaskoczony jej nagłą zmianą nastroju. Już wcześniej przeczuwałem, że nie do końca jest ze mną szczera, ale nie spodziewałem się ujrzeć tyle wściekłości widocznej na jej twarzy. A właściwie nie tyle wściekłości, ile po prostu zdenerwowania i chyba smutku.
-Stało się bardzo wiele, ale nie chcę o tym mówić. Chociaż nie, najchętniej wykrzyczałabym to, aby cały świat dowiedział się, co się stało. Ale jednocześnie nie chcę, żeby ktokolwiek poznał prawdę. Miałeś tak kiedyś? Chciałeś i nie chciałeś czegoś jednocześnie?-zapytała zdenerwowana klacz i spojrzała na mnie wyczekująco.
-Jasne-odparłem, chociaż wcale tak nie było. Nigdy nie odczuwałem niczego podobnego i nie wiedziałem, jak postąpić w takim przypadku. Ale chciałem jakoś dodać Mint otuchy. Uśmiechnąłem się przyjaźnie, żeby dodać swoim słowom wiarygodności.-Każdy tak czasem ma-dodałem. Klacz nie wydała się jednak przekonana. Westchnęła smutno.
-Czasami chciałabym móc wcisnąć jakiś magiczny guzik, żeby wszystko zniknęło. Na przykład wszystkie uczucia-powiedziała Mint.
-Nawet te pozytywne?-spytałem nieśmiało. Nie bardzo wiedziałem, jak powinienem się zachowywać, kiedy ktoś prowadzi ze mną tak poważną rozmowę.
-Słowo "pozytywne" jest względne. Jeśli pada deszcz, to jest to pozytywne dla roślin, które potrzebują dużo wody. Ale może to oznaczać, że utopią się dżdżownicę, którym woda wypełni podziemne tunele-odparła klacz.
-W sumie to nigdy na to w ten sposób nie patrzyłem-przyznałem jej rację.
-Widzisz? Pozytywne dla kogoś nie oznacza dobre dla wszystkich. Z uczuciami jest tak samo. Weźmy na przykład taką nienawiść. Większość pewnie uważa, że jest zła. Ale kiedy jesteś koniem, który nigdy nikogo by nie skrzywdził, ale jedynie nienawidzi morderców i rabusiów? I gdyby ktoś taki zaatakował rodzinę wspomnianego konia, i dzięki nienawiści znalazłby siłę, aby ich obronić?-spytała Mint.
-Myślę, że w takim przypadku siłę dawałaby mu miłość, którą zapewne czuje do swojej rodziny-odparłem. Klacz popatrzyła na mnie smutno.
-Miłość...?-spytała drżącym głosem.-Uważasz, że miłość może dać siłę?-zapytała. Tym razem mówiła już jednak pewniej.
-Myślę, że tak. Ale może też chyba okazać się czyjąś słabością-odparłem po chwili zastanowienia. Nie bardzo wiedziałem, dokąd właściwie zmierza nasza rozmowa. Miałem wrażenie, że jest dla Mint trochę bolesna, ale przecież w każdej chwili mogła ją przerwać.
<Mint? Trochę filozoficzno-miłosnych rozważań XD>
-Coś się stało?-zapytałem, zaskoczony jej nagłą zmianą nastroju. Już wcześniej przeczuwałem, że nie do końca jest ze mną szczera, ale nie spodziewałem się ujrzeć tyle wściekłości widocznej na jej twarzy. A właściwie nie tyle wściekłości, ile po prostu zdenerwowania i chyba smutku.
-Stało się bardzo wiele, ale nie chcę o tym mówić. Chociaż nie, najchętniej wykrzyczałabym to, aby cały świat dowiedział się, co się stało. Ale jednocześnie nie chcę, żeby ktokolwiek poznał prawdę. Miałeś tak kiedyś? Chciałeś i nie chciałeś czegoś jednocześnie?-zapytała zdenerwowana klacz i spojrzała na mnie wyczekująco.
-Jasne-odparłem, chociaż wcale tak nie było. Nigdy nie odczuwałem niczego podobnego i nie wiedziałem, jak postąpić w takim przypadku. Ale chciałem jakoś dodać Mint otuchy. Uśmiechnąłem się przyjaźnie, żeby dodać swoim słowom wiarygodności.-Każdy tak czasem ma-dodałem. Klacz nie wydała się jednak przekonana. Westchnęła smutno.
-Czasami chciałabym móc wcisnąć jakiś magiczny guzik, żeby wszystko zniknęło. Na przykład wszystkie uczucia-powiedziała Mint.
-Nawet te pozytywne?-spytałem nieśmiało. Nie bardzo wiedziałem, jak powinienem się zachowywać, kiedy ktoś prowadzi ze mną tak poważną rozmowę.
-Słowo "pozytywne" jest względne. Jeśli pada deszcz, to jest to pozytywne dla roślin, które potrzebują dużo wody. Ale może to oznaczać, że utopią się dżdżownicę, którym woda wypełni podziemne tunele-odparła klacz.
-W sumie to nigdy na to w ten sposób nie patrzyłem-przyznałem jej rację.
-Widzisz? Pozytywne dla kogoś nie oznacza dobre dla wszystkich. Z uczuciami jest tak samo. Weźmy na przykład taką nienawiść. Większość pewnie uważa, że jest zła. Ale kiedy jesteś koniem, który nigdy nikogo by nie skrzywdził, ale jedynie nienawidzi morderców i rabusiów? I gdyby ktoś taki zaatakował rodzinę wspomnianego konia, i dzięki nienawiści znalazłby siłę, aby ich obronić?-spytała Mint.
-Myślę, że w takim przypadku siłę dawałaby mu miłość, którą zapewne czuje do swojej rodziny-odparłem. Klacz popatrzyła na mnie smutno.
-Miłość...?-spytała drżącym głosem.-Uważasz, że miłość może dać siłę?-zapytała. Tym razem mówiła już jednak pewniej.
-Myślę, że tak. Ale może też chyba okazać się czyjąś słabością-odparłem po chwili zastanowienia. Nie bardzo wiedziałem, dokąd właściwie zmierza nasza rozmowa. Miałem wrażenie, że jest dla Mint trochę bolesna, ale przecież w każdej chwili mogła ją przerwać.
<Mint? Trochę filozoficzno-miłosnych rozważań XD>
30.12.2018
Od Shiregt'a do Angel ,,Ofiara szarych strug"
Stałem na obrzeżach stada, jednak dość daleko od innych koni, nie tak, jak zazwyczaj. Nogi drętwiały mi ze zmęczenia i zimna. Pracowicie wygrzebywałem jedzenie spod pokrywy śniegowej, kiedy poczułem na grzbiecie parę dużych kropli, przywianych nie wiadomo skąd. Nie od razu przypomniałem sobie, co tak naprawdę oznaczają: już za chwilę rozpętała się niezła ulewa. Westchnąłem ciężko i z ponurą miną zabrałem się za dalsze zaspokajanie głodu. Niby taki deszcz pozornie oznaczał przerwę od zimowych kaprysów, ale w rzeczywistości wszystko spowiła równocześnie nieprzyjemna, mokra aura, a temperatura nie podniosła się zbytnio, w związku z czym woda natychmiast zamarzała, zamieniając ziemię w dziwaczne, lodowate bagnisko, w którym każdy krok wymagał wysiłku. Jedyną dobrą rzeczą był fakt, że znaczna część puchu roztapiała się, odsłaniając uśpioną roślinność. Poza tym zimno, mokro i zimno.
Wtem kątem oka zauważyłem jakiś ruch w oddali. Podniosłem głowę z nadstawionymi uszami. W tym samym momencie na moich oczach brnąca przez step kasztanowata końska sylwetka poślizgnęła się i przewróciła. Prędko pogalopowałem w jej stronę wśród szarych strug, zaciekawiony. Będąc bliżej rozpoznałem w niej dosyć niską klacz z charakterystyczną strzałką na głowie oraz wyjątkowo puszystymi, jasnymi grzywą i ogonem, a więc podobną z wyglądu do Kasji. Nieznajoma jednak miała pysk o szlachetniejszym wyrazie, mniejsze uszy i spojrzenie zupełnie innego rodzaju. Nieprzeciętną urodę przybyszki podziwiałem częściowo w wyobraźni, bowiem w tym momencie przyćmiły ją wilgoć, błoto i wyczerpanie zapewne długą wędrówką. Dałem jej oparcie na swoim boku. Gdy już stanęła stabilnie, od razu odezwała się:
— Dziękuję...
— Nie ma za co. Ziemia w taką pogodę jest zdradliwa. - odparłem z uśmiechem. - Jak brzmi twe imię?
— Jestem Angel. - przedstawiła się cicho.
— Shiregt. - wstrząsnąłem grzywą. - Co cię tu sprowadza, jeżeli mogę spytać?
— Szukam jakiegoś stada, do którego mogłabym dołączyć, i chyba właśnie jestem u celu. - zakończyła radosnym tonem. Przemknęło mi przez myśl, że to trochę zbyt szczęśliwy zbieg okoliczności, ale postanowiłem skupić się na zdobyciu nowego członka.
— Nie mylisz się. Trafiłaś na tereny Klanu Mroźnej Duszy, największego stada w tej części świata. - odpowiedziałem, wskazując łbem kierunek. - Jesteś więc zdecydowana dołączyć?
— Owszem...jeżeli oczywiście mogę. - klacz pokiwała głową, wyraźnie uradowana mimo niesprzyjających warunków. Uśmiechnąłem się.
— Wspaniale. - zaczęliśmy powoli iść w stronę reszty koni. Większość zorientowała się już, co jest grane. - Jaką wybierasz rangę? Każdy ma swoją rolę w klanie, co zapobiega bałaganowi w obowiązkach.
— A, nie powinniśmy najpierw zapytać o to władcy? - spytała w odpowiedzi Angel.
— Już to zrobiłaś. - odparłem nieco tajemniczo.
<Angel?>
Wtem kątem oka zauważyłem jakiś ruch w oddali. Podniosłem głowę z nadstawionymi uszami. W tym samym momencie na moich oczach brnąca przez step kasztanowata końska sylwetka poślizgnęła się i przewróciła. Prędko pogalopowałem w jej stronę wśród szarych strug, zaciekawiony. Będąc bliżej rozpoznałem w niej dosyć niską klacz z charakterystyczną strzałką na głowie oraz wyjątkowo puszystymi, jasnymi grzywą i ogonem, a więc podobną z wyglądu do Kasji. Nieznajoma jednak miała pysk o szlachetniejszym wyrazie, mniejsze uszy i spojrzenie zupełnie innego rodzaju. Nieprzeciętną urodę przybyszki podziwiałem częściowo w wyobraźni, bowiem w tym momencie przyćmiły ją wilgoć, błoto i wyczerpanie zapewne długą wędrówką. Dałem jej oparcie na swoim boku. Gdy już stanęła stabilnie, od razu odezwała się:
— Dziękuję...
— Nie ma za co. Ziemia w taką pogodę jest zdradliwa. - odparłem z uśmiechem. - Jak brzmi twe imię?
— Jestem Angel. - przedstawiła się cicho.
— Shiregt. - wstrząsnąłem grzywą. - Co cię tu sprowadza, jeżeli mogę spytać?
— Szukam jakiegoś stada, do którego mogłabym dołączyć, i chyba właśnie jestem u celu. - zakończyła radosnym tonem. Przemknęło mi przez myśl, że to trochę zbyt szczęśliwy zbieg okoliczności, ale postanowiłem skupić się na zdobyciu nowego członka.
— Nie mylisz się. Trafiłaś na tereny Klanu Mroźnej Duszy, największego stada w tej części świata. - odpowiedziałem, wskazując łbem kierunek. - Jesteś więc zdecydowana dołączyć?
— Owszem...jeżeli oczywiście mogę. - klacz pokiwała głową, wyraźnie uradowana mimo niesprzyjających warunków. Uśmiechnąłem się.
— Wspaniale. - zaczęliśmy powoli iść w stronę reszty koni. Większość zorientowała się już, co jest grane. - Jaką wybierasz rangę? Każdy ma swoją rolę w klanie, co zapobiega bałaganowi w obowiązkach.
— A, nie powinniśmy najpierw zapytać o to władcy? - spytała w odpowiedzi Angel.
— Już to zrobiłaś. - odparłem nieco tajemniczo.
<Angel?>
29.12.2018
Od Shiregt'a do Mint ,,Ja już nie czuję"
~Czasy ,,współczesne"~
Obszedłszy klan, rozdawszy obowiązki i rozwiązawszy wszystkie powstałe po drodze problemy oraz znaki zapytania, odetchnąłem z ulgą i zanurzyłem pysk w odgrzebanej przeze mnie w śniegu dziurze, zrywając znajdującą się na jej dnie roślinność. Słońce stało właśnie w swym najwyższym punkcie o tej porze roku i przyjemnie grzało mnie w grzbiet - wprawdzie niezbyt mocno, lecz wśród ostatnich mroźnych dni promyki te były naprawdę mile widziane. Wszystkie zimowe kaprysy byłem w stanie znieść bez jęczenia - ale po kiego takie temperatury?! Ledwie zdołałem zabić pierwszy głód, usłyszałem zbliżające się skrzypienie kopyt na twardej warstwie puchu. Zastrzygłem uszami i odwróciłem łeb z umęczonym wyrazem pyska, jednak na szczęście była to tylko Mint.
— Cześć, przystojniaku. - stanęła obok mnie i również zajęła się szukaniem pożywienia. - Jak mija dzień?
— Pracowicie. - odparłem szczerze, acz z uśmiechem.
— No, to teraz czas na fajrant. - oznajmiła radośnie klacz. - Masz może ochotę na mały spacer? - zaproponowała z ognikami w oczach.
— Czemu nie?
Ruszyliśmy więc przed siebie, kierując się na północ i trzymając brzegu Uws, który w tym miejscu ciągnął się szerokim, piaszczysto-kamienno-żwirowym pasem, i podziwialiśmy majestatyczne lasy na horyzoncie. Nie spieszyliśmy się. Czułem się naprawdę cudownie, z dobrą przyjaciółką u boku i rodzinnym krajobrazem w tle. Wkrótce zawróciliśmy trochę i skręciliśmy do boru. Pościgaliśmy się nieco, dzięki czemu szybko znaleźliśmy się na jego obrzeżach. Wróciliśmy do spaceru slalomem pomiędzy ośnieżonymi pniami drzew. Nawet myśl, że ona uważa nasz związek za coś więcej, nie była w stanie zaburzyć mojej błogiej sielanki - do momentu, w którym Mint postanowiła zainicjować rozmowę...:
— Kocham cię. - stwierdziła nagle cicho, przytulając się do mnie. Niezbyt zaskoczony, ale cokolwiek zrezygnowany odwzajemniłem gest. Klaczy to mimo wszystko nie wystarczyło.
— O co ci chodzi? - mruknęła oburzona.
— Mnie? O nic? Chyba jestem po prostu zmęczony. - dodałem, aby pozbyć się podejrzeń.
— Jak zwykle... - westchnęła smutno. - Chodźmy dalej.
Nie minęło wiele czasu, jak krzak pełen jakimś cudem podstarzałych, lecz jadalnych owocków usadził nas na dłuższą chwilę w miejscu.
— To chyba jakiś cud. Niemal tak wielki, jak miłość. - stwierdziła moja towarzyszka, jedząc ze smakiem.
— Miłość jest znacznie potężniejsza, niż głód. - mruknąłem bez większego zastanowienia. Rozmówczyni uśmiechnęła się chytro.
— W takim razie idziemy dalej! - zawołała entuzjastycznie, ciągnąc mnie za grzywę.
— Ej no, bez jaj! - odkrzyknąłem, wyrywając się i powalając ją na śnieg. Szamotaliśmy się tak trochę, równocześnie śmiejąc się, a w końcu stanęliśmy naprzeciwko siebie, spoceni i drżący. Po chwili Mint zbliżyła się do mnie i objęła mnie za szyję. Całkiem przyjemnie było muskać wargami jej włosy i ciepłe ciało. W pewnym momencie odsunęła się i spojrzała mi prosto w oczy.
— Zróbmy to...teraz. Tak długo już czekamy. Formalności nam nie uciekną. - wyszeptała. Jej słowa nie w pełni do mnie docierały. Patrzyłem tylko w te źrenice wypełnione najczystszą miłością i zastanawiałem się, jak można nie zniszczyć komuś życia, równocześnie odmawiając jej przystępu do życiodajnego źródła, odmawiając dowodu, wzajemności. W moim umyśle pojawiła się nawet myśl, że to wspaniała okazja, i dreszcze przebiegł mnie od kopyt do głów, lecz prędko ją zdusiłem. To nie pora na takie wyskoki.
— M-masz rację. - odparłem tylko cicho, lecz nie ruszyłem się o krok. Zapadła chwila milczenia.
— Shiregt, co się dzieje? Chcę tego! Nie masz się czego obawiać.
— Wiem o tym. - wbiłem wzrok w ziemię. Z przerażeniem zorientowałem się, że w moich oczach zbierają się łzy, a uszy drżą. Klacz cofnęła się z zaciśniętymi zębami, lecz nagle jej wyraz pyska znacznie złagodniał.
— Jeżeli nie jesteś gotowy...ja to doskonale rozumiem, naprawdę. - znowu dotknęła czule mojego czoła.
— Nie. Nie o to chodzi. - sam nie wiedziałem, jak słowa te wyszły z moich ust. Nie potrafiłem dalej okłamywać tak drogiej mi przyjaciółki.
— Więc o co...? - spytała cicho. Przełknąłem ślinę i zdecydowanie wyprostowałem się.
— Mint. - zacząłem stanowczym głosem, jednak już w następnym zdaniu załamał się on - Chodzi o to, że...ja już tego nie czuję. - wyrzuciłem z siebie - Moje serce widzi serdeczną przyjaciółkę, ale nic więcej nie czuję. Byłem młody, głupi...To wszystko zniknęło...I nie jestem w stanie tego przywrócić. To nie ma już sensu. Wybacz mi. Proszę...Wybacz.
Mint przez dłuższy moment wpatrywała się we mnie, kręcąc powoli głową, a wreszcie wybuchnęła, wykrzykując rozpaczliwym głosem to, czego najmniej się akurat spodziewałem:
— Wiedziałam, że w końcu dopnie swego! - odwróciła się na tylnych kończynach i pogalopowała z powrotem do stada. Zszokowany, przez ułamek sekundy nie byłem w stanie się poruszyć, jakby nogi wrosły mi w ziemię.
— Mint! - zawyłem w końcu i puściłem się w pogoń, przełykając gorycz.
<Mint? Chyba wiesz, o co mi chodzi...XD>
Obszedłszy klan, rozdawszy obowiązki i rozwiązawszy wszystkie powstałe po drodze problemy oraz znaki zapytania, odetchnąłem z ulgą i zanurzyłem pysk w odgrzebanej przeze mnie w śniegu dziurze, zrywając znajdującą się na jej dnie roślinność. Słońce stało właśnie w swym najwyższym punkcie o tej porze roku i przyjemnie grzało mnie w grzbiet - wprawdzie niezbyt mocno, lecz wśród ostatnich mroźnych dni promyki te były naprawdę mile widziane. Wszystkie zimowe kaprysy byłem w stanie znieść bez jęczenia - ale po kiego takie temperatury?! Ledwie zdołałem zabić pierwszy głód, usłyszałem zbliżające się skrzypienie kopyt na twardej warstwie puchu. Zastrzygłem uszami i odwróciłem łeb z umęczonym wyrazem pyska, jednak na szczęście była to tylko Mint.
— Cześć, przystojniaku. - stanęła obok mnie i również zajęła się szukaniem pożywienia. - Jak mija dzień?
— Pracowicie. - odparłem szczerze, acz z uśmiechem.
— No, to teraz czas na fajrant. - oznajmiła radośnie klacz. - Masz może ochotę na mały spacer? - zaproponowała z ognikami w oczach.
— Czemu nie?
Ruszyliśmy więc przed siebie, kierując się na północ i trzymając brzegu Uws, który w tym miejscu ciągnął się szerokim, piaszczysto-kamienno-żwirowym pasem, i podziwialiśmy majestatyczne lasy na horyzoncie. Nie spieszyliśmy się. Czułem się naprawdę cudownie, z dobrą przyjaciółką u boku i rodzinnym krajobrazem w tle. Wkrótce zawróciliśmy trochę i skręciliśmy do boru. Pościgaliśmy się nieco, dzięki czemu szybko znaleźliśmy się na jego obrzeżach. Wróciliśmy do spaceru slalomem pomiędzy ośnieżonymi pniami drzew. Nawet myśl, że ona uważa nasz związek za coś więcej, nie była w stanie zaburzyć mojej błogiej sielanki - do momentu, w którym Mint postanowiła zainicjować rozmowę...:
— Kocham cię. - stwierdziła nagle cicho, przytulając się do mnie. Niezbyt zaskoczony, ale cokolwiek zrezygnowany odwzajemniłem gest. Klaczy to mimo wszystko nie wystarczyło.
— O co ci chodzi? - mruknęła oburzona.
— Mnie? O nic? Chyba jestem po prostu zmęczony. - dodałem, aby pozbyć się podejrzeń.
— Jak zwykle... - westchnęła smutno. - Chodźmy dalej.
Nie minęło wiele czasu, jak krzak pełen jakimś cudem podstarzałych, lecz jadalnych owocków usadził nas na dłuższą chwilę w miejscu.
— To chyba jakiś cud. Niemal tak wielki, jak miłość. - stwierdziła moja towarzyszka, jedząc ze smakiem.
— Miłość jest znacznie potężniejsza, niż głód. - mruknąłem bez większego zastanowienia. Rozmówczyni uśmiechnęła się chytro.
— W takim razie idziemy dalej! - zawołała entuzjastycznie, ciągnąc mnie za grzywę.
— Ej no, bez jaj! - odkrzyknąłem, wyrywając się i powalając ją na śnieg. Szamotaliśmy się tak trochę, równocześnie śmiejąc się, a w końcu stanęliśmy naprzeciwko siebie, spoceni i drżący. Po chwili Mint zbliżyła się do mnie i objęła mnie za szyję. Całkiem przyjemnie było muskać wargami jej włosy i ciepłe ciało. W pewnym momencie odsunęła się i spojrzała mi prosto w oczy.
— Zróbmy to...teraz. Tak długo już czekamy. Formalności nam nie uciekną. - wyszeptała. Jej słowa nie w pełni do mnie docierały. Patrzyłem tylko w te źrenice wypełnione najczystszą miłością i zastanawiałem się, jak można nie zniszczyć komuś życia, równocześnie odmawiając jej przystępu do życiodajnego źródła, odmawiając dowodu, wzajemności. W moim umyśle pojawiła się nawet myśl, że to wspaniała okazja, i dreszcze przebiegł mnie od kopyt do głów, lecz prędko ją zdusiłem. To nie pora na takie wyskoki.
— M-masz rację. - odparłem tylko cicho, lecz nie ruszyłem się o krok. Zapadła chwila milczenia.
— Shiregt, co się dzieje? Chcę tego! Nie masz się czego obawiać.
— Wiem o tym. - wbiłem wzrok w ziemię. Z przerażeniem zorientowałem się, że w moich oczach zbierają się łzy, a uszy drżą. Klacz cofnęła się z zaciśniętymi zębami, lecz nagle jej wyraz pyska znacznie złagodniał.
— Jeżeli nie jesteś gotowy...ja to doskonale rozumiem, naprawdę. - znowu dotknęła czule mojego czoła.
— Nie. Nie o to chodzi. - sam nie wiedziałem, jak słowa te wyszły z moich ust. Nie potrafiłem dalej okłamywać tak drogiej mi przyjaciółki.
— Więc o co...? - spytała cicho. Przełknąłem ślinę i zdecydowanie wyprostowałem się.
— Mint. - zacząłem stanowczym głosem, jednak już w następnym zdaniu załamał się on - Chodzi o to, że...ja już tego nie czuję. - wyrzuciłem z siebie - Moje serce widzi serdeczną przyjaciółkę, ale nic więcej nie czuję. Byłem młody, głupi...To wszystko zniknęło...I nie jestem w stanie tego przywrócić. To nie ma już sensu. Wybacz mi. Proszę...Wybacz.
Mint przez dłuższy moment wpatrywała się we mnie, kręcąc powoli głową, a wreszcie wybuchnęła, wykrzykując rozpaczliwym głosem to, czego najmniej się akurat spodziewałem:
— Wiedziałam, że w końcu dopnie swego! - odwróciła się na tylnych kończynach i pogalopowała z powrotem do stada. Zszokowany, przez ułamek sekundy nie byłem w stanie się poruszyć, jakby nogi wrosły mi w ziemię.
— Mint! - zawyłem w końcu i puściłem się w pogoń, przełykając gorycz.
<Mint? Chyba wiesz, o co mi chodzi...XD>
29.12.2018
Śmierć NPC
Żegnamy tym razem Mefirę, matkę Mondream, zamordowaną przez członkinię klanu, Kasję. Niechaj spoczywa w pokoju. [*]
...
Nikt nie może się czuć bezpiecznie.
~Łowca much
29.12.2018
Od Mondream ,,Bardzo smutna historia"
Obudziła mnie moja mama, Mefira. Powiedziała, że idzie do lasu, by znależć coś dla zielarki, Saminarii. Ostatnio mnie też wołała, ale to zupełnie inna historia, wesoła, a nie jak ta. Więc przytaknęłam jej tylko i wstałam. Po rozbudzeniu chciałam pomóc matce, więc pobiegłam w stronę lasu. Szłam powoli, aż nagle usłyszałam odgłos rozcinania ciała. Zaczęłam biec! Byłam bardzo smutna, gdy zauważyłam, że moja mama leży na leśnej, czerwonej od krwi trawie. Rozpłakałam się. Rozglądałam się po okolicy by sprawdzić, czy nie ma tego, kto to zrobił, aż nagle znalazłam sylwetkę biegnącą na przodzie. Była to sylwetka przypominająca mi...sylwetkę Kasji! Zaczęłam ją śledzić. Szłam nawet tam, gdzie mogą być te dziwne dwunogi. Chciałam rozwiązać tą zagadkę. Kasja niczym się nie przejmowała, tylko biegła. Miałam wielką ochotę zabić ją za to, że zepsuła moje życie. I tak za nią szłam i szłam...aż w końcu ją miałam! Weszła do jakiegoś dołka, gdzie były jej zdobycze. Bałam się tego miejsca. Jednak, musiałam czekać na to aż wyjdzie, a po tym wejść tam i przeszukać jej bazę. W końcu wyszła, a ja niezauważona weszłam do bazy. Była to baza z długimi korytarzami. Weszłam do jednego i zaczęłam oglądać to miejsce.
- Wygląda na nieużywany korytarz - powiedziałam. Znalazłam na jego końcu...skrzynię!
CDN
- Wygląda na nieużywany korytarz - powiedziałam. Znalazłam na jego końcu...skrzynię!
CDN
29.12.2018
Od Kasji ,,Zły wybór!"
Weszłam do tego lasu, gdzie mam kryjówkę. Akurat przechodziła tu znajoma klacz. Mefira, matka Mondream. Nagle bardzo dziwnie się poczułam i miałam chęć ją zabić! Zamordować! Uśmiech zabójcy wzrastał. Pobiegłam przez las do kryjówki po nóż. Tak więc, gdy byłam w kryjówce, Mefira właśnie była pośrodku lasu idąc powolusiu do przodu. Ja w tym czasie już biegłam w jej stronę, w krzakach, z nożem w pysku. Gdy zaczęłam się zbliżać w jej stronę, byłam cichutka jak motylek. Nagle wyskoczyłam na nią z krzaków. Miałam pecha, bo słyszałam z dala jak ktoś pędzi w naszą stronę - stronę mnie i krwawiącej Mefiry. Uciekałam ile sił w kopytach w stronę kryjówki. Zauważyłam tylko sylwetkę Mondream, która zatrzymała się przy ciele popłakując. Odwróciłam się. Biegłam do kryjówki nie zważając na to, że ktoś mnie goni, nawet nie spojrzałam. To był bardzo zły pomysł. Gdy byłam na miejscu, odłożyłam nóż, po czym poszłam do moich ulubionych krzaków, by pójść do stada, aby nie wzbudzać podejrzeń w sprawach zabójstw. Dwóch zabójstw. Zabójstwa Marabell, matki Mivany i Mefiry, matki Mondream. Poczułam się trochę lepiej, lecz byłam smutna z powodu tych ,,dwóch" bardzo smutnych zabójstw. Tak więc poszłam do źrebaków, ponieważ czekały na naukę. Pouczyłam je, a po tym spytałam się Shiregta, czy nie trzeba szpiegować. Nie było to jednak potrzebne. Zaczęłam więc ,,pisać" kronikę klanu. Dużo było do roboty, bo w końcu mamy ponad 35 członków!
CDN
CDN
29.12.2018
Od Kasji do Risy ,,Może coś porobimy?"
Szłam sobie na spacer, a gdy już trochę odeszłam od swojej kryjówki, bo chciałam coś wziąć, usłyszałam dwa głosy. A więc zaczęłam podchodzić do tych głosów, i podsłuchiwać je. Tak więc...
- Virginia, ty jesteś genialna! - zawołał pierwszy odgłos.
- Wiem o tym - odparł drugi głos. Po jakimś czasie oba głosy zaczęły się zbliżać do lasu. Zaczęłam się cofać, ale tak, by żaden z posiadaczy tych odgłosów mnie nie usłyszał. Później usłyszałam, jak któryś z posiadaczy głosów, które słyszałam, potyka się o korzeń.
- Matko! Jaki idiota wymyślił korzenie?! - krzyknął jeden z posiadaczy głosów.
- Pewnie jakiś skończony debil. - odparł niemiło drugi.
A więc zaczęłam się zbliżać i...
- Proszę, proszę, a kogóż my tu mamy? - powiedziałam do dwóch klaczek. Jedna się rozejrzała.
- Kim jesteś? - spytała ta, która się rozglądała.
- Może najpierw to wy odpowiecie mi na to pytanie? Kim jesteście? Chociaż...to nie jest w obecnej sytuacji aż tak ważne. - odparłam.
- J...j... ja jestem... Risa... a to jest moja siostra... Vir... Virginia... - powiedziała Risa nieco przerażonym głosem.
- Ja jestem Kasja - powiedziałam głosem mrożącym krew w żyłach. Risa i Virginia trochę się mnie bały, ale nie na tyle, by zwiały.
- Może coś porobimy? - spytałam je.
- No nie wiem... mo... - chciała powiedzieć Risa, ale Virginia jej przerwała, i powiedziała jej coś na ucho.
<Risa? Napisz w opku co ty tam usłyszałaś!>
- Virginia, ty jesteś genialna! - zawołał pierwszy odgłos.
- Wiem o tym - odparł drugi głos. Po jakimś czasie oba głosy zaczęły się zbliżać do lasu. Zaczęłam się cofać, ale tak, by żaden z posiadaczy tych odgłosów mnie nie usłyszał. Później usłyszałam, jak któryś z posiadaczy głosów, które słyszałam, potyka się o korzeń.
- Matko! Jaki idiota wymyślił korzenie?! - krzyknął jeden z posiadaczy głosów.
- Pewnie jakiś skończony debil. - odparł niemiło drugi.
A więc zaczęłam się zbliżać i...
- Proszę, proszę, a kogóż my tu mamy? - powiedziałam do dwóch klaczek. Jedna się rozejrzała.
- Kim jesteś? - spytała ta, która się rozglądała.
- Może najpierw to wy odpowiecie mi na to pytanie? Kim jesteście? Chociaż...to nie jest w obecnej sytuacji aż tak ważne. - odparłam.
- J...j... ja jestem... Risa... a to jest moja siostra... Vir... Virginia... - powiedziała Risa nieco przerażonym głosem.
- Ja jestem Kasja - powiedziałam głosem mrożącym krew w żyłach. Risa i Virginia trochę się mnie bały, ale nie na tyle, by zwiały.
- Może coś porobimy? - spytałam je.
- No nie wiem... mo... - chciała powiedzieć Risa, ale Virginia jej przerwała, i powiedziała jej coś na ucho.
<Risa? Napisz w opku co ty tam usłyszałaś!>
29.12.2018
Od Hypnosa do Khairtai ,,Śmiertelny ratunek życia"
Dziś po zjedzeniu śniadania postanowiłem przejść się na spacer, aby odsapnąć po ostatnich przygodach i zapoznać się lepiej z terenami Klanu. Udałem się więc nad brzeg jeziora, ten od strony zachodniej. Nie miałem okazji okrążyć jeszcze całego wielkiego jeziora, więc było to dla mnie miejsce nowe i nieznane. Woda przymarzała przy brzegach, jednak sam lód wyglądał na kruchy, więc niezbyt mocny. Śnieg otaczał brzegi, czasem spadał z drzew zagajnika tworząc wyższe zaspy. Ja oddalałem się od nich jednak coraz szybszym kłusem, chcąc rozruszać się nieco. Poranne słońce grzało na mnie lekko z góry, a od dołu wiał chłodny wiatr, rozwiewający ogon. Zwolniłem, owiany przypływem harmonii tejże atmosfery. Okazało się, że harmonia szybko została zachwiana. Usłyszałem bardzo blisko siebie głośny i nagły dźwięk. Odskoczyłem z niemałym zaskoczeniem. Spojrzałem na źródło dźwięku, jakim była o dziwo nieznana mi klacz.
-Nie bój się, nie zjem cię. - usłyszałem jej pogodne rżenie. Uśmiechnąłem się, rozbawiony tą całą sytuacją. Zacząłem z nią rozmawiać. Na rękę było mi towarzystwo, za którym tęskniłem coraz mniej, od kiedy jestem tutaj. Pytała, co robię tutaj, nad brzegiem Uws z rana i czy dobrze mi w naszym Klanie. Przy okazji dowiedziałem się, że klacz ma na imię Khartai. Sam przedstawiłem się jej również, ale wydawało mi się że znała już moje imię, sam słyszałem jak rozmawiają o mnie inne konie. Nie zwracałem na to zbytnio uwagi, gdyż po prostu, jestem pierwszym nowym członkiem od dość dawna. Przerwałem na moment rozmowę, aby móc dokładnie przyjrzeć się Khartai. Klacz była nieco niższa ode mnie, jednak budowy nie tak lekkiej, choć jej sylwetka była całkiem smukła. Biała sierść mieniła się, jakby błyszczący śnieg. Pod nią prześwitywała różowa skóra, widoczna głównie na chrapach. Wrażeniu albinizmu zaprzeczały tylko ciemne oczy o ciepłym wyrazie. Długie, zgrabne nogi jej wrażenia szczupłości, mimo jej średniego wzrostu. Poczuła się chyba nieco niezręcznie, widząc, że przypatruję się jej dokładnie. Uśmiechnąłem się lekko i spuściłem tylko wzrok, szukając szybkiego tematu do poruszenia.
-Chciałabyś może pójść ze mną na spacer dookoła jeziora? - zaproponowałem cicho. Było w niej coś, co odebrało mi pewność siebie. Klacz jednak zwróciła nagle uwagę na brzeg jeziora. Popatrzyłem również w tamtą stronę. Czarna plama powoli płynęła w stronę brzegu. Cofnęliśmy się, nie wiedząc, co to jest. Jednak nagle poczęła rzucać się nerwowo, co jeszcze mocniej zaciekawiło nas i wystraszyło. Na oblodzonej części jeziora postawiło nogi, próbując wydostać się na brzeg. Czyżby jakiś źrebak zapuścił się trochę za daleko w zimne jezioro? W końcu nogi zostały pociągnięte w dół przez tonące ciało. Złapałem jedną z nich zębami, Khartai uczyniła to samo z drugą. Szybko wyciągnęliśmy nieprzytomnego, jak się okazało, źrebaka na śnieg. Nie kojarzyłem go całkiem, musiał przybyć z innego klanu lub się zgubić. W końcu jezioro było naprawdę wielkie. Znając podstawy medycyny, łatwo odgadnąć mi było jak postępować. Uciskałem kopytem klatkę malca, który na szczęście odkaszlnął po chwili i wypluł resztki wody. Nie zdążył pewnie napić się zbyt dużo. Nadal nie wyglądał jednak zbyt dobrze. Był strasznie przemrożony i nie odpowiadał nam.
-Co z nim robimy? - westchnąłem pytając Khartai. Unieszczęśliwiał mnie zmącony jak zwykle jakimiś nagłymi wypadkami spokój. Zima widocznie zbyt mocno dawała o sobie znać, a z nią i źrebięca głupota. Klacz również patrzyła na dziecko pogardliwie, choć z iskierką litości.
-Zanieśmy je do któregoś z medyków, może da się je jeszcze odratować. - jednak medyk nadbiegł właśnie w naszą stronę. Ktoś musiał to widzieć i przywołać Mondream. A może sama przyglądała się temu z jakiejś odległości? Wyglądała jakby biegła od dłuższego czasu. Zaraz za nią zjawił się chyba któryś z pomocników, klacz tę kojarzyłem tylko z widzenia. Co do jednego ja i Khartai byliśmy zgodni - idziemy stąd. Zaczęliśmy iść, tak jak wcześniej chciałem, dookoła jeziora, jednak tym razem nie tak blisko brzegu, jak przedtem.
-Żeby to mordera musiał ratować obce źrebię... - zwróciłem się nieco oburzony, ale wpół żartem do klaczy. Ta spojrzała na mnie tylko z błyskiem w oku i dodała:
-I to wszyscy mordercy tego Klanu! Co do jednego. - pokręciła głową i zaśmiała się.
-O, też się tym zajmujesz. Wyobrażasz sobie co to by było, jakby wysłano nas razem na misję? Wybilibyśmy chyba dwa razy więcej, niż by nam zlecono! - zaśmiałem się. Zdecydowanie, cechował mnie nieco czarny i grobowy humor. Drwiłem ostatnio ze śmierci na każdym kroku. Nawet ze swojej, gdyż z wiekiem pogodziłem się z kolejnością losów, które czekają każde stworzenie. Szliśmy dalej, niezbyt zwracając uwagę na nagłe krzyki i rżenia. Jednak zanim zaszliśmy dalej, przypędziła po nas ta sama klacz, która wcześniej pomagała Mondream przy rannym źrebaku. Na jej twarzy rysowało się zmieszanie, przerażenie i niepewność.
-Hej...chodźcie, ale szybko. Bez zbędnych pytań. Jesteście mordercami, prawda?
Zanim zdążyliśmy cokolwiek pomyśleć, tym bardziej powiedzieć, klacz uciekła znów do źrebaka. Pobiegliśmy za nią. Nie rozumiałem, dlaczego potrzebowali morderców do pomocy przy okropnie przemrożonym źrebięciu. Medyczka ujrzawszy nas, podeszła i z wielkim żalem w głosie rzekła:
-Nie ma szans, aby przeżył. Męczy się okropnie, ale organizm wciąż walczy. On bardzo cierpi...nie ma ratunku, po prostu umrze w męczarniach może za godzinę, może za pół. Chyba, że... - rzuciła w naszą stronę krótki nóż - Tylko proszę, raz, szybko i umiejętnie.
-O to się nie martw, Mon. - rzekłem, pewny naszych umiejętności. Jednak wolałem zostawić to zadanie Khartai, gdyż pracowała jako morderca dużo dłużej i pewnie miała większą wprawę. Postanowiliśmy wrzucić ciało do wody, aby nie było podejrzeń zabójstwa. Khartai kazała odejść medykom i wyszukała serca źrebaka. Ja odciąłem mu dopływ powietrza, by przedtem omdlał i nie umierał w bólu. Puls był już bardzo słaby, więc zranione serce nie powinno nawet zbytnio przyspieszyć. Kiedy ciało rozluźniło się, Khartai raz i szybko wbiła nóż głęboko w serce. Kilka sekund i po cierpieniu. W tym momencie zauważyłem, że przyglądają nam się jakieś obce konie. Stały na górze i patrzyły na klacz wyjmującą nóż z klatki biednego dziecka. Nagle zaczęły biec agresywnie w naszą stronę i krzyczeć:
-Zabójcy przyszłego władcy! Królu!
O ku*wa.
<Khartai? Nie, wcale mnie nie poniosłoXD>
-Nie bój się, nie zjem cię. - usłyszałem jej pogodne rżenie. Uśmiechnąłem się, rozbawiony tą całą sytuacją. Zacząłem z nią rozmawiać. Na rękę było mi towarzystwo, za którym tęskniłem coraz mniej, od kiedy jestem tutaj. Pytała, co robię tutaj, nad brzegiem Uws z rana i czy dobrze mi w naszym Klanie. Przy okazji dowiedziałem się, że klacz ma na imię Khartai. Sam przedstawiłem się jej również, ale wydawało mi się że znała już moje imię, sam słyszałem jak rozmawiają o mnie inne konie. Nie zwracałem na to zbytnio uwagi, gdyż po prostu, jestem pierwszym nowym członkiem od dość dawna. Przerwałem na moment rozmowę, aby móc dokładnie przyjrzeć się Khartai. Klacz była nieco niższa ode mnie, jednak budowy nie tak lekkiej, choć jej sylwetka była całkiem smukła. Biała sierść mieniła się, jakby błyszczący śnieg. Pod nią prześwitywała różowa skóra, widoczna głównie na chrapach. Wrażeniu albinizmu zaprzeczały tylko ciemne oczy o ciepłym wyrazie. Długie, zgrabne nogi jej wrażenia szczupłości, mimo jej średniego wzrostu. Poczuła się chyba nieco niezręcznie, widząc, że przypatruję się jej dokładnie. Uśmiechnąłem się lekko i spuściłem tylko wzrok, szukając szybkiego tematu do poruszenia.
-Chciałabyś może pójść ze mną na spacer dookoła jeziora? - zaproponowałem cicho. Było w niej coś, co odebrało mi pewność siebie. Klacz jednak zwróciła nagle uwagę na brzeg jeziora. Popatrzyłem również w tamtą stronę. Czarna plama powoli płynęła w stronę brzegu. Cofnęliśmy się, nie wiedząc, co to jest. Jednak nagle poczęła rzucać się nerwowo, co jeszcze mocniej zaciekawiło nas i wystraszyło. Na oblodzonej części jeziora postawiło nogi, próbując wydostać się na brzeg. Czyżby jakiś źrebak zapuścił się trochę za daleko w zimne jezioro? W końcu nogi zostały pociągnięte w dół przez tonące ciało. Złapałem jedną z nich zębami, Khartai uczyniła to samo z drugą. Szybko wyciągnęliśmy nieprzytomnego, jak się okazało, źrebaka na śnieg. Nie kojarzyłem go całkiem, musiał przybyć z innego klanu lub się zgubić. W końcu jezioro było naprawdę wielkie. Znając podstawy medycyny, łatwo odgadnąć mi było jak postępować. Uciskałem kopytem klatkę malca, który na szczęście odkaszlnął po chwili i wypluł resztki wody. Nie zdążył pewnie napić się zbyt dużo. Nadal nie wyglądał jednak zbyt dobrze. Był strasznie przemrożony i nie odpowiadał nam.
-Co z nim robimy? - westchnąłem pytając Khartai. Unieszczęśliwiał mnie zmącony jak zwykle jakimiś nagłymi wypadkami spokój. Zima widocznie zbyt mocno dawała o sobie znać, a z nią i źrebięca głupota. Klacz również patrzyła na dziecko pogardliwie, choć z iskierką litości.
-Zanieśmy je do któregoś z medyków, może da się je jeszcze odratować. - jednak medyk nadbiegł właśnie w naszą stronę. Ktoś musiał to widzieć i przywołać Mondream. A może sama przyglądała się temu z jakiejś odległości? Wyglądała jakby biegła od dłuższego czasu. Zaraz za nią zjawił się chyba któryś z pomocników, klacz tę kojarzyłem tylko z widzenia. Co do jednego ja i Khartai byliśmy zgodni - idziemy stąd. Zaczęliśmy iść, tak jak wcześniej chciałem, dookoła jeziora, jednak tym razem nie tak blisko brzegu, jak przedtem.
-Żeby to mordera musiał ratować obce źrebię... - zwróciłem się nieco oburzony, ale wpół żartem do klaczy. Ta spojrzała na mnie tylko z błyskiem w oku i dodała:
-I to wszyscy mordercy tego Klanu! Co do jednego. - pokręciła głową i zaśmiała się.
-O, też się tym zajmujesz. Wyobrażasz sobie co to by było, jakby wysłano nas razem na misję? Wybilibyśmy chyba dwa razy więcej, niż by nam zlecono! - zaśmiałem się. Zdecydowanie, cechował mnie nieco czarny i grobowy humor. Drwiłem ostatnio ze śmierci na każdym kroku. Nawet ze swojej, gdyż z wiekiem pogodziłem się z kolejnością losów, które czekają każde stworzenie. Szliśmy dalej, niezbyt zwracając uwagę na nagłe krzyki i rżenia. Jednak zanim zaszliśmy dalej, przypędziła po nas ta sama klacz, która wcześniej pomagała Mondream przy rannym źrebaku. Na jej twarzy rysowało się zmieszanie, przerażenie i niepewność.
-Hej...chodźcie, ale szybko. Bez zbędnych pytań. Jesteście mordercami, prawda?
Zanim zdążyliśmy cokolwiek pomyśleć, tym bardziej powiedzieć, klacz uciekła znów do źrebaka. Pobiegliśmy za nią. Nie rozumiałem, dlaczego potrzebowali morderców do pomocy przy okropnie przemrożonym źrebięciu. Medyczka ujrzawszy nas, podeszła i z wielkim żalem w głosie rzekła:
-Nie ma szans, aby przeżył. Męczy się okropnie, ale organizm wciąż walczy. On bardzo cierpi...nie ma ratunku, po prostu umrze w męczarniach może za godzinę, może za pół. Chyba, że... - rzuciła w naszą stronę krótki nóż - Tylko proszę, raz, szybko i umiejętnie.
-O to się nie martw, Mon. - rzekłem, pewny naszych umiejętności. Jednak wolałem zostawić to zadanie Khartai, gdyż pracowała jako morderca dużo dłużej i pewnie miała większą wprawę. Postanowiliśmy wrzucić ciało do wody, aby nie było podejrzeń zabójstwa. Khartai kazała odejść medykom i wyszukała serca źrebaka. Ja odciąłem mu dopływ powietrza, by przedtem omdlał i nie umierał w bólu. Puls był już bardzo słaby, więc zranione serce nie powinno nawet zbytnio przyspieszyć. Kiedy ciało rozluźniło się, Khartai raz i szybko wbiła nóż głęboko w serce. Kilka sekund i po cierpieniu. W tym momencie zauważyłem, że przyglądają nam się jakieś obce konie. Stały na górze i patrzyły na klacz wyjmującą nóż z klatki biednego dziecka. Nagle zaczęły biec agresywnie w naszą stronę i krzyczeć:
-Zabójcy przyszłego władcy! Królu!
O ku*wa.
<Khartai? Nie, wcale mnie nie poniosłoXD>
29.12.2018
Od Etsiina do Miriady ,,Nieznajome odciski łap"
Strasznie spodobało mi się to zdanie. Więc chodź przyjacielu. Przyjacielu.. zależało mi na tym, aby Miriada mogła czuć się przy mnie bezpieczna, żeby uważała mnie za konia godnego zaufania, przyjaciela. Samemu trudno było mi stwierdzić czemu, bo może sam uważałem ją za przyjaciółkę? Mimowolnie uśmiechnąłem się. Fajnie wiedzieć, że ktoś cię lubi. Pogoda była spokojna, chmury jednak łaskawie rozstąpiły się i oblały ziemię przyjemnym, ciepłym światłem. Przymknąłem oczy i uniosłem głowę lekko w górę.
-Lubisz zimę? –spytałem, gdy szliśmy już samotnie przez niewielki step. Klacz chwilę się rozglądała.
-Chyba tak, ale nie lubię gdy jest strasznie zimno. –odparła myśląc nad czymś uporczywie.
-Mam podobnie, za to krajobraz jest wspaniały. –mruknąłem i popatrzyłem przed siebie. Jeszcze nie dawno bywałem z dala tego miejsca, nie świadomy, ze istnieje. Spojrzałem na Miriadę, a potem znów przed siebie.
-Prawda. –klacz rozejrzała się powoli. Dzień zapowiadał się bardzo dobrze, jeśli tylko pogoda nie dostanie kaprysów i nie spuści na nas ton śniegu. Parsknąłem. Miriada posłała mi dziwne spojrzenie, ale nic nie powiedziała. Przeszliśmy jeszcze trochę, do końca.
-Wiesz co? –zapytałem klaczy. Ona zwróciła się do mnie, po długim wpatrywaniu się w jakieś drzewo.
-Co? –spytała z nutką ciekawości w głosie. Nie dano mi jednak dokończyć, gdyż dostrzegłem dziwne ślady w puchu.
-Oh, powiem Ci później. Spójrz! –powiedział wskazując ruchem pyska dziwne odciski. Trudno było mi określić ich pochodzenie, w każdym razie w około można było dostrzec więcej takich samych, ale maleńkich. Miriada podeszła do nich bliżej, widocznie zdziwiona.
-Faktycznie, dziwne. Może to jakieś wilki? –spytała z jakby nadzieją, bo żadne z nas nie miał ochoty podążać nietypowymi śladami i najłatwiej było to wyjaśnić w ten sposób.
-Chciałbym w to wierzyć.. –spojrzałam tam, gdzie wiodły odciski. Zapamiętałem to miejsce.
-Może sprawdzimy to potem? Albo powiemy komuś z Klanu. W razie czego zapamiętam gdzie wiodła ta ,,ścieżka”. –odparłem. Klacz kiwnęła głową i zawróciliśmy, jednak trop nie zamierzał szybko wyprowadzić mi się z umysłu. Wracając szliśmy już troszkę szybciej. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze, aby zobaczyć czy akurat w tym miejscu nie znajdziemy jakichś kąsków, jednak bezskutecznie. Ziemia była zimna i zamarznięta, a matka natura nie raczyła nas niczym obdarować.
-Nienawidzę szukania jedzenia o tej porze roku. –jęknąłem i kopnąłem grudkę śniegu.
-Wierz mi ja też. –odparła klacz. Niedługo potem byliśmy z powrotem w obozie.
-Może powiemy im o tym już teraz? –spytałem.
<Miriada? Takie cuś bo mój mózg nie chciał wymyślić czegoś kreatywniejszego - _ ->
-Lubisz zimę? –spytałem, gdy szliśmy już samotnie przez niewielki step. Klacz chwilę się rozglądała.
-Chyba tak, ale nie lubię gdy jest strasznie zimno. –odparła myśląc nad czymś uporczywie.
-Mam podobnie, za to krajobraz jest wspaniały. –mruknąłem i popatrzyłem przed siebie. Jeszcze nie dawno bywałem z dala tego miejsca, nie świadomy, ze istnieje. Spojrzałem na Miriadę, a potem znów przed siebie.
-Prawda. –klacz rozejrzała się powoli. Dzień zapowiadał się bardzo dobrze, jeśli tylko pogoda nie dostanie kaprysów i nie spuści na nas ton śniegu. Parsknąłem. Miriada posłała mi dziwne spojrzenie, ale nic nie powiedziała. Przeszliśmy jeszcze trochę, do końca.
-Wiesz co? –zapytałem klaczy. Ona zwróciła się do mnie, po długim wpatrywaniu się w jakieś drzewo.
-Co? –spytała z nutką ciekawości w głosie. Nie dano mi jednak dokończyć, gdyż dostrzegłem dziwne ślady w puchu.
-Oh, powiem Ci później. Spójrz! –powiedział wskazując ruchem pyska dziwne odciski. Trudno było mi określić ich pochodzenie, w każdym razie w około można było dostrzec więcej takich samych, ale maleńkich. Miriada podeszła do nich bliżej, widocznie zdziwiona.
-Faktycznie, dziwne. Może to jakieś wilki? –spytała z jakby nadzieją, bo żadne z nas nie miał ochoty podążać nietypowymi śladami i najłatwiej było to wyjaśnić w ten sposób.
-Chciałbym w to wierzyć.. –spojrzałam tam, gdzie wiodły odciski. Zapamiętałem to miejsce.
-Może sprawdzimy to potem? Albo powiemy komuś z Klanu. W razie czego zapamiętam gdzie wiodła ta ,,ścieżka”. –odparłem. Klacz kiwnęła głową i zawróciliśmy, jednak trop nie zamierzał szybko wyprowadzić mi się z umysłu. Wracając szliśmy już troszkę szybciej. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze, aby zobaczyć czy akurat w tym miejscu nie znajdziemy jakichś kąsków, jednak bezskutecznie. Ziemia była zimna i zamarznięta, a matka natura nie raczyła nas niczym obdarować.
-Nienawidzę szukania jedzenia o tej porze roku. –jęknąłem i kopnąłem grudkę śniegu.
-Wierz mi ja też. –odparła klacz. Niedługo potem byliśmy z powrotem w obozie.
-Może powiemy im o tym już teraz? –spytałem.
<Miriada? Takie cuś bo mój mózg nie chciał wymyślić czegoś kreatywniejszego - _ ->
29.12.2018
Od Angel do Shiregt'a ,,Od źrebaka po czubki kopyt"
Moje życie to była sielanka. Jednak, gdy trochę podrosłam na nasze stado naszła wielka wataha wilków. Wszyscy uciekali na różne strony. Mordercy chcieli chronić wszystkich tych, których napadał choć jeden wilk. Jednak mnie nie chciał chronić ani jeden z nich. Podeszły do mnie dwa naraz, ale ja się nie dałam. Kopnęłam jednego z nich, a drugi się na mnie rzucił. Jednak, wystarczyło tylko się przesunąć, a on wpadł w ścianę lasu. Uciekłam z tamtego miejsca mówiąc sobie w głębi duszy: Nikt mnie już nie zatrzyma!. Gdy widziałam odchodzące od reszty stada wilki, wróciłam. Jednak ci co przeżyli mieli bardzo ostre rany. Próbowałam ich wyleczyć, ale nic z tego. Nie znałam się na ziołach. Teraz też się nie znam. Przez moje przejęcie nie zauważyłam stojących za mną ludzi. Złapali mnie, a następnie porwali. Bili mnie batami, ujeżdżali, pluli, nie lubili. Gdy miałam 3,5 roku okazało się, że trafię do boksu i nie będę tylko stała i marzła. Trafiłam do boksu obok starszego ogiera, Muffy-ego. Mówił, że przeżył w swoim życiu dużo, i nie ma siły na ucieczkę, ale mi z chęcią pomoże. Powiedział mi gdzie mam iść, a po tym wybiłam drzwi boksu i po prostu uciekłam. Szłam wzdłuż wody którą starzec nazwał jeziorem Uws, i nagle znalazłam stado. Miałam wielką ochotę dołączyć do tego stada. Tak bardzo było mi smutno. Do tego zaczął padać deszcz. Z opuszczoną głową podeszłam do niego, by zbadać teren i znaleźć władcę stada.
<Shiregt?>
<Shiregt?>
29.12.2018
Od Dantego do Specter "Prawdziwa miłość? 18+"
-Jesteś wspaniałą osobą-powiedziałem. Klacz nadal się do mnie tuliła, co niesamowicie mi się podobało. Nie myślałem, że kiedykolwiek czyjaś obecność będzie na mnie tak działać. Sam nie wiem, w którym momencie ruszyliśmy powoli do przodu. Specter nadal nie mogła w pełni "korzystać" ze swojej, więc większość czasu opierała się na mnie. W konsekwencji szliśmy tak, jakbyśmy byli jedną osobą. Co jakiś czas przystawaliśmy, nasze chrapy krótko się ze sobą stykały i to nam wystarczało. Nie potrzebowaliśmy słów. W miarę jak zbliżaliśmy się do klanu, nasze przystanki stawały się coraz częstsze i dłuższe.
-Chyba żadne z nas nie ma ochoty jeszcze tam wracać-powiedziała klacz.
-Na pewno nie ja-odparłem, tuląc ją do siebie po raz nie mam pojęcia który. Wiedziałem jedynie, że nadal nie miałem tego dojść. Chyba sami mocno zdziwiliśmy się, kiedy ujrzeliśmy zachodzące słońce. Czas przeciekł nam jakoś między kopytami, a ja najchętniej dalej nigdzie bym się nie ruszał, aby tylko zostać jak najdłużej ze Specter sam na sam. W końcu jednak musieliśmy wrócić do klanu. Noga klaczy wymagała odpowiedniej pomocy. A ponieważ jej ojciec jest, a raczej był kiedyś medykiem, nie chciał słyszeć o tym, że ktoś inny miałby zająć się jego córką. Kiedy do nas podszedł i dowiedział się, co się stało, miałem dwie myśli w głowie: Jakim cudem od razu nas wypatrzył? I czy będzie na mnie bardzo wściekły, że właśnie po spotkaniu ze mną jego córka już drugi raz wraca w nie najlepszym stanie? Na drugie pytanie, które sobie zadałem, odpowiedzią było chyba zdenerwowane spojrzenie, jakie mi posłał. Zabandażował nogę Specter, wcześniej smarując ją jakąś maścią z ziół. Potem uprzedził, że klacz musi teraz dużo odpoczywać. Oczywiście nie chcieliśmy się rozstawać, ale widząc zdenerwowanie Hadvegara uznaliśmy, że na razie lepiej będzie, jeśli na trochę zniknę mu z oczu. Nie musieliśmy nawet ze sobą rozmawiać, wystarczyły nam same spojrzenia.
-Chyba żadne z nas nie ma ochoty jeszcze tam wracać-powiedziała klacz.
-Na pewno nie ja-odparłem, tuląc ją do siebie po raz nie mam pojęcia który. Wiedziałem jedynie, że nadal nie miałem tego dojść. Chyba sami mocno zdziwiliśmy się, kiedy ujrzeliśmy zachodzące słońce. Czas przeciekł nam jakoś między kopytami, a ja najchętniej dalej nigdzie bym się nie ruszał, aby tylko zostać jak najdłużej ze Specter sam na sam. W końcu jednak musieliśmy wrócić do klanu. Noga klaczy wymagała odpowiedniej pomocy. A ponieważ jej ojciec jest, a raczej był kiedyś medykiem, nie chciał słyszeć o tym, że ktoś inny miałby zająć się jego córką. Kiedy do nas podszedł i dowiedział się, co się stało, miałem dwie myśli w głowie: Jakim cudem od razu nas wypatrzył? I czy będzie na mnie bardzo wściekły, że właśnie po spotkaniu ze mną jego córka już drugi raz wraca w nie najlepszym stanie? Na drugie pytanie, które sobie zadałem, odpowiedzią było chyba zdenerwowane spojrzenie, jakie mi posłał. Zabandażował nogę Specter, wcześniej smarując ją jakąś maścią z ziół. Potem uprzedził, że klacz musi teraz dużo odpoczywać. Oczywiście nie chcieliśmy się rozstawać, ale widząc zdenerwowanie Hadvegara uznaliśmy, że na razie lepiej będzie, jeśli na trochę zniknę mu z oczu. Nie musieliśmy nawet ze sobą rozmawiać, wystarczyły nam same spojrzenia.
~Kilka dni później~
Specter miała się już znacznie lepiej. Minęło kilka dni od naszej nieszczęśliwej wycieczki, kiedy to jej noga została uwięziona w pułapce. Przez cały ten czas spotykaliśmy się, głównie chodziliśmy na coraz dłuższe spacery. Dziś, tak jak kilka dni temu, postanowiliśmy ponownie udać się nad Jezioro Uws. Było dość zimno (jak to bywa zimą), dlatego zbyt wiele koni nie oddalało się od klanu, zwłaszcza w stronę jeziora. Woda w nim zamarzła jak na razie tylko przy brzegu, dalej nadal była płynna. Temperatura nie była aż tak niska, ale co jakiś czas wiał dość mroźny wiatr. Mimo to nad jezioro warto się było przejść chociażby aby ucieszyć oko widokiem promieni słonecznych tańczących na przybrzeżnym lodzie. Specter stanęła blisko brzegu i zaczęła się temu przyglądać, a ja zatrzymałem się obok niej.
-Tutaj jest piękne-powiedziała.
-Zgadzam się, ale nikt i nic nie jest w stanie dorównać twojej urodzie-odparłem, odwracając głowę w jej stronę.
-Bajerant z ciebie-powiedziała, ale na jej twarzy zagościł uśmiech. Przeszliśmy się kawałek wokół jeziora, a potem zrobiliśmy sobie przystanek. Zawiał mocny wiatr, więc, tak jak kilka dni temu, Specter wtuliła się we mnie. Zetknęliśmy się na chwilę chrapami, po czym klacz odwróciła głowę w stronę jeziora. Oboje przez chwilę mu się przypatrywaliśmy.
-Specter...?-spytałem po chwili, zachrypniętym z emocji głosem.
-Tak?-zapytała klacz, odwracając głowę w moją stronę.
-Wiesz, zastanawiałem się, czy...-zacząłem, ale nie bardzo wiedziałem, jak to powiedzieć.
-Czy co?-ponagliła mnie Specter.
-Czy...no wiesz...-powiedziałem, po czym schyliłem się i delikatnie musnąłem chrapami jej pierś. Kiedy się wyprostowałem i spojrzałem wprost w jej oczy, byłem pewien, że są o wiele większe niż normalnie. Tak samo byłem pewien tego, że wydobywał się z nich blask.
-Czy pytasz o...proponujesz...-klacz także nie wiedziała, jak się wysłowić. Ja jedynie patrzyłem na nią poważnie. Powoli pokiwałem głową, chcąc jej przekazać, że chodzi mi o to samo, co jej. Tak jak wcześniej, nie potrzebowaliśmy słów, aby się ze sobą porozumieć.-Dobrze-odparła pewnym tonem klacz, czym mocno mnie zaskoczyła.
-Na pewno?-zapytałem dość cicho.
-Tak. Znajdźmy jakieś dobre miejsce-odparła Specter. Nie zajęło nam to dużo czasu aż odnaleźliśmy jakąś łąkę. Jeszcze raz zapytałem klacz, czy jest pewna swojej decyzji, ale nie zmieniła zdania. Ponownie się do siebie przytuliliśmy. Nasze pyski zetknęły się ze sobą na bardzo długo. Kiedy po jakimś czasie się od siebie odsunęliśmy, Specter skupiła się na znalezieniu jak najdogodniejszej dla siebie pozycji. Rozstawiła lekko nogi, a kiedy była gotowa i dała mi znak, stanąłem za nią i wdrapałem się na jej grzbiet.
<Specter?>
28.12.2018
Od Miriady do Etsiina ,,Tak robią przyjaciele"
Opierając się bokiem o pień modrzewia, przekopywałam grubą warstwę puchu w poszukiwaniu jedzenia, trochę od niechcenia, bowiem znalezienie każdej porcji kosztowało mnie nieproporcjonalnie więcej wysiłku do ilości roślinności. W dodatku nie była ona najwyższej jakości. Wprawdzie drzewa oferowały całkiem niezłe kawałki kory i igieł, ale wszystko to przejadło mi się od rana. Było to mimo wszystko jedyne, co zimowy świat miał mi w tej chwili do zaoferowania. W końcu wypełniłam żołądek na tyle, że zrezygnowałam z dalszego rycia i położyłam się na miękkiej, sypkiej śnieżnej pokrywie, wzdychając i z ulgą odciążając nogi. Wciąż dawało mi się we znaki wyczerpanie wczorajszą nocną przygodą, nie tylko fizyczne...
Przede mną rozciągał się krajobraz jeziora Uws, bezkresne stepy poprzecinane zdradliwymi bagnami, nieliczne kawałki stabilnego, piaszczystego brzegu i niekończąca się, kołysząca się sennie w bezbarwnym o tej porze roku świetle słońca tafla. Wbiłam wzrok w jeden punkt na horyzoncie i pogrążyłam w rozmyślaniach. Larens pewnie flirtuje już ze śmiercią...albo naprawdę szuka swojej partnerki. Ostatecznie ją znajdzie...Czyżbym jej źle życzyła? - parsknęłam krótko. Pomyśleć, że to my pomogliśmy mu dostać się do domu, i wszystko pozostanie na zawsze w tajemnicy - jakby się tak dobrze zastanowić, kto by uwierzył?
Ocknęłam się, słysząc skrzypienie śniegu pod czyimiś kopytami. Obejrzałam się za siebie. Etsiin stanął niedaleko mnie tak, by móc swobodnie się do mnie odzywać. Milczał przez dłuższy czas. Sądziłam już, że skończy się po prostu na wspólnym kawałku ciszy na ziemi, a jednak ogier odezwał się krótko:
— Wieje nudą. - westchnął, po czym zaczął grzebać w śniegu. Podniosłam na niego zdziwione, pozornie lekko oburzone spojrzenie.
— Wczorajsza noc też? - odparłam, przekrzywiając głowę.
— Właśnie o to chodzi. - oznajmił koń. - Po tych wrażeniach, jakie mi los zafundował, wszystko jest takie nudne...Ale nie, chyba nie chciałbym przeżyć jeszcze raz dokładnie tego samego. A ty? - zaśmialiśmy się krótko. Tymczasem przeniosłam mimowolnie wzrok na jego prawe oko. Było jakieś dziwnie mętne, z ledwo widoczną tęczówką. Od początku mnie ciekawiło, a teraz przypomniała mi się chwila zdobycia kryształu.
— Twoje prawe oko... - zaczęłam, lecz nie potrzebowałam dodawać niczego więcej:
— Ach, to. Jest ślepe, widzę tylko na lewe. - odpowiedział wymijająco ogier.
— Tam, w korytarzu, mówiłeś, że widzisz.
— Bo tak było naprawdę. Też byłem zaskoczony. Szkoda, że nie zostało na zawsze. - zapadło długie milczenie. Oboje zapatrzyliśmy się na rozciągający się przed nami krajobraz. W pewnym momencie Etsiin odchrząknął i rzekł z nutką radości:
— Co powiesz na mały spacer? Tam, na stepie, jest też sporo wolnej przestrzeni i śniegu...
— Dlaczego? - spytałam. Nie wytrzymałam.
— Hę?
— Jest tyle chętnych koni wokoło, które mają przerwę w swoich obowiązkach, i w ogóle... - westchnęłam bezradnie. Miałam to na końcu języka.
— Tak robią przyjaciele, nie? To znaczy, dobrzy znajomi... - próbował poprawić się koń.
Jesteśmy przyjaciółmi? Chyba za dużo powiedziane. Przyjaciel to najlepszy znajomy, ktoś z zewnątrz, kto staje się małym światełkiem wśród zawiłych dróg życia. Ktoś, kogo się lubi. - ponownie skierowałam wzrok na sylwetkę Etsiina. - ...Lubię tego gościa. Nie z czystej życzliwości. W bardzo dużym uproszczeniu...chyba można to nazwać przyjaźnią. Nawet przyjemne słowo.
— Więc chodź, przyjacielu. - przerwałam mu, dźwigając się na nogi.
<Etsiin? Trochę...takie...no mam to na końcu języka. A raczej palca. U ręki. XD>
Przede mną rozciągał się krajobraz jeziora Uws, bezkresne stepy poprzecinane zdradliwymi bagnami, nieliczne kawałki stabilnego, piaszczystego brzegu i niekończąca się, kołysząca się sennie w bezbarwnym o tej porze roku świetle słońca tafla. Wbiłam wzrok w jeden punkt na horyzoncie i pogrążyłam w rozmyślaniach. Larens pewnie flirtuje już ze śmiercią...albo naprawdę szuka swojej partnerki. Ostatecznie ją znajdzie...Czyżbym jej źle życzyła? - parsknęłam krótko. Pomyśleć, że to my pomogliśmy mu dostać się do domu, i wszystko pozostanie na zawsze w tajemnicy - jakby się tak dobrze zastanowić, kto by uwierzył?
Ocknęłam się, słysząc skrzypienie śniegu pod czyimiś kopytami. Obejrzałam się za siebie. Etsiin stanął niedaleko mnie tak, by móc swobodnie się do mnie odzywać. Milczał przez dłuższy czas. Sądziłam już, że skończy się po prostu na wspólnym kawałku ciszy na ziemi, a jednak ogier odezwał się krótko:
— Wieje nudą. - westchnął, po czym zaczął grzebać w śniegu. Podniosłam na niego zdziwione, pozornie lekko oburzone spojrzenie.
— Wczorajsza noc też? - odparłam, przekrzywiając głowę.
— Właśnie o to chodzi. - oznajmił koń. - Po tych wrażeniach, jakie mi los zafundował, wszystko jest takie nudne...Ale nie, chyba nie chciałbym przeżyć jeszcze raz dokładnie tego samego. A ty? - zaśmialiśmy się krótko. Tymczasem przeniosłam mimowolnie wzrok na jego prawe oko. Było jakieś dziwnie mętne, z ledwo widoczną tęczówką. Od początku mnie ciekawiło, a teraz przypomniała mi się chwila zdobycia kryształu.
— Twoje prawe oko... - zaczęłam, lecz nie potrzebowałam dodawać niczego więcej:
— Ach, to. Jest ślepe, widzę tylko na lewe. - odpowiedział wymijająco ogier.
— Tam, w korytarzu, mówiłeś, że widzisz.
— Bo tak było naprawdę. Też byłem zaskoczony. Szkoda, że nie zostało na zawsze. - zapadło długie milczenie. Oboje zapatrzyliśmy się na rozciągający się przed nami krajobraz. W pewnym momencie Etsiin odchrząknął i rzekł z nutką radości:
— Co powiesz na mały spacer? Tam, na stepie, jest też sporo wolnej przestrzeni i śniegu...
— Dlaczego? - spytałam. Nie wytrzymałam.
— Hę?
— Jest tyle chętnych koni wokoło, które mają przerwę w swoich obowiązkach, i w ogóle... - westchnęłam bezradnie. Miałam to na końcu języka.
— Tak robią przyjaciele, nie? To znaczy, dobrzy znajomi... - próbował poprawić się koń.
Jesteśmy przyjaciółmi? Chyba za dużo powiedziane. Przyjaciel to najlepszy znajomy, ktoś z zewnątrz, kto staje się małym światełkiem wśród zawiłych dróg życia. Ktoś, kogo się lubi. - ponownie skierowałam wzrok na sylwetkę Etsiina. - ...Lubię tego gościa. Nie z czystej życzliwości. W bardzo dużym uproszczeniu...chyba można to nazwać przyjaźnią. Nawet przyjemne słowo.
— Więc chodź, przyjacielu. - przerwałam mu, dźwigając się na nogi.
<Etsiin? Trochę...takie...no mam to na końcu języka. A raczej palca. U ręki. XD>
28.12.2018
Od Khairtai do Vayoli ,,Początek zemsty"
Przez chwilę ucichłam. Propozycja była bardzo kusząca.
-Jakiej frakcji? –spytałam równie cicho, pochylając się lekko.
-Pragnę odbudować Stado Hańby, a gdy kiedyś będzie już na tyle silne, zemścić się na nich wszystkich. –odparła Vayola. Spojrzałam na nią z oczami pełnymi zapału. Tak.. to jest właśnie to. W ten sposób sama też będę się mogła zemścić. Bez zastanowienia, już z początku znałam swoją odpowiedź.
-Oczywiście, że tak. –powiedziałam uśmiechając się morderczo.
-W takim razie, witaj jako członkini, pierwsza członkini. –Vayola odwzajemniła mój uśmiech a potem spojrzała przez chwilę na źrebięta.
-Będziesz planowała szukać tu więcej sojuszników? –zapytałam siostry.
-Tak, zza Klanu raczej nikogo nie znajdę, ale pewności nie mam. –mruknęła Vayola a potem spojrzała mi w oczy. –Musisz tylko przysiąc, że nikomu nie zdradzisz, że ta frakcja istnieje.
-Nigdy. –zarżałam i podniosłam głowę.
-Cieszę się, że mogę Cię mieć w mojej frakcji. –uśmiechnęła się dosłownie maleńko moja siostra.
-Ja cieszę się, że mogę do niej należeć.
Po tej wymianie zdań wróciłyśmy do obozu Klanu i nikt na szczęście nie pytał się o powód naszej nieobecności. W końcu nadarzyła się ta okazja, kiedyś pożałują. Dodatkowo siostra wyjawiła mi drugą straszliwą tajemnicę, zabili jej prawdziwą rodzinę. Jak można być tak bezdusznym i beznadziejnym. Przechodząc obok Yatgaar posłałam jej ledwo widoczne mordercze i kpiące spojrzenie. Klacz również na mnie spojrzała, ale bardziej zdziwiona i zniechęcona. W mojej głowie uknuł się plan, aby pewnego dnia roznieść jakąś niekorzystną plotkę na temat któregoś konia z monarchii, ale pomysł zachowałam dla siebie. Mogę wrobić kogoś w zabójstwo.. Na mój zazwyczaj mało wyrażający pysk wstąpił następny uśmiech. Tego dnia zajęłam się sobą a potem ułożyłam się spać z dala od reszty, co jakiś przed snem spoglądałam na Yatgaar, To wszystko to z pewnością jej wina. Z tymi słowami w głowie zasnęłam.
~Następnego dnia~
Zbudziłam się i wstałam szybko i żwawo bo jeszcze miałam kilka pytań do siostry, ale przedtem poszukałam trochę pożywienia. Wygrzebałam jakieś korzonki i skrawki trawy. Zjadłam je, ale nie zaspokoiło to mojego głodu. Zrezygnowana zaczekałam do końca dnia. Gdy wszyscy zajęli się sobą, odciągnęłam Vayolę trochę w cień drzew.
-Mam jeszcze kilka pytań. –mruknęłam. Klacz kiwnęła głową i wzięła ze sobą jej źrebaki. Weszłyśmy w gąszcz drzew.
-A więc? –zapytała lekko zniecierpliwiona.
-Zamierzasz wprowadzać jakieś działania przed ostatecznym powstaniem? –spytałam zaciekawiona.
<Vayola?>
-Jakiej frakcji? –spytałam równie cicho, pochylając się lekko.
-Pragnę odbudować Stado Hańby, a gdy kiedyś będzie już na tyle silne, zemścić się na nich wszystkich. –odparła Vayola. Spojrzałam na nią z oczami pełnymi zapału. Tak.. to jest właśnie to. W ten sposób sama też będę się mogła zemścić. Bez zastanowienia, już z początku znałam swoją odpowiedź.
-Oczywiście, że tak. –powiedziałam uśmiechając się morderczo.
-W takim razie, witaj jako członkini, pierwsza członkini. –Vayola odwzajemniła mój uśmiech a potem spojrzała przez chwilę na źrebięta.
-Będziesz planowała szukać tu więcej sojuszników? –zapytałam siostry.
-Tak, zza Klanu raczej nikogo nie znajdę, ale pewności nie mam. –mruknęła Vayola a potem spojrzała mi w oczy. –Musisz tylko przysiąc, że nikomu nie zdradzisz, że ta frakcja istnieje.
-Nigdy. –zarżałam i podniosłam głowę.
-Cieszę się, że mogę Cię mieć w mojej frakcji. –uśmiechnęła się dosłownie maleńko moja siostra.
-Ja cieszę się, że mogę do niej należeć.
Po tej wymianie zdań wróciłyśmy do obozu Klanu i nikt na szczęście nie pytał się o powód naszej nieobecności. W końcu nadarzyła się ta okazja, kiedyś pożałują. Dodatkowo siostra wyjawiła mi drugą straszliwą tajemnicę, zabili jej prawdziwą rodzinę. Jak można być tak bezdusznym i beznadziejnym. Przechodząc obok Yatgaar posłałam jej ledwo widoczne mordercze i kpiące spojrzenie. Klacz również na mnie spojrzała, ale bardziej zdziwiona i zniechęcona. W mojej głowie uknuł się plan, aby pewnego dnia roznieść jakąś niekorzystną plotkę na temat któregoś konia z monarchii, ale pomysł zachowałam dla siebie. Mogę wrobić kogoś w zabójstwo.. Na mój zazwyczaj mało wyrażający pysk wstąpił następny uśmiech. Tego dnia zajęłam się sobą a potem ułożyłam się spać z dala od reszty, co jakiś przed snem spoglądałam na Yatgaar, To wszystko to z pewnością jej wina. Z tymi słowami w głowie zasnęłam.
~Następnego dnia~
Zbudziłam się i wstałam szybko i żwawo bo jeszcze miałam kilka pytań do siostry, ale przedtem poszukałam trochę pożywienia. Wygrzebałam jakieś korzonki i skrawki trawy. Zjadłam je, ale nie zaspokoiło to mojego głodu. Zrezygnowana zaczekałam do końca dnia. Gdy wszyscy zajęli się sobą, odciągnęłam Vayolę trochę w cień drzew.
-Mam jeszcze kilka pytań. –mruknęłam. Klacz kiwnęła głową i wzięła ze sobą jej źrebaki. Weszłyśmy w gąszcz drzew.
-A więc? –zapytała lekko zniecierpliwiona.
-Zamierzasz wprowadzać jakieś działania przed ostatecznym powstaniem? –spytałam zaciekawiona.
<Vayola?>
28.12.2018
Od Khairtai do Hypnosa ,,Wywalony pysk i ciemne kształty"
Do klanu znów dołączył nowy koń, właściwie nie tak dawno bo z kilka dni temu. Nie zwracałam na niego szczególnie uwagi a tym bardziej wagi na to, co mógł o mnie myśleć. Jednak i tak skończyło się na tym, że musiałam zaciekawić się jego wyglądem, był dość.. nietypowy? Tak przynajmniej ujął to mój mózg. Czas jednak wrócić do realnego świata. Jak to co dzień robiłam, przechadzałam się wśród lasu, przysłuchując się świergocie ptaków i odgłosom którymi częstował mnie ten cud natury. Przeszłam do nieśpiesznego galopu, tym samym trochę się rozprostowałam.
-Ah.. –westchnęłam i chwilę potem wylądowałam głową w zaspie śniegu, to obudziło mnie doszczętnie.
-Mogłam spróbować tego od razu. –parsknęłam i wyciągnęłam głowę z niespodziewanej pułapki. Wyplułam śnieg z ust i mlasnęłam. Wyrwało mnie to z wcześniejszych rozmyślań. Wstałam i obejrzałam się dookoła. Gdybym jeszcze bardziej przyspieszyła, dotrę do Uws. Ten fakt ucieszył mnie bardzo, gdyż lubiłam to jezioro, tym bardziej lubiłam spędzać tam samotnie czas ze swoim odbiciem. Tak jak postanowiłam, tak zrobiłam i już po niedługim czasie udało mi się dotrzeć do Uws. Przedarłam się przez gąszcze roślin i coś usiadło mi na pysku. Kichnęłam głośno i zobaczyłam Hypnosa. Ogier odskoczył na usłyszenie donośnego dźwięku, który jak zwykle musiałam wydać ja.
-Nie bój się, nie zjem Cię. –zarżałam wesoło.
-Po prostu wyskoczyłaś nagle z krzakówi i to z dziwnym odgłosem. –odparł koń.
-To w moim stylu. –odpowiedziałam i rozejrzałam się. –Co ty tu właściwie robisz?
-Poszedłem zapoznać się trochę z okolicą. –Hypnos pogrzebał kopytem w ziemi.
-Ah tak.. mogłam się tego spodziewać. Po za tym dobrze Ci tu? W Klanie? –zadałam następne pytanie.
-Myślę, że tak. Chociaż jestem tu dopiero krótko. –wzruszył ramionami ogier.
-Tak.. a! Zapomniałabym. Mam na imię Khairtai. –przedstawiłam się.
-Ja Hypnos. –powiedział koń, imię jego już znałam. Gdy ktoś dołączał do Klanu, wielokrotnie słyszało się jego imię w grupach plotkujących koni.
-Miło mi. –zarżałam. Miałam już coś powiedzieć, gdy w wodzie pojawił się duży ciemny kształt. Tuż na samym brzegu.
<Hypnos?>
-Ah.. –westchnęłam i chwilę potem wylądowałam głową w zaspie śniegu, to obudziło mnie doszczętnie.
-Mogłam spróbować tego od razu. –parsknęłam i wyciągnęłam głowę z niespodziewanej pułapki. Wyplułam śnieg z ust i mlasnęłam. Wyrwało mnie to z wcześniejszych rozmyślań. Wstałam i obejrzałam się dookoła. Gdybym jeszcze bardziej przyspieszyła, dotrę do Uws. Ten fakt ucieszył mnie bardzo, gdyż lubiłam to jezioro, tym bardziej lubiłam spędzać tam samotnie czas ze swoim odbiciem. Tak jak postanowiłam, tak zrobiłam i już po niedługim czasie udało mi się dotrzeć do Uws. Przedarłam się przez gąszcze roślin i coś usiadło mi na pysku. Kichnęłam głośno i zobaczyłam Hypnosa. Ogier odskoczył na usłyszenie donośnego dźwięku, który jak zwykle musiałam wydać ja.
-Nie bój się, nie zjem Cię. –zarżałam wesoło.
-Po prostu wyskoczyłaś nagle z krzakówi i to z dziwnym odgłosem. –odparł koń.
-To w moim stylu. –odpowiedziałam i rozejrzałam się. –Co ty tu właściwie robisz?
-Poszedłem zapoznać się trochę z okolicą. –Hypnos pogrzebał kopytem w ziemi.
-Ah tak.. mogłam się tego spodziewać. Po za tym dobrze Ci tu? W Klanie? –zadałam następne pytanie.
-Myślę, że tak. Chociaż jestem tu dopiero krótko. –wzruszył ramionami ogier.
-Tak.. a! Zapomniałabym. Mam na imię Khairtai. –przedstawiłam się.
-Ja Hypnos. –powiedział koń, imię jego już znałam. Gdy ktoś dołączał do Klanu, wielokrotnie słyszało się jego imię w grupach plotkujących koni.
-Miło mi. –zarżałam. Miałam już coś powiedzieć, gdy w wodzie pojawił się duży ciemny kształt. Tuż na samym brzegu.
<Hypnos?>
28.12.2018
Drobna, acz widoczna zmiana
Pragniemy z radością poinformować, że dzięki pomocy dość znanej w blogosferze osobistości, czyli Fragonii (Tyks) na bloga został wprowadzony ostateczny zimowy szablon. Dziękujemy!
~Yatgaar, Shiregt i Miriada
28.12.2018
Śmierć NPC
Żegnamy się dziś z poczciwą Cherry, zamordowaną przez członka klanu, Khairtai. Niechaj spoczywa w pokoju. [*]
28.12.2018
28.12.2018
Nowa nauczycielka I stopnia - Angel!
Źródło: Zdjęcie główne
Motto: ,,Kiedyś nastanie czas, kiedy będziesz musiała się poświęcić".
Imię: Angel
Tytuł: -
Płeć: Najpiękniejsza płeć na świecie - klacz.
Ranga/i: Nauczycielka I stopnia.
Głos: -
Rodzina:
Matka-Amber
Ojciec- Engelicttu
Siostra-Emner
Brat-Anamy
Osobowość: Jest miła jak na jej charakter. Nigdy nie kłamie, chyba że ktoś jej powiedział, że jest taka potrzeba. Nie używa wulgaryzmów oraz słów, które mogą kogoś urazić. Często przypominają jej się złe czasy i wtedy źle się czuje. Nie lubi, gdy jakiś ogier daje jej kwiatka i tak po prostu mówi ,,Kocham ciebie!". Lubi być czasem samotnikiem żyjącym tak, jak kiedyś, w czasach gdy się urodziła.
Orientacja: Heteroseksualizm.
Aparycja:
- Rasa: Hafilinger.
- Wygląd: Angel jest kasztanowata i ma białą strzałkę na czole. Ma także białe skarpetki na kopytach. Angel ma białą grzywę oraz małe uszka.
- Znaki charakterystyczne: Na razie brak.
- Wzrost: 145 cm WK
- Waga: 435 kg
Historia: Gdy się urodziła jej życie było cudowne. Nadcudowne! Jednak, gdy trochę podrosła, jej stado zaatakowała wataha wilków. Dobrze sobie poradziła z przeciwnikiem, ale reszta stada została pokonana. Wilki odeszły w las nazywany wierzbowym, a ją niespodziewanie zabrali ludzie. Bili batami, trenowali, a gdy już mieli do niej zaufanie, okazało się, że trafi do stajni obok starszego pokolenia. W nocy starzec pomógł jej i Angel uciekła. Biegła wzdłuż nieznanej rzeki, tak, jak mówił koń z sąsiedniego boksu. I znalazła stado, do którego chciała dołączyć, by nie błąkać się po okolicy sama. To był pierwszy raz, kiedy bardzo chciała być z kimś.
Inne:
· Jest dobra w wyścigach,
· Nie cierpi jeść liści.
Kontakt: Piecha812009 (DG) Jabuszko :3 (HW)
28.12.2018
Od Mondream do Shiregt'a ,,Wesołych Świąt!"
Wszyscy biegali uśmiechnięci, życząc sobie wesołych świąt i ozdabiając całą okolicę. Dawali sobie prezenty i byli grzeczni, mili. Nagle przypomniało mi się, że SĄ ŚWIĘTA! Szybko pobiegłam do matki. Oczywiście życzyłam jej wesołych świąt i dałam jej prezent. Był to pozłacany naszyjnik z fioletowym kamieniem oraz biały szalik w czarne kropki. Matka miała także prezent, który mi dała. Był to wianuszek, zrobiony z sosny i szyszek, oraz kory. Później poszłam do samego Shiregta, i wręczyłam mu miecz. Był dobrej jakości, niewielki, ze stalową rączką i ostrym ostrzem. Shiregt tylko się uśmiechnął i odebrał prezent.
- Wesołych świąt! - krzyknęłam, gdy biegłam w stronę reszty stada, by natychmiast życząc im ,,Wesołych Świąt'' pójść do jeszcze jednej osoby - do Mivany. Bardzo przeżywa śmierć matki, dlatego dałam jej życzenia, które bardzo długo wymyślałam, bo aż do północy, i wyszła z nich piosenka. A więc zaczęłam jej śpiewać:
Wiem, że smutno ci i źle,
Wiem, że smutne serce twe,
Więc w te święta życzę ci
Bardzo radosnych i miłych Świąt!
Wyrzucony smutek został już na trawie,
Nie wspominaj go!
Były sobie 2 aniołki co magiczne są,
W święta chciały dać dziecinie darów 100,
Lecz nie uda się to wcale im,
Więc, też pomóż im!
Wyrzucony smutek został już na trawie,
Nie wspominaj go!
W te święta szczęście nieś!
W te święta szczęście nieś!
Mivana na początku była zdziwiona, ale potem się uśmiechnęła. Życzyła mi ,,Wesołych Świąt ". Potem poszłam z powrotem do Shiregta.
<Shiregt? Opisz, jak prezent>
- Wesołych świąt! - krzyknęłam, gdy biegłam w stronę reszty stada, by natychmiast życząc im ,,Wesołych Świąt'' pójść do jeszcze jednej osoby - do Mivany. Bardzo przeżywa śmierć matki, dlatego dałam jej życzenia, które bardzo długo wymyślałam, bo aż do północy, i wyszła z nich piosenka. A więc zaczęłam jej śpiewać:
Wiem, że smutno ci i źle,
Wiem, że smutne serce twe,
Więc w te święta życzę ci
Bardzo radosnych i miłych Świąt!
Wyrzucony smutek został już na trawie,
Nie wspominaj go!
Były sobie 2 aniołki co magiczne są,
W święta chciały dać dziecinie darów 100,
Lecz nie uda się to wcale im,
Więc, też pomóż im!
Wyrzucony smutek został już na trawie,
Nie wspominaj go!
W te święta szczęście nieś!
W te święta szczęście nieś!
Mivana na początku była zdziwiona, ale potem się uśmiechnęła. Życzyła mi ,,Wesołych Świąt ". Potem poszłam z powrotem do Shiregta.
<Shiregt? Opisz, jak prezent>
28.12.2018
Od Mondream ,,Witaj przygodo!" Misja #2
Nudziło mi się. Chciałam komuś pomóc, więc pytałam się różnych koni. Najpierw Mivana. Niestety, nie było nic do pomocy Mivanie, więc pomyślałam, że pójdę do zielarza lub zielarki. Tylko do kogo? Aż tu nagle...
- Witam cię! Dobrze, że cię znalazłam! Choć za mną! - zawołała niespodziewanie Saminaria.
- Możesz znaleźć dla mnie rzadkie zioło, które zwie się Kismak? - i tak zaczęłam się interesować.
- Właśnie szykam czegoś do robienia i... - mówiłam, lecz Saminaria była jakby w pośpiechu, więc przerwała.
- No tak! Przecież potrzebny jest ci opis! A więc słuchaj uważnie, bo nie mam czasu na powtarzanie:
Jest taki dość mały kwiatek, rosnący przy jeziorze Uws, jest żółty, i ma pomarańczowy środek. Ma także liście. Liść jest mi właśnie potrzebny, ale uważaj, by nie pomylić koloru płatków z kolorem środka, bo ten kwiat ma trujące liście. Życzę ci powodzenia! Uważaj na siebie i pamiętaj o tym wszystkim, o czym ci muwiłam! - powiedziała, a po tym natychmiast pocwałowała do lasu.
Pewnie poszuka innych składników - pomyślałam. Akurat byliśmy w pobliżu jeziora Uws, trzeba tylko przebiec na równinie przy drzewach. Szłam sobie kłusem, ponieważ nie spieszyło mi się na nic. Nagle przypomniała mi się cwałująca do lasu Saminaria i pomyślałam, że to musi być pilne. Zaczęłam biec, lecz później usłyszałam krzyczenie o pomoc.
Już sama nie wiem, co robić - pomyślałam. Nie mogłam nic wymyślić, ale później...
Najpierw składnik! Może to właśnie dla niego? - po tych myślach poszłam po tego listka. Tak więc, jak już byłam przy jeziorze Uws szukałam małego kwiatka z żółtymi płatkami i pomarańczowym środkiem. Jednak, to był większy kwiatek. A może i nawet MEGAKWIAT!!! I gdy go znalazłam, to się zdziwiłam - pomyśl, że jesteś koniem stojącym przy kwiatku większym niż sosna, bo tak się czułam, i ten ,,Megakwiat" ma takie małe liście jak biedronka i musisz je zerwać. Sprawdziłam, czy to na pewno ten kwiat i zaczęłam zastanawiać się, czy nie pomyliłam kolorów płatków do koloru środka i na odwrót. Przypomniało mi się wszystko to, co mówiła Saminaria. Skoro wszystko się zgadzało, to zerwałam liście. W prawdzie klacz nie mówiła ile, ale jeden mały liść raczej jej nie wystarczy. Zerwałam więc dwadzieścia takich małych liści i...
Wracam do stada, a zaraz tu wrócę po tego ,,kogoś" co woła ,,pomocy!" - powiedziałam sobie, a później pogalopowałam do stada. Po drodze nic mnie nie spotkało, więc droga była spokojna. Odłożyłam Saminarii tego liścia ,,Kismaka". Później poszłam do tego wołającego o pomoc konia. Po prostu nie uwierzyłam! Źrebak zaplątał się w jakieś krzaki, a ja nie mogłam go wyciągnąć! Ale jakieś pół godziny po przyjściu udało mi się. Źrebak podzękował i wrócił ze mną do stada, by odpocząć. Wróciłam tam, gdzie zostawiłam liście, a tam Saminaria już je rozgniatała.
- Dziękuje ci za pomoc! - krzyknęła do mnie klacz.
- Dzięki ci! - powiedział źrebak.
- A ja wam dziękuję, że dzięki wam nie nudziłam się! - powiedziałam do nich. Później pomogłam jeszcze Saminarii, ale o tym już nie będę opowiadać...
KONIEC
- Witam cię! Dobrze, że cię znalazłam! Choć za mną! - zawołała niespodziewanie Saminaria.
- Możesz znaleźć dla mnie rzadkie zioło, które zwie się Kismak? - i tak zaczęłam się interesować.
- Właśnie szykam czegoś do robienia i... - mówiłam, lecz Saminaria była jakby w pośpiechu, więc przerwała.
- No tak! Przecież potrzebny jest ci opis! A więc słuchaj uważnie, bo nie mam czasu na powtarzanie:
Jest taki dość mały kwiatek, rosnący przy jeziorze Uws, jest żółty, i ma pomarańczowy środek. Ma także liście. Liść jest mi właśnie potrzebny, ale uważaj, by nie pomylić koloru płatków z kolorem środka, bo ten kwiat ma trujące liście. Życzę ci powodzenia! Uważaj na siebie i pamiętaj o tym wszystkim, o czym ci muwiłam! - powiedziała, a po tym natychmiast pocwałowała do lasu.
Pewnie poszuka innych składników - pomyślałam. Akurat byliśmy w pobliżu jeziora Uws, trzeba tylko przebiec na równinie przy drzewach. Szłam sobie kłusem, ponieważ nie spieszyło mi się na nic. Nagle przypomniała mi się cwałująca do lasu Saminaria i pomyślałam, że to musi być pilne. Zaczęłam biec, lecz później usłyszałam krzyczenie o pomoc.
Już sama nie wiem, co robić - pomyślałam. Nie mogłam nic wymyślić, ale później...
Najpierw składnik! Może to właśnie dla niego? - po tych myślach poszłam po tego listka. Tak więc, jak już byłam przy jeziorze Uws szukałam małego kwiatka z żółtymi płatkami i pomarańczowym środkiem. Jednak, to był większy kwiatek. A może i nawet MEGAKWIAT!!! I gdy go znalazłam, to się zdziwiłam - pomyśl, że jesteś koniem stojącym przy kwiatku większym niż sosna, bo tak się czułam, i ten ,,Megakwiat" ma takie małe liście jak biedronka i musisz je zerwać. Sprawdziłam, czy to na pewno ten kwiat i zaczęłam zastanawiać się, czy nie pomyliłam kolorów płatków do koloru środka i na odwrót. Przypomniało mi się wszystko to, co mówiła Saminaria. Skoro wszystko się zgadzało, to zerwałam liście. W prawdzie klacz nie mówiła ile, ale jeden mały liść raczej jej nie wystarczy. Zerwałam więc dwadzieścia takich małych liści i...
Wracam do stada, a zaraz tu wrócę po tego ,,kogoś" co woła ,,pomocy!" - powiedziałam sobie, a później pogalopowałam do stada. Po drodze nic mnie nie spotkało, więc droga była spokojna. Odłożyłam Saminarii tego liścia ,,Kismaka". Później poszłam do tego wołającego o pomoc konia. Po prostu nie uwierzyłam! Źrebak zaplątał się w jakieś krzaki, a ja nie mogłam go wyciągnąć! Ale jakieś pół godziny po przyjściu udało mi się. Źrebak podzękował i wrócił ze mną do stada, by odpocząć. Wróciłam tam, gdzie zostawiłam liście, a tam Saminaria już je rozgniatała.
- Dziękuje ci za pomoc! - krzyknęła do mnie klacz.
- Dzięki ci! - powiedział źrebak.
- A ja wam dziękuję, że dzięki wam nie nudziłam się! - powiedziałam do nich. Później pomogłam jeszcze Saminarii, ale o tym już nie będę opowiadać...
KONIEC
Zaliczone.
28.12.2018
Od Khairtai do Shiregt'a ,,Krew niewinnej"
Panowała cisza. Płatki śniegu leniwie opadały na powierzchnię ziemi, a wiatr tworzył z nich wiry i różne dziwne struktury. Dzień jak co dzień. Nic szczególnego się nie działo, no może tylko wewnątrz mnie. Nieokiełznana złość, która w większości nie miała żadnej podstawy, no i irytacja. Naprawdę tylko mnie wkurzały te tony śniegu, albo gdzieś się poślizgnęłam i wywaliłam na pysk, albo wpadłam do wody poprzez załamanie się lodu. To chyba najgorsza pora w roku. Prychnęłam. Z rozmyślań wyrwał mnie skrzek jakiegoś ptaka. Dźwignęłam się z ziemi i zastrzygłam uszami. Obrzuciłam spojrzeniem okolicę. Większość koni wypełniała swoje obowiązki zgodnie z rangą, reszta po prostu odpoczywała lub szwędała się gdzieś. Ja sama powlokłam się brzegiem Uws. ,,Jesteśmy jednością” tak o nas wszystkich mówią.. ale dlaczego aż tak porozdzieraną? Władca nie widzi ile koni kryje w sobie złość, knuje, rzuca w siebie jadem i walczy. Zniżyłam głowę i przysunęłam pysk do wody. Moje odbicie zafalowało wraz z wiatrem. Przez chwilę wyglądałam jak potwór. Rozszerzyłam oczy i wzdrygnęłam się. Potrząsnęłam głową i zignorowałam to. Szybko zawróciłam do Klanu. Cały czas miałam dziwne wrażenie, jakby ktoś mnie obserwował. Kiwnęłam głową do Shiregt’a, władca odpowiedział mi tym samym. Miałam okropną potrzebę, żeby z kimś porozmawiać. Bez namysłu wyciągnęłam staruszkę, Cherry. Szłyśmy tą samą drogą, którą ja obrałam wcześniej. Nie odpowiadałam na pytania klaczy, a po drodze, gdy wychodziłyśmy z obozu wzięłam przypadkowy nóż. Dawna służąca patrzyła na mnie z przerażeniem, ale nic nie mówiła. Potem odwróciła głowę. Minął jakiś czas i dotarłyśmy do zacisza, do którego przychodziłam tylko ja.
-Eh.. tak. Po co mnie tu zabrałaś? –zapytała zdziwiona, rozglądając się po cichym zakątku. Milczałam chwilę, samemu się zastanawiając. W mojej głowie panował mętlik, jakby zdrowy rozsądek zasnuła mgła. Wbiłam spojrzenie w klacz, która zaczęła skubać trawę. Słyszałam tylko własne bicie serca i oddech.
-Nie wiem, Cherry. –warknęłam i odwróciłam wzrok. Teraz patrzyłam na drugi brzeg jeziora Uws. Rosło tam dużo drzew. Dostrzegłam też kilka koni z naszego Klanu. Westchnęłam. Stara klacz podeszła do mnie.
-Coś Cię trapi moja droga? –zapytała z troską klacz.
-Dużo mnie trapi, wiele pytań, niedokończonych słów. Za dużo. –prychnęłam i uniosłam oczy ku niebu.
-Nie martw się. –klacz posłała mi ciepły uśmiech. Nie martw się..? NIE MARTW SIĘ? JAK MAM SIĘ NIE MARTWIĆ? W moim sercu zaszalała burza. Moje oczy zapłonęły gniewem. Straciłam panowanie nad sobą i resztki zdrowego rozsądku. To była chwilka. Przycisnęłam głowę biedaczki do dna wody i patrzyłam jak stara klacz walczy o życie. Nie drgnęłam. Nawet nie myślałam, w mojej głowie panowała pustka, wszechobecna cisza. Gdy Cherry straciła przytomność wyciągnęłam ją z wody i bez namysłu zaczęłam dźgać nożem gdzie popadnie. Towarzyszył mi przy tym chaotyczny śmiech. Krew niewinnej bryzgała mi na pysk i białą sierść. Także śnieg przybrał barwę ciemnej czerwieni. Po chwili było już cicho. Klacz była martwa. Martwa.. upadłam z jękiem. W tym samym momencie wyczułam Shiregt’a. Schowałam się w krzakach. Gdy ogier przyszedł, drgnął jak uderzony. Rozejrzał się wystraszony i wtedy spojrzał wprost na mnie. Kropla krwi i potu spłynęła mi po czole. Z wrzaskiem wybiegłam i zaczęłam pędzić przed siebie na oślep. Nie słysząc nic, nawet wyrzutów sumienia.
<Shiregt?>
-Eh.. tak. Po co mnie tu zabrałaś? –zapytała zdziwiona, rozglądając się po cichym zakątku. Milczałam chwilę, samemu się zastanawiając. W mojej głowie panował mętlik, jakby zdrowy rozsądek zasnuła mgła. Wbiłam spojrzenie w klacz, która zaczęła skubać trawę. Słyszałam tylko własne bicie serca i oddech.
-Nie wiem, Cherry. –warknęłam i odwróciłam wzrok. Teraz patrzyłam na drugi brzeg jeziora Uws. Rosło tam dużo drzew. Dostrzegłam też kilka koni z naszego Klanu. Westchnęłam. Stara klacz podeszła do mnie.
-Coś Cię trapi moja droga? –zapytała z troską klacz.
-Dużo mnie trapi, wiele pytań, niedokończonych słów. Za dużo. –prychnęłam i uniosłam oczy ku niebu.
-Nie martw się. –klacz posłała mi ciepły uśmiech. Nie martw się..? NIE MARTW SIĘ? JAK MAM SIĘ NIE MARTWIĆ? W moim sercu zaszalała burza. Moje oczy zapłonęły gniewem. Straciłam panowanie nad sobą i resztki zdrowego rozsądku. To była chwilka. Przycisnęłam głowę biedaczki do dna wody i patrzyłam jak stara klacz walczy o życie. Nie drgnęłam. Nawet nie myślałam, w mojej głowie panowała pustka, wszechobecna cisza. Gdy Cherry straciła przytomność wyciągnęłam ją z wody i bez namysłu zaczęłam dźgać nożem gdzie popadnie. Towarzyszył mi przy tym chaotyczny śmiech. Krew niewinnej bryzgała mi na pysk i białą sierść. Także śnieg przybrał barwę ciemnej czerwieni. Po chwili było już cicho. Klacz była martwa. Martwa.. upadłam z jękiem. W tym samym momencie wyczułam Shiregt’a. Schowałam się w krzakach. Gdy ogier przyszedł, drgnął jak uderzony. Rozejrzał się wystraszony i wtedy spojrzał wprost na mnie. Kropla krwi i potu spłynęła mi po czole. Z wrzaskiem wybiegłam i zaczęłam pędzić przed siebie na oślep. Nie słysząc nic, nawet wyrzutów sumienia.
<Shiregt?>
28.12.2018
Od Hypnosa do Kasji ,,Niespodziewany atak"
Nie mogłem w to jeszcze uwierzyć. Moja droga dobiegła końca. Już nie musiałem bać się o jutro. Nie musiałem walczyć na bezkresnej pustyni o źdźbło uschniętej trawy. Nie musiałem szukać cudownego wodopoju. Samotność przerywa fala energii niewytłumaczalnego źródła. Spowodowana jest ona, bardzo możliwe, przynależnością, osiągnięciem celu, który mi wmówiono. Jednak coraz bardziej rozumiałem, iż był to także mój cel. Zacząłem mężnieć, a w mojej głowie rodziła się chęć odłączenia się od wielkiej rodziny, więc w sumie powinienem być im wdzięczny, że sami mnie do tego namówili. Przestałem więc wypominać tego w myślach moim starszym byłym opiekunom. I nagle wszystkie niebezpieczeństwa świata stały się dla mnie błahe, nie znaczące wiele więcej niż zeszłoroczny śnieg. Wiedziałem, że oczywiście, wszędzie dookoła czają się na nas ludzie czy drapieżnicy. Pomimo, iż nie zdążyłem jeszcze poznać tu nikogo, czułem to bezpieczeństwo. W końcu, jak to się mówi, w grupie siła. Uczucie to było błogie i, choć nie wiedziałem do końca jakie to uczucie, poczułem jakby rodzinną bliskość do obecności Klanu, jego terenów i atmosfery. Nigdy nie miałem rodziny. No dobrze, jakiś czas może i byłem przy matce, ale miesiąc po moim narodzeniu odebrał mi ją zabójczy ogień. Ojciec zapewne zginął tak samo, chociaż nie mam co do tego pewności. W końcu znałem tylko jego imię i w życiu nie widziałem go. Jak przez mgłę pamiętam obraz kochającej matki, jednak najwyraźniej widzę ją stojącą w boksie zajętym całkowicie ogniem. Zapewne miałem rodzeństwo, podejrzewam nawet że całkiem sporo, gdyż moja matka była podobno jedną z najlepszych klaczy sportowych, wykorzystywanych do rajdów. Jednak dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Co prawda, byłem poniekąd dumny z mojego pochodzenia, ale w żadnym wypadku z osiągnięć przodków. Raczej zachwycała mnie czysta rasa, przez którą w końcu wyglądam całkiem nieźle. Może i jest tak, że moje opływowe wręcz ciało jest przystosowane do przecinania gwałtownych wiatrów turkmeńskich pustyni, a kopyta nie zapadają się jedynie w drobnym piasku. Więc na podmokłych i twardych nawierzchniach różnych terenów, niektóre cechy achał-tekińskie są całkowicie zbędne albo wręcz przeszkadzają. Mimo wszystko po prostu lubię swój szczupły, harmonijny wygląd. Kiedy patrzę na swoją pobłyskującą sierść, nie czuję pychy, lecz przypominam sobie moje dawne stado, do którego przez dwa lata również zdążyłem się przywiązać. To jemu zawdzięczam młodzieńcze pierwsze związki, całe wychowanie i przeżycie w latach źrebięcych. Naszym alfą i przewodnikiem został dwudziestoletni już ogier, zwał się on Pax. Nie ukrywam, zawsze sądziłem że mimo wielkiej mądrości nie nadawał się na przywódcę ze względu na porywczy charakter. Poniekąd uważam go jednak za ojca lecz sądzę, że zawsze podchodził do nas wszystkich dość zimno i oschle. Całą podróż pogrążony był w żałobie za swoją schorowaną partnerką, która była zbyt słaba, by wydostać się z płomieni. Mimo faktu, że był starcem, wyglądał niesamowicie zdrowo i tym też się odznaczał. Całe dnie prowadził nas na czele galopem przemierzając pustynne tereny. Kara maść, dziwnym trafem nigdy nie płowiejąca w pełnym słońcu, wyróżniała go na tle stada złożonego głównie z gniadoszy podobnych do mnie i kilku koni kremowych z rybim okiem. Jedną z jasnowłosych przepięknych klaczy była nawet moja pierwsza partnerka, ale to już długa historia...
Niewielki zagajnik, nasza baza, w którym udało mi się znaleźć swoje miejsce do nocnego spoczynku, jaśniał. Coraz więcej nieśmiałych promieni przedzierało się przez liczne, w miarę wysokie drzewa. Muskały delikatnie poszczególne części mojego ciała, nadając mu blask i chwilowo nagrzewając. Zimą ciepło słoneczne wydaje się jeszcze przyjemniejsze, wśród dość niskich temperatur. Wydeptane już nieco ścieżki na brunatnej ziemi, wskazywały najczęstszy kierunek porannych przechadzek członków Klanu. Większe i mniejsze odciski kopyt kierowały się wprawdzie w różne strony, lecz tam, gdzie było ich najgęściej, kierowały się także moje kopyta. W niektórych z nich poznać można było pośpiech - kopyta stawiano niedbale, ślady pozostały rozmazane i nie aż tak głębokie, jak ślady spokojniejszych spacerujących. I ja powoli stawiałem przed siebie nogę za nogą, przypatrując się raz wierzchołkom drzew rozświetlonych przez ciepły poranek, a raz licznym śladom, z których czytałem nastroje innych koni. Było to raczej zadanie ciężkie, w którego rzetelność odgadywania śmiałem wątpić nawet ja. Jednak lepsza i taka rozrywka, niż żadna. Z tego sennego transu rozbudził mnie dopiero potężny grzmot. Podniosłem z zaciekawieniem głowę i nastawiłem uszy. Wtem mój żołądek zaczął ściskać niemiłosiernie, dając mi podpowiedź, co do źródła poprzedniego dźwięku. Ach, tak... Śniadanie, całkiem bym zapomniał. Wszedłem więc w głąb zagajnika, gdzie za kilkoma rzędami drzew trafiłem na malutką polanę. Nie spodziewałem się tego całkowicie. Polanka znalazła się całkiem blisko mnie i raczej daleko serca zagajnika, co nie zdarzało się często. Moje zdziwienie potęgował jeszcze jeden fakt. Na trawie nie mogłem dostrzec ani jednego ugięcia, co oznaczało, że prawdopodobnie nikogo tu dziś jeszcze nogi nie przywlekły. Ruszyłem nieco dalej, gdzie kępki trawy rosły obficiej i wyglądały na bardziej świeże. Łączkę otaczały ze wszystkich stron drzewa o ciemnej korze, średniej zaś wysokości. Skubnąłem ze smakiem kilka razy zielonej trawy, omijając zgrabnie pyskiem kujące osty. Dopiero wówczas poczułem głód. W związku z tym rzuciłem się niewiele myśląc na trawę, biorąc jak największe porcje do pyska. Od kilku dni nie jadłem właściwie nic, ale nie ze względu na niedostatek roślinności, a raczej przez moją niechęć do jedzenia. Byłem już przyzwyczajony do tego, że zjem raz na kilka dni. To przyzwyczajenie zostało ze mną przez lata wędrówki po pustyni, na której trawa była tak rzadka, jak deszcz tutaj. Kiedy jednak już zacznę się posilać, pochłaniam w miarę dużo jedzenia. Po chwili spożywania poczułem się okropnie pełny. Podniosłem z niesmakiem głowę i zakaszlałem. Parsknąłem parę razy, klnąc w duchu swoją łapczywość. Spojrzałem w górę. Pośród rozchylonych wierzchołków limb, swój promienny uśmiech posyłało ziemi słońce. Oślepiony jego jasnością, przymknąłem oczy i uśmiechnąłem się równie promiennie, jak robiło to ono. Wyglądało na to, że powoli dochodzi południe. Obudziłem się dzisiaj zdecydowanie zbyt późno jak na siebie. Wobec tego, że pora była już późna, postanowiłem sprawdzić co słychać przy jeziorze, a przy okazji napić się i wskoczyć do zimnej wody. Uwielbiałem pławić się, od kiedy pierwszy raz w życiu ujrzałem jezioro. Było to może rok temu, kiedy z dawnym stadem wstąpiliśmy na stepy. Pamiętam, że pierwsze co wówczas zrobiłem, to rzuciłem się w jezioro, nie umieją wprawdzie pływać. O mało nie utonąłem, a gdyby nie moje dawne stado, z pewnością wąchałbym dziś kwiatki od spodu. Jednak lata praktykowania uczyniły ze mnie dobrego pływaka.
Skierowałem więc lekkie i wysokie kroki galopu w stronę Jeziora Uws. Biegłem dokładnie tą samą ścieżką, na której jeszcze przed chwilą obserwowałem końskie ślady kopyt. Po drodze przebiegłem obok innych koni, te jednak zajęte rozmową i poranną przechadzką, zdawały się mnie nie zauważać. Do miejsca, gdzie miałem zażyć kąpieli nie było daleko, więc po kilkunastu susach ujrzałem pełną okazałość jeziora. Moje ciemne oczy cieszyły się widokiem ukochanych barw wody, nozdrza poczuły charakterystyczny zapach, a nogi - mimo iż nie należały do jednego z szybszych koni - znacznie porwały całe moje ciało w przód. Przystanąłem przy samiutkim brzegu, o mało nie zapominając o bagiennym, zdradliwym podłożu. Zatrzymałem się tak gwałtownie, że przysiadłem na zadzie, prawie ześlizgując się w warstwę błota. Rozejrzałem się dookoła. W przejrzystej wodzie pływało kilka koni, przy brzegu moje oczy również wychwyciły kojarzone już sylwetki członków Klanu. Każdy zdawał się zajęty rozmową z towarzyszami lub wypoczywaniem w południowym, zimowym słońcu. Konie, które decydowały się na pławienie, szybko wychodziły z niemalże przymarzającej wody. Ja też nie zamierzałem wchodzić do niej na długo, była okropnie zimna. Najpierw jednak napiłem się. Kilka łyków starczyło mi praktycznie na cały dzień, a nawet na całe jutro. Zanurzyłem powoli przednie nogi w wodzie. Była naprawdę lodowata i dziwię się, że nie zdążyła zamarznąć. Zdecydowałem się jednak wejść do niej na małą chwilę. Przeszły mnie dreszcze zimna, a kończyny po niedługim czasie poczęły drętwieć. Chciałem tylko popłynąć na dalszy kawałek brzegu. Nawet nie myślałem moczyć łba i szyi. Poruszałem pod wodą spokojnie nogami, rozglądając się za najbliższym brzegiem. Szybko "znudziła" mi się moja lodowata kąpiel. Dopadłwszy brzegu, podciągnąłem się przednimi kopytami, aby postawić na gruncie i tylne. Zacząłem otrzepywać się jak pies, stojąc w rozkroku i potrząsając przy tym całym ciałem, od karku aż po sam ogon. Zadowolony jednak poprzednim pławieniem, ruszyłem przed siebie. Kroki swoje tym razem kierowałem w stronę zagajnika, w poszukiwaniu towarzystwa, które również powoli szło w tamtą stronę. Wtem usłyszałem krzyki. Stanąłem, przysłuchując się dobrze. Po niedługim czasie usłyszeć można było również wściekłe ujadanie. Bez wątpienia, należało ono do wilków. Wszystkie siły opuściły mnie chwilowo, serce stanęło w gardle i nie mogłem się poruszyć. Pokrzepił mnie dopiero nerwowy i szybki tęten kopyt. W moją stronę biegł inny koń, bardzo prawdopodobne, że tubylec. Długa, jasna grzywa powiewała z każdym krokiem ucieczki. Nie miałem czasu przyjrzeć się postaci dokładniej, ponieważ wataha wilków już siedziała jej na ogonie. Jedna klacz wobec tylu drapieżników jest bezbronna... Poczułem, że muszę je zabić, bo inaczej nie odpuszczą, tyle że jak? Wokół nie było oprócz nas nikogo. Wystraszona klacz biegła w moją stronę, zapewne żegnając się już z życiem. Miałem pewien plan. Bez dłuższego namysłu, skoczyłem na największego basiora, zapewne alfę. Ten rozjuszony począł gonić mnie, a za nim poleciały poddane mu kundle. Uciekałem w stronę drugiego końca jeziora, zachowując między watahą a mną jakiś dystans. Moje kopyta nie należały do najszybszych, ale za to odznaczałem się wytrzymałością. Wilki zaczęły słabnąć w biegu szybciej niż ja i to pozostało moją jedyną nadzieją na ocalenie po tej sytuacji. Nie miałem pomysłu, jakby zgubić watahę, więc mknąłem nie rozwijając dużych prędkości, które tylko odebrałyby mi sił, a chciwe wilki rozjuszyłyby się. Wydawało mi się, że jestem w stabilnej sytuacji, kiedy niespodziewanie wyskoczył przede mnie basior alfa. "Zabij go" - to była moja pierwsza myśl, którą nasuwał mi strach i utrata nadziei. Na szczęście w porę uznałem ją za głupią. Gdybym zabił alfę, rzuciłyby się na mnie natychmiast pozostałe wilki. Gdybym zaś go nie zabił, on zabiłby mnie, do czego już widocznie mocni się przymierzał. Pościg musiał więc trwać w najlepsze. Zacząłem go na nowo niespodziewanym dla wilków susem nad ich przywódcą. Oszołomione nieco, nie zaczęły biec za mną natychmiast i być może to je zgubi. Wtem usłyszałem strzał, bardzo blisko mnie. Tak, to tylko ludzie mogą mnie nieświadomie uratować... Pozwoliłem drapieżnikom okrążyć się, udawałem konającego z wyczerpania, aby nie nabrały podejrzeń, że to podstęp. Kątem oka patrzyłem w stronę człowieka, celującego oczywiście we mnie. Na co komu wilcze mięso, kiedy można zatłuc konia. Strzał padł, jak przypuszczałem, w moją stronę. Kiedy najsilniejszy z basiorów już chwytał mnie za gardło, kula przeszyła jego klatkę. Głupie wilki! Z zadowoleniem uciekłem jak najprędzej mogłem. Byłem co prawda ranny, krew tryskała z mojej szyi wręcz strumieniem, której zdążyły dosięgnąć wilcze kły. Wbił się naprawdę głęboko, nawet naderwał mięsień. Kiedy adrenalina zeszła, zacząłem mdleć z bólu. Muszę uciekać. Do innych koni. Jak najprędzej, zanim się wykrwawię. I przy okazji zostawię pełno zapachu, gdyby jakiś wilk zgłodniał...czarny humor. Po drugiej stronie brzegu jeziora dostrzegłem postać. Nie mogłem dokładnie jej rozpoznać, obraz rozmazywał mi przed oczyma nieznośny ból i coraz większy niedostatek krwi. Próbowałem przyspieszyć, ale nogi wlokły się i miałem nad nimi coraz mniejszą kontrolę. Na szczęście było już blisko. Ona była blisko. To pewnie ona uciekała przed watahą. Sama lekko krwawiła, ale tylko z... nogi? Nie jestem pewny. W każdym razem chyba musiałem wyglądać strasznie, bo podbiegała do mnie z niemałym przerażeniem. Nie mogłem usłyszeć więcej niż nieskładny bełkot i widzieć więcej niż rozmazane plamy. Powoli traciłem czucie w całym ciele. Ciemne plamy zasłaniały mi całkiem widok. Nogi w galopie ugięły się znacznie pode mną, ale nie odpuszczałem do momentu kiedy omdlenie nie odebrało mi świadomości.
<Kasja?>
Niewielki zagajnik, nasza baza, w którym udało mi się znaleźć swoje miejsce do nocnego spoczynku, jaśniał. Coraz więcej nieśmiałych promieni przedzierało się przez liczne, w miarę wysokie drzewa. Muskały delikatnie poszczególne części mojego ciała, nadając mu blask i chwilowo nagrzewając. Zimą ciepło słoneczne wydaje się jeszcze przyjemniejsze, wśród dość niskich temperatur. Wydeptane już nieco ścieżki na brunatnej ziemi, wskazywały najczęstszy kierunek porannych przechadzek członków Klanu. Większe i mniejsze odciski kopyt kierowały się wprawdzie w różne strony, lecz tam, gdzie było ich najgęściej, kierowały się także moje kopyta. W niektórych z nich poznać można było pośpiech - kopyta stawiano niedbale, ślady pozostały rozmazane i nie aż tak głębokie, jak ślady spokojniejszych spacerujących. I ja powoli stawiałem przed siebie nogę za nogą, przypatrując się raz wierzchołkom drzew rozświetlonych przez ciepły poranek, a raz licznym śladom, z których czytałem nastroje innych koni. Było to raczej zadanie ciężkie, w którego rzetelność odgadywania śmiałem wątpić nawet ja. Jednak lepsza i taka rozrywka, niż żadna. Z tego sennego transu rozbudził mnie dopiero potężny grzmot. Podniosłem z zaciekawieniem głowę i nastawiłem uszy. Wtem mój żołądek zaczął ściskać niemiłosiernie, dając mi podpowiedź, co do źródła poprzedniego dźwięku. Ach, tak... Śniadanie, całkiem bym zapomniał. Wszedłem więc w głąb zagajnika, gdzie za kilkoma rzędami drzew trafiłem na malutką polanę. Nie spodziewałem się tego całkowicie. Polanka znalazła się całkiem blisko mnie i raczej daleko serca zagajnika, co nie zdarzało się często. Moje zdziwienie potęgował jeszcze jeden fakt. Na trawie nie mogłem dostrzec ani jednego ugięcia, co oznaczało, że prawdopodobnie nikogo tu dziś jeszcze nogi nie przywlekły. Ruszyłem nieco dalej, gdzie kępki trawy rosły obficiej i wyglądały na bardziej świeże. Łączkę otaczały ze wszystkich stron drzewa o ciemnej korze, średniej zaś wysokości. Skubnąłem ze smakiem kilka razy zielonej trawy, omijając zgrabnie pyskiem kujące osty. Dopiero wówczas poczułem głód. W związku z tym rzuciłem się niewiele myśląc na trawę, biorąc jak największe porcje do pyska. Od kilku dni nie jadłem właściwie nic, ale nie ze względu na niedostatek roślinności, a raczej przez moją niechęć do jedzenia. Byłem już przyzwyczajony do tego, że zjem raz na kilka dni. To przyzwyczajenie zostało ze mną przez lata wędrówki po pustyni, na której trawa była tak rzadka, jak deszcz tutaj. Kiedy jednak już zacznę się posilać, pochłaniam w miarę dużo jedzenia. Po chwili spożywania poczułem się okropnie pełny. Podniosłem z niesmakiem głowę i zakaszlałem. Parsknąłem parę razy, klnąc w duchu swoją łapczywość. Spojrzałem w górę. Pośród rozchylonych wierzchołków limb, swój promienny uśmiech posyłało ziemi słońce. Oślepiony jego jasnością, przymknąłem oczy i uśmiechnąłem się równie promiennie, jak robiło to ono. Wyglądało na to, że powoli dochodzi południe. Obudziłem się dzisiaj zdecydowanie zbyt późno jak na siebie. Wobec tego, że pora była już późna, postanowiłem sprawdzić co słychać przy jeziorze, a przy okazji napić się i wskoczyć do zimnej wody. Uwielbiałem pławić się, od kiedy pierwszy raz w życiu ujrzałem jezioro. Było to może rok temu, kiedy z dawnym stadem wstąpiliśmy na stepy. Pamiętam, że pierwsze co wówczas zrobiłem, to rzuciłem się w jezioro, nie umieją wprawdzie pływać. O mało nie utonąłem, a gdyby nie moje dawne stado, z pewnością wąchałbym dziś kwiatki od spodu. Jednak lata praktykowania uczyniły ze mnie dobrego pływaka.
Skierowałem więc lekkie i wysokie kroki galopu w stronę Jeziora Uws. Biegłem dokładnie tą samą ścieżką, na której jeszcze przed chwilą obserwowałem końskie ślady kopyt. Po drodze przebiegłem obok innych koni, te jednak zajęte rozmową i poranną przechadzką, zdawały się mnie nie zauważać. Do miejsca, gdzie miałem zażyć kąpieli nie było daleko, więc po kilkunastu susach ujrzałem pełną okazałość jeziora. Moje ciemne oczy cieszyły się widokiem ukochanych barw wody, nozdrza poczuły charakterystyczny zapach, a nogi - mimo iż nie należały do jednego z szybszych koni - znacznie porwały całe moje ciało w przód. Przystanąłem przy samiutkim brzegu, o mało nie zapominając o bagiennym, zdradliwym podłożu. Zatrzymałem się tak gwałtownie, że przysiadłem na zadzie, prawie ześlizgując się w warstwę błota. Rozejrzałem się dookoła. W przejrzystej wodzie pływało kilka koni, przy brzegu moje oczy również wychwyciły kojarzone już sylwetki członków Klanu. Każdy zdawał się zajęty rozmową z towarzyszami lub wypoczywaniem w południowym, zimowym słońcu. Konie, które decydowały się na pławienie, szybko wychodziły z niemalże przymarzającej wody. Ja też nie zamierzałem wchodzić do niej na długo, była okropnie zimna. Najpierw jednak napiłem się. Kilka łyków starczyło mi praktycznie na cały dzień, a nawet na całe jutro. Zanurzyłem powoli przednie nogi w wodzie. Była naprawdę lodowata i dziwię się, że nie zdążyła zamarznąć. Zdecydowałem się jednak wejść do niej na małą chwilę. Przeszły mnie dreszcze zimna, a kończyny po niedługim czasie poczęły drętwieć. Chciałem tylko popłynąć na dalszy kawałek brzegu. Nawet nie myślałem moczyć łba i szyi. Poruszałem pod wodą spokojnie nogami, rozglądając się za najbliższym brzegiem. Szybko "znudziła" mi się moja lodowata kąpiel. Dopadłwszy brzegu, podciągnąłem się przednimi kopytami, aby postawić na gruncie i tylne. Zacząłem otrzepywać się jak pies, stojąc w rozkroku i potrząsając przy tym całym ciałem, od karku aż po sam ogon. Zadowolony jednak poprzednim pławieniem, ruszyłem przed siebie. Kroki swoje tym razem kierowałem w stronę zagajnika, w poszukiwaniu towarzystwa, które również powoli szło w tamtą stronę. Wtem usłyszałem krzyki. Stanąłem, przysłuchując się dobrze. Po niedługim czasie usłyszeć można było również wściekłe ujadanie. Bez wątpienia, należało ono do wilków. Wszystkie siły opuściły mnie chwilowo, serce stanęło w gardle i nie mogłem się poruszyć. Pokrzepił mnie dopiero nerwowy i szybki tęten kopyt. W moją stronę biegł inny koń, bardzo prawdopodobne, że tubylec. Długa, jasna grzywa powiewała z każdym krokiem ucieczki. Nie miałem czasu przyjrzeć się postaci dokładniej, ponieważ wataha wilków już siedziała jej na ogonie. Jedna klacz wobec tylu drapieżników jest bezbronna... Poczułem, że muszę je zabić, bo inaczej nie odpuszczą, tyle że jak? Wokół nie było oprócz nas nikogo. Wystraszona klacz biegła w moją stronę, zapewne żegnając się już z życiem. Miałem pewien plan. Bez dłuższego namysłu, skoczyłem na największego basiora, zapewne alfę. Ten rozjuszony począł gonić mnie, a za nim poleciały poddane mu kundle. Uciekałem w stronę drugiego końca jeziora, zachowując między watahą a mną jakiś dystans. Moje kopyta nie należały do najszybszych, ale za to odznaczałem się wytrzymałością. Wilki zaczęły słabnąć w biegu szybciej niż ja i to pozostało moją jedyną nadzieją na ocalenie po tej sytuacji. Nie miałem pomysłu, jakby zgubić watahę, więc mknąłem nie rozwijając dużych prędkości, które tylko odebrałyby mi sił, a chciwe wilki rozjuszyłyby się. Wydawało mi się, że jestem w stabilnej sytuacji, kiedy niespodziewanie wyskoczył przede mnie basior alfa. "Zabij go" - to była moja pierwsza myśl, którą nasuwał mi strach i utrata nadziei. Na szczęście w porę uznałem ją za głupią. Gdybym zabił alfę, rzuciłyby się na mnie natychmiast pozostałe wilki. Gdybym zaś go nie zabił, on zabiłby mnie, do czego już widocznie mocni się przymierzał. Pościg musiał więc trwać w najlepsze. Zacząłem go na nowo niespodziewanym dla wilków susem nad ich przywódcą. Oszołomione nieco, nie zaczęły biec za mną natychmiast i być może to je zgubi. Wtem usłyszałem strzał, bardzo blisko mnie. Tak, to tylko ludzie mogą mnie nieświadomie uratować... Pozwoliłem drapieżnikom okrążyć się, udawałem konającego z wyczerpania, aby nie nabrały podejrzeń, że to podstęp. Kątem oka patrzyłem w stronę człowieka, celującego oczywiście we mnie. Na co komu wilcze mięso, kiedy można zatłuc konia. Strzał padł, jak przypuszczałem, w moją stronę. Kiedy najsilniejszy z basiorów już chwytał mnie za gardło, kula przeszyła jego klatkę. Głupie wilki! Z zadowoleniem uciekłem jak najprędzej mogłem. Byłem co prawda ranny, krew tryskała z mojej szyi wręcz strumieniem, której zdążyły dosięgnąć wilcze kły. Wbił się naprawdę głęboko, nawet naderwał mięsień. Kiedy adrenalina zeszła, zacząłem mdleć z bólu. Muszę uciekać. Do innych koni. Jak najprędzej, zanim się wykrwawię. I przy okazji zostawię pełno zapachu, gdyby jakiś wilk zgłodniał...czarny humor. Po drugiej stronie brzegu jeziora dostrzegłem postać. Nie mogłem dokładnie jej rozpoznać, obraz rozmazywał mi przed oczyma nieznośny ból i coraz większy niedostatek krwi. Próbowałem przyspieszyć, ale nogi wlokły się i miałem nad nimi coraz mniejszą kontrolę. Na szczęście było już blisko. Ona była blisko. To pewnie ona uciekała przed watahą. Sama lekko krwawiła, ale tylko z... nogi? Nie jestem pewny. W każdym razem chyba musiałem wyglądać strasznie, bo podbiegała do mnie z niemałym przerażeniem. Nie mogłem usłyszeć więcej niż nieskładny bełkot i widzieć więcej niż rozmazane plamy. Powoli traciłem czucie w całym ciele. Ciemne plamy zasłaniały mi całkiem widok. Nogi w galopie ugięły się znacznie pode mną, ale nie odpuszczałem do momentu kiedy omdlenie nie odebrało mi świadomości.
<Kasja?>
27.12.2018
Od Risy do Kasji "Kim jesteś?"
Mama pozwoliła nam trochę odejść i się pobawić. Właściwie pozwalała nam na wiele, tłumacząc to tym, że chce, abyśmy byli samodzielni. Poza tym, jak czasem wspominała, nie zawsze miała czas i ochotę się nami zajmować. Arrow oczywiście chciał bawić się z nami. Nakrzyczałam na niego, że co on sobie wyobraża, że niby MY będziemy cokolwiek robić z NIM. Virginia jednak uśmiechnęła się dość tajemniczo, po czym zaproponowała zabawę w chowanego. Zgodziła się nawet szukać jako pierwsza. Chciałam zaprotestować, ale nim zdążyłam to zrobić moja siostra posłała mi spojrzenie jasno mówiące o tym, że nie zmieni zdania. Westchnęłam więc, zawiedziona tym, że nie uda nam się uwolnić od naszego brata. Zupełnie nie domyślałam się, co Virginia planuje! Kiedy zaczęła liczyć, niemal natychmiast pobiegłam poszukać sobie jakiejś dobrej kryjówki. W duchu śmiałam się z Arrow'a, który nie zdąży pewnie nawet odejść w porę od miejsca zbiórki. Po drodze co najmniej kilka razy się przecież przewróci. Zatem moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Virginia to mnie odnalazła jako pierwszą i to już po kilku minutach, było ogromne!
-Idziemy stąd-powiedziała, a ja spojrzałam na nią zdziwiona.-Niech ten gamoń myśli, że bawimy się z nim w chowanego, a my po prostu sobie gdzieś pójdziemy. A potem powiemy, że nie mogłyśmy go znaleźć. Albo zapomniałyśmy o nim. O, albo powiemy mu prawdę, w końcu co on nas obchodzi-dodała moja siostra, po czym uśmiechnęła się, wyraźnie z siebie zadowolona.
-Virginia, ty jesteś genialna!-zawołałam.
-Wiem o tym-odparła klaczka. Razem udałyśmy się więc w poszukiwaniu czegoś...ciekawego. Po jakimś czasie weszłyśmy do lasu. Virginia przez swoją nieuwagę potknęła się o wystający korzeń i wylądowała na ziemi.
-Matko! Jaki idiota wymyślił korzenie?!-zawołała, nie kryjąc zdenerwowania.
-Pewnie jakiś skończony debil-odparłam.
-Właśnie to powiedziałam, tylko innymi słowami. Ale cieszę się, że podzielasz mój punkt widzenia-odparła moja siostra. Następnie podniosła się z ziemi i zaczęła otrzepywać ze śniegu.
-Proszę, proszę, a kogóż my tu mamy?-do moich uszu dotarł czyjś głos. Sądząc po minie Virginii, ona też go usłyszała. Rozejrzałam się niespokojna dookoła. Po chwili, nie mam pojęcia skąd, jakieś kilkanaście metrów od nas, tuż obok kolejnej linii drzew, ujrzałam sylwetkę jakiegoś konia.
-Kim jesteś?-zapytałam, nim zdołała to uczynić moja siostra.
-Może najpierw to wy odpowiecie mi na to pytanie? Kim jesteście? Chociaż...to nie jest w obecnej sytuacji aż tak ważne-odparła, jak domyśliłam się po głosie, klacz.
<Kasja? Nie zabijaj XD>
-Idziemy stąd-powiedziała, a ja spojrzałam na nią zdziwiona.-Niech ten gamoń myśli, że bawimy się z nim w chowanego, a my po prostu sobie gdzieś pójdziemy. A potem powiemy, że nie mogłyśmy go znaleźć. Albo zapomniałyśmy o nim. O, albo powiemy mu prawdę, w końcu co on nas obchodzi-dodała moja siostra, po czym uśmiechnęła się, wyraźnie z siebie zadowolona.
-Virginia, ty jesteś genialna!-zawołałam.
-Wiem o tym-odparła klaczka. Razem udałyśmy się więc w poszukiwaniu czegoś...ciekawego. Po jakimś czasie weszłyśmy do lasu. Virginia przez swoją nieuwagę potknęła się o wystający korzeń i wylądowała na ziemi.
-Matko! Jaki idiota wymyślił korzenie?!-zawołała, nie kryjąc zdenerwowania.
-Pewnie jakiś skończony debil-odparłam.
-Właśnie to powiedziałam, tylko innymi słowami. Ale cieszę się, że podzielasz mój punkt widzenia-odparła moja siostra. Następnie podniosła się z ziemi i zaczęła otrzepywać ze śniegu.
-Proszę, proszę, a kogóż my tu mamy?-do moich uszu dotarł czyjś głos. Sądząc po minie Virginii, ona też go usłyszała. Rozejrzałam się niespokojna dookoła. Po chwili, nie mam pojęcia skąd, jakieś kilkanaście metrów od nas, tuż obok kolejnej linii drzew, ujrzałam sylwetkę jakiegoś konia.
-Kim jesteś?-zapytałam, nim zdołała to uczynić moja siostra.
-Może najpierw to wy odpowiecie mi na to pytanie? Kim jesteście? Chociaż...to nie jest w obecnej sytuacji aż tak ważne-odparła, jak domyśliłam się po głosie, klacz.
<Kasja? Nie zabijaj XD>
27.12.2018
Bożonarodzeniowa niespodzianka!
Na święta należy się coś ,,większego" oprócz ,,zajebistego" wierszyka, skoro tak się lubimy, zgodzicie się ze mną? Zapraszam do przeczytania informacji poniżej i przekonania się na własne oczy!
Zimowy nastrój już nie tylko w sercach!
Jak pewnie zdążyliście zauważyć, nastąpiła zmiana szablonu! Muszę się pochwalić, że pierwszy raz w życiu z tej okazji wykonałam samodzielnie nagłówek w gimpie. Nie dotarły mnie jeszcze żadne ,,hejty", więc chyba nie jest tak źle xD. Mamy jedynie mały problem ze zmianą koloru w niektórych miejscach, ale uprzedzamy, że to tylko kwestia czasu doprowadzenia tego do porządku.
SaintMiss 2018
Oto zabawa dla całego klanu!
Nasz mały event polegać będzie na drużynowym pisaniu jednego długiego opowiadania. Całość zacznie nasz ,,SaintMiss" wybrany w kilkudniowej ankiecie, która pojawi się za chwilkę w kolumnie bocznej. Dodatkowo otrzyma ekskluzywną dekorację zdjęcia postaci na cały miesiąc. Na końcu swego opowiadania wybiera osobę, która ma na nie odpisać, i tak dalej, i tak dalej...Tematyka? To ty zdecydujesz, na jakie tory skierujemy świąteczną opowieść! Może to być miłosny wątek, przygoda z krwiożerczymi reniferami lub święta pod pierwszą gwiazdką w rodzinnym gronie. Główny warunek jest tylko jeden - w całym przedsięwzięciu chodzi o dzielenie się prezentami. W opku musi zostać zawarty fragment opisujący otrzymanie jakiegoś prezentu od innego członka klanu oraz odwdzięczenie się, niekoniecznie temu samemu. Jak wyznaczymy ich wartość?
Proszę teraz o uwagę. Każde 100 słów oznacza 50 SŁ na prezent, co równa się temu, że jeżeli...
Napiszemy odpis na 400 słów, mamy 200 SŁ do podziału na prezent - połowa dla siebie, połowa na podarunek dla kogoś innego. Jak więc sobie pościelimy, tak się wyśpimy. Możemy zwyczajnie oddać komuś same SŁ, a możemy wysupłać z nich coś konkretnego. Prezentem może być dosłownie WSZYSTKO. Jeżeli nie ma opisanej wartości w SŁ, przyjmujemy, że opowiadanie musi mieć min. 400 słów, aby można było to otrzymać bądź sprezentować komuś innemu.
Na wszelkie pytania ekipa SZAPULUTU chętnie odpowie, śmiało więc! ,,Maraton" startujemy już tuż po nowym roku, od 3 stycznia.
Świąteczna aktywność
Cieszy mnie fakt, że spora część osób przełamała swojego osobistego ,,lenia" i zapełniła stronę główną przepięknymi opowiadaniami. Jestem naprawdę zadowolona, ale myślę, że wymienić powinnam raczej tych, którzy nie wypełnili tego obowiązku mimo możliwości jego wykonania. Są to gracze: natalia k., optymistka, Catton, wiki25.09.06. Tracą oni u każdej ze swych postaci 10 pszenic i 40 SŁ. Pocieszające jest jednak, że to osoby już od dłuższego czasu nieaktywne - wygląda więc na to, że wszyscy prawdziwi członkowie klanu dali radę!
~Yatgaar, Shiregt i Miriada
27.12.2018
Od Vayoli do Khairtai "Propozycja nie do odrzucenia (zaproszenie dla Khairtai)"
-To wina ludzi. Jakiś czas temu zostałyśmy razem z Mint przez nich porwane, przeprowadzali na nas różne eksperymenty. Był tam też pewien ogier i...no cóż, przez ludzi jakoś tak to się wszystko potoczyło-tak jak w przypadku Shiregt'a postanowiłam poczęstować moją siostrę częścią prawdy. Liczyłam też, że takie wyjaśnienie jej wystarczy.
-Ale jak to się stało? Zmusili cię do...? A może sama chciałaś?-zapytała klacz. Zdziwiła mnie jej bezpośredniość. Musiałam się dobrze, ale jednocześnie szybko zastanowić w którą stronę chcę dalej rozwijać to kłamstwo. Chociaż już po chwili wiedziałam, jak to wyjaśnię.
-Nie chciałam. Ale ludzie chcieli. I ten ogier. A choć uważam, że nie należę do najsłabszych, on był silniejszy-odparłam, siląc się na jak najbardziej smutny ton. Za wszelką cenę chciałam, aby moja opowieść wydała się jej autentyczna. Może to nieładnie oszukiwać własną siostrę, ale od dawna nie miałam już do niej takiego zaufania jak w dzieciństwie.
-Rozumiem. Szkoda tylko, że sprowadziłaś je tutaj-odparła, wskazując łbem trójkę bawiących się w pobliżu źrebiąt.-Będę musiały żyć wśród tych kłamców, oszustów, morderców i zdrajców!-dodała, a jej głosie nie było słychać nic oprócz czystej nienawiści, co od razu mnie zainteresowało.
-Co masz na myśli?-spytałam.
-Przez nich straciliśmy wszystko. Yatgaar nie uratowała naszej matki...to tak, jakby ją zabiła!-zawołała Khairtai. Rozejrzałam się z niepokojem wokół, ale na szczęście wszyscy byli od nas nieco oddaleni i nikt chyba nie słyszał słów mojej siostry.
-Co powiesz na to, żeby więcej o tym pomówić? Ale nie tutaj, to nieodpowiednie miejsce-odparłam. Klacz spojrzała na mnie, a w jej oczach oprócz nienawiści dostrzegłam też odrobinę ciekawości.
-Brzmi interesująco-powiedziała. Podałam jej więc szczegóły dotyczące naszego spotkania.
-Ale jak to się stało? Zmusili cię do...? A może sama chciałaś?-zapytała klacz. Zdziwiła mnie jej bezpośredniość. Musiałam się dobrze, ale jednocześnie szybko zastanowić w którą stronę chcę dalej rozwijać to kłamstwo. Chociaż już po chwili wiedziałam, jak to wyjaśnię.
-Nie chciałam. Ale ludzie chcieli. I ten ogier. A choć uważam, że nie należę do najsłabszych, on był silniejszy-odparłam, siląc się na jak najbardziej smutny ton. Za wszelką cenę chciałam, aby moja opowieść wydała się jej autentyczna. Może to nieładnie oszukiwać własną siostrę, ale od dawna nie miałam już do niej takiego zaufania jak w dzieciństwie.
-Rozumiem. Szkoda tylko, że sprowadziłaś je tutaj-odparła, wskazując łbem trójkę bawiących się w pobliżu źrebiąt.-Będę musiały żyć wśród tych kłamców, oszustów, morderców i zdrajców!-dodała, a jej głosie nie było słychać nic oprócz czystej nienawiści, co od razu mnie zainteresowało.
-Co masz na myśli?-spytałam.
-Przez nich straciliśmy wszystko. Yatgaar nie uratowała naszej matki...to tak, jakby ją zabiła!-zawołała Khairtai. Rozejrzałam się z niepokojem wokół, ale na szczęście wszyscy byli od nas nieco oddaleni i nikt chyba nie słyszał słów mojej siostry.
-Co powiesz na to, żeby więcej o tym pomówić? Ale nie tutaj, to nieodpowiednie miejsce-odparłam. Klacz spojrzała na mnie, a w jej oczach oprócz nienawiści dostrzegłam też odrobinę ciekawości.
-Brzmi interesująco-powiedziała. Podałam jej więc szczegóły dotyczące naszego spotkania.
~Wieczorem~
Całej trójce źrebiąt kazałam w obecności niemal połowy klanu zacząć mnie błagać o wycieczkę nad jezioro. Kiedy dałam im znak, tak właśnie zrobili. Jako kochana matka, choć bardzo nie miałam na to ochoty, zgodziłam się, aby źrebięta miały trochę zabawy. Idealnie odegrały swoje role. W drodze nad jezioro kazałam im zawiadomić mnie, jeśli spotkaliby kogoś oprócz swojej ciotki, którą dziś mieli okazję poznać. Gdy przybyliśmy na miejsce. Khairtai już tam czekała. Kazałam źrebiętom się od nas oddalić i nie zwracać uwagi na naszą rozmowę.
-Po co je ze sobą zabrałaś?-zapytała moja siostra.
-Miałabym zostawić je same? Poza tym są moim alibi-odparłam. Khartai nie wydała się przekonana do moich słów, ale nic więcej na ten temat nie powiedziała.
-O czym chciałaś porozmawiać?-zapytała.
-Prawdę mówiąc, chciałam ci powiedzieć, że uważam podobnie jak ty. Klan Mroźnej Duszy to siedlisko zdrajców, oszustów i morderców. Ja mam jeszcze więcej powodów, aby tak sądzić. Yatgaar nie tylko jest odpowiedzialna za śmierć Valentii, która, jak wiesz, była moją przybraną matką. Khonkh dowodził klanem podczas jego wojny ze Stadem Hańby, a Yatgaar już wtedy pełniła w stadzie ważną funkcję. Założę się, że to ona stoi za wszystkimi strategiami, jakimi klan posługiwał się w czasie walk. Pewnie nawet zabiła najwięcej wrogów z wszystkich walczących...Klan Mroźnej Duszy już wcześniej pozbawił mnie rodziców i siostry. Gdyby nie oni, nie byłoby wojny ze Stadem Hańby. Nienawidzę ich tak samo jak ty, dlatego proponuję ci...-ściszyłam głos i pochyliłam się w stronę Khairtai. W końcu nawet otaczające nas drzewa mogły okazać się szpiegami.-...dołączenie do pewnej frakcji-dodałam, po czym odsunęłam się nieznacznie, czekając na reakcję swojej siostry.
<Khairtai?>
27.12.2018
Od Virginii do Shiregt'a "Część prawdy"
Mama przez chwilę patrzyła zdziwiona na naszą dwójkę. Wolałam się nie odzywać. Nie chciałam jej w żaden sposób przeszkodzić, a instynktownie wyczuwałam, że przede mną rozgrywa się właśnie bardzo ważna scena, choć do końca nie pojmowałam, co się tutaj dzieje.
-Vayola? Wybacz, że pytam, ale czy to...czy wiesz, czyje to źrebię?-ogier po chwili milczenia odezwał się jako pierwszy. Mama przez chwilę nie odpowiadała. Wyglądała na trochę wystraszoną, ale w końcu mu odpowiedziała:
-Cóż, to chyba oczywiste. To...moje źrebię-odparła, a ja uśmiechnęłam się lekko. Do tej pory stałam obok ogiera, ale na dźwięk tych słów zrobiłam kilka kroków do przodu i stanęłam obok swojej mamy. Shiregt spojrzał na nią zdziwiony.
-Naprawdę? Nie wiedziałem, że...-zaczął ogier.
-Że znalazłam sobie partnera i zaszłam w ciążę? O pierwszej z tych rzeczy nie wiedziałeś, bo wcale tak nie jest-odparła moja mama. Następnie spuściła wzrok i zaczęła grzebać kopytem w śniegu i ziemi, do której po chwili się dogrzebała.
-Jak to?-zdziwił się ogier. Moja mama westchnęła ciężko. Wyglądała na naprawdę smutną, wręcz załamaną. Nie wiedziałam, dlaczego tak jest, ale nadal czułam, że nie powinnam się na razie za wiele odzywać.
-Pamiętasz jak ja i Mint zniknęłyśmy na dłuższy czas?-zapytała mama. Shiregt w odpowiedzi pokiwał powoli głową.-Złapali nas ludzie i przeprowadzali na nas różne eksperymenty. I...był tam też pewien ogier...a wiesz chyba, jacy są ludzie...nie chcę o tym za dużo mówić, mam nadzieję, że zrozumiesz?-zapytała mama. Spojrzała przy tym na ogiera, a cała jej postawa była, przynajmniej według mnie, przepełniona smutkiem. Nadal nie za bardzo rozumiałam coś z tego, co mówiła, ale wiedziałam, że to musi mieć duże znaczenie. Byłam zatem ciekawa reakcji tego całego Shiregt'a. Po chwili dało się słyszeć chrzęst śniegu. Niemal cała nasza trójka jednocześnie odwróciła głowę. W naszą stronę zbliżał się nie kto inny, tylko moja siostra.
-To...-zaczął ogier, ale moja mama ponownie mu przerwała.
-...moja druga córka, Risa. Virginię już zdążyłeś poznać-mówiąc to, mama spojrzała na mnie, a potem przeniosła wzrok z powrotem na ogiera.-Mam jeszcze syna-dodała.
-Arrow'a?-zapytał.
-Zgadza się-odparła mama. W tym czasie Risa zdążyła do nas dojść. Nasza rodzicielka kazała się jej przedstawić i przywitać z władcą klanu, do którego od teraz my chyba też miałyśmy należeć.
-Cóż, mam nadzieję, że rozumiesz moją sytuację. Nie chciałam, aby zbyt wiele koni się o tym dowiedziało, chociaż wiedziałam jednocześnie, że to się kiedyś wyda...ale wolałam o tym myśleć jak najmniej-powiedziała mama.
<Shiregt?Więcej tu wypowiedzi Vay, ale chciałam to mimo wszystko zrobić z perspektywy Vir XD>
-Vayola? Wybacz, że pytam, ale czy to...czy wiesz, czyje to źrebię?-ogier po chwili milczenia odezwał się jako pierwszy. Mama przez chwilę nie odpowiadała. Wyglądała na trochę wystraszoną, ale w końcu mu odpowiedziała:
-Cóż, to chyba oczywiste. To...moje źrebię-odparła, a ja uśmiechnęłam się lekko. Do tej pory stałam obok ogiera, ale na dźwięk tych słów zrobiłam kilka kroków do przodu i stanęłam obok swojej mamy. Shiregt spojrzał na nią zdziwiony.
-Naprawdę? Nie wiedziałem, że...-zaczął ogier.
-Że znalazłam sobie partnera i zaszłam w ciążę? O pierwszej z tych rzeczy nie wiedziałeś, bo wcale tak nie jest-odparła moja mama. Następnie spuściła wzrok i zaczęła grzebać kopytem w śniegu i ziemi, do której po chwili się dogrzebała.
-Jak to?-zdziwił się ogier. Moja mama westchnęła ciężko. Wyglądała na naprawdę smutną, wręcz załamaną. Nie wiedziałam, dlaczego tak jest, ale nadal czułam, że nie powinnam się na razie za wiele odzywać.
-Pamiętasz jak ja i Mint zniknęłyśmy na dłuższy czas?-zapytała mama. Shiregt w odpowiedzi pokiwał powoli głową.-Złapali nas ludzie i przeprowadzali na nas różne eksperymenty. I...był tam też pewien ogier...a wiesz chyba, jacy są ludzie...nie chcę o tym za dużo mówić, mam nadzieję, że zrozumiesz?-zapytała mama. Spojrzała przy tym na ogiera, a cała jej postawa była, przynajmniej według mnie, przepełniona smutkiem. Nadal nie za bardzo rozumiałam coś z tego, co mówiła, ale wiedziałam, że to musi mieć duże znaczenie. Byłam zatem ciekawa reakcji tego całego Shiregt'a. Po chwili dało się słyszeć chrzęst śniegu. Niemal cała nasza trójka jednocześnie odwróciła głowę. W naszą stronę zbliżał się nie kto inny, tylko moja siostra.
-To...-zaczął ogier, ale moja mama ponownie mu przerwała.
-...moja druga córka, Risa. Virginię już zdążyłeś poznać-mówiąc to, mama spojrzała na mnie, a potem przeniosła wzrok z powrotem na ogiera.-Mam jeszcze syna-dodała.
-Arrow'a?-zapytał.
-Zgadza się-odparła mama. W tym czasie Risa zdążyła do nas dojść. Nasza rodzicielka kazała się jej przedstawić i przywitać z władcą klanu, do którego od teraz my chyba też miałyśmy należeć.
-Cóż, mam nadzieję, że rozumiesz moją sytuację. Nie chciałam, aby zbyt wiele koni się o tym dowiedziało, chociaż wiedziałam jednocześnie, że to się kiedyś wyda...ale wolałam o tym myśleć jak najmniej-powiedziała mama.
<Shiregt?Więcej tu wypowiedzi Vay, ale chciałam to mimo wszystko zrobić z perspektywy Vir XD>
Subskrybuj:
Posty (Atom)