Oparta o gruby, szorstki, jakby pobrużdżony starością pień wiekowego drzewa o rozłożystej, gęstej koronie z gałęziami poskręcanymi niby arytretyzmem, obserwowałam resztę stada, co chwila odruchowo obracając łeb i spoglądając w kierunku nabrzmiałego brzucha. Westchnęłam cicho, przełykając ślinę. Z dnia na dzień było coraz gorzej; zdawało mi się, że ciąża nie ma końca. Pi*przona ciąża. Za jakie grzechy każda klacz która padnie miłosnym łupem musi później harować za dwoje? Nie miała, k*rwa, natura, lepszego rozwiązania? Chce się pobawić jak dziecko patykami? - znów natłok myśli wypełnionych narzekaniem wypełnił moją głowę. Wtem poczułam dziwny, bolesny skurcz. Cofnęłam się nagle, trochę zaskoczona, lecz po chwili podszepnęło mi coś z tyłu umysłu stanowcze polecenie: Już czas. Już czas.
Zaczęłam zagłębiać się coraz bardziej w las. Każdemu krokowi towarzyszył ból, czasem kurcz. Dopiero gdy znalazłam niewielki skrawek ziemi otoczony gęstszymi, kolczastymi zaroślami, położyłam się powoli, i opadłam na moment z sił. Obok pojawiła się plama wodnistej cieczy. Strużki potu spływały mi po pysku, szyi i bokach. Czas zdawał się płynąć szybciej. Skurcze zaczęły się nasilać, potęgując jeszcze ból. Jęcząc cicho, zacisnęłam zęby. Powoli kolejne części ciała źrebaka zostały wypchnięte na zewnątrz, a wreszcie cały przecisnął się na zewnątrz. Tylko kątem oka spojrzałam na mokrą, gniadą sierść owiniętą w błony płodowe, gdyż czułam, że nie jest to jeszcze koniec. Starałam się w międzyczasie uspokoić oddech, liznęłam ze dwa razy pierwszego potomka. Zaczęła się powtórka rytuału. Z całych sił parłam, powstrzymując się od krzyków które mogłyby ściągnąć drapieżnika. Izabelowata klaczka nieco szybciej ujrzała światło dzienne od pierwszego ogierka. Zupełnie opuściły mnie siły. Zwykłe uniesienie łba kosztowało mnie mnóstwo prób i wysiłku. Dysząc, dosięgnęłam językiem potomka, co dało mi jakąś dziwną ulgę i radość. Lecz po pewnym czasie gdy zamierzałam już wstać, skurcze powtórzyły się znowu. Gwałtownie opadłam na ziemię. Kończyła mi się cierpliwość, jednak nieporadzenie sobie z tym zadaniem oznaczałoby śmierć. Tym razem źrebię nie było do końca prawidłowo ustawione. Zaczęłam nieuchronnie tracić świadomość; przed oczami tworzyły mi się mroczki, zużyłam zapasy sił na ostatnie kilka mocnych skurczów i przestałam, poddając się losowi. Czekałam na agonię, lecz to nie nastąpiło. Uniosłam powieki ciężkie niczym kamienie. Udało się. Uśmiechnęłam się lekko, z ogromną ulgą oddając się odpoczynkowi. Jednak bezlitosny głos znów podszeptywał: Rusz się, wstawaj, ruszaj się! Zacisnęłam zęby i po paru podejściach trzymałam się na chwiejnych nogach. Zaczęłam wylizywać kolejno każdego źrebaka trochę niechętnie. Ta czynność sprawiała mi zaskakująco dużo przyjemności, a po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, że po prostu je...kocham. Kocham wręcz do bólu, utworzyła się jakaś unikalna więź. Wreszcie wszystkie były już w miarę suche. Oglądałam uważnie ich smukłe, długie nogi jak kruche gałązki, krótkie grzywy, a przede wszystkim wpatrzone we mnie trzy pary dużych, pięknych oczu. Nagle usłyszałam jakiś ruch. Z pewnym wysiłkiem przyjęłam pozycję bojową. Ku kryjówce zdążał gniady koń, arab...Khonkh. W tym momencie słowo to brzmiało trochę obco, wrogo. Instynkt nie pozwalał dopuszczać do tego miejsca nikogo niepowołanego.
— Yatgaar...? - rzekł ogier niepewnie, wychylając się do przodu, ponad krzakami. - Yatgaar! - powiedział głośno, tonem jednocześnie zaskoczonym i radosnym. Z iskierkami w źrenicach wpatrywał się w trzy ciała. Zrobił nieco zbyt prędki krok do przodu. Pochyliłam ostrzegawczo uszy do tyłu.
<Khonkh? Taki skip od podróży do poroduXD>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!