— Jak myślisz? Ile zajmie nam jeszcze droga do Tsenkher? - jako małżonka władcy zdążyłam przynajmniej uświadomić sobie, że takie pytania skierowane do mojej osoby będą się często pojawiały, ale nie do końca jeszcze się przyzwyczaiłam i zaasymilowałam z tym faktem. Chwilę myślałam nad odpowiedzią, stępując obok, po czym odparłam:
— Najwyżej kilka dni. Trzy, cztery. - oszacowałam, wbijając ponownie wzrok we wznoszący się wysoko, ośnieżony, poszarpany szczyt Tsenkher oraz ciągnący się za nim we mgle łańcuch górski. Przez głowę przemknęła mi wizja gorących źródeł, w większość niedostępnych przez stacjonujących przy nich ludzi. Zwykle nie dopuszczali tam za wszelką cenę dzikich zwierząt, a otoczenie wokół i tak tonęło w śmieciach i odpadkach pozostawionych przez nielojalnych gości. Doprawdy dziwne stworzenia - na szczęście bardzo rzadko miałam z nimi styczność.
— Te wojny, ataki, zagadki...wreszcie wszystko się skończyło. - zagaiła znowu Valentia, przywracając mnie do rzeczywistości.
— Pewnie nie na zawsze, lecz to dobrze. - mruknęłam. Luźna rozmowa się nie kleiła, a ja nie zamierzałam jej reanimować.
— Chyba mamy nowych członków. - mówiła dalej Valentia. - Widziałaś ich już?
— Tak, ale nie mam co do nich zbyt szczegółowych informacji.
— A...Właściwie chciałabym o coś zapytać. - tym razem nadstawiłam uszu, kątem oka spoglądając na siwą klacz i próbując wyczytać z jej pyska dobre bądź złe wieści.
<Valentia? Brak pomysłu...>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!