— Hm...będziemy tak nosić to do jutra? - zauważyłam nagle i oboje się roześmialiśmy.
— Cóż...przynajmniej mamy już wszystko uporządkowane. Myślę, że nic więcej nie będzie nam potrzebne. - przytaknęłam, po czym wstrząsnęłam grzywą i zawróciłam. Byłam już trochę senna, a niebo zaczęły rozjaśniać pierwsze gwiazdy wraz ze wschodzącą sierpowatą tym razem tarczą księżyca. Ustawiliśmy się obok siebie, jak zwykle niedaleko zgromadzonego pośrodku polany tłumu, i zasnęliśmy snem kamiennym.
Wyruszyliśmy wczesnym rankiem. Przez pierwsze dwa dni wędrowaliśmy wraz z klanem; ja na czele również jako przewodnik, gniadosz pilnował sumiennie tyłów. Ta podróż nie miała w sobie jeszcze ani szczypty przygody, spontaniczności i nowości, choć codziennie natykaliśmy przeróżne przeszkody z którymi później będziemy musieli sobie poradzić we dwójkę, nie była zabawna, bowiem takie żarty i docinki słychać było zewsząd na co dzień, za to z pewnością szczęśliwa. W pewnym momencie na jednym z postojów udzieliliśmy oboje ostatnich wskazówek U'schii oraz Hasminie, i zniknęliśmy prędko, bezszelestnie wśród górskich ostępów, niczym para zabójców umykająca przed pościgiem. Zaraz jednak wyluzowaliśmy się i daliśmy ponieść naszej dzikiej, nieposkromionej naturze; zdarzało się nieraz, że któreś z kłusa lub stępa ruszało nagle cwałem, rżąc pełną piersią i dając upust swej radości krzycząc: ,,Start!", a drugie, wprawdzie mrucząc pod nosem coś niepochlebnego, po chwili galopowało już w szaleńczym tempie, zarzucając łbem. Na postojach często bawiliśmy się w berka bądź pozorowaliśmy walkę, mogliśmy rozmawiać bez obaw na przeróżne tematy, najczęściej dotyczące przyszłości. Cieszyliśmy się dosłownie wszystkim.
Współpracując w miarę dobrze radziliśmy sobie z siłami przyrody. Pokonywaliśmy górskie szlaki biegnące łagodnymi dolinami bądź stromymi zboczami, zawalone głazami i innymi barykadami. Szumiące strumyczki przemienione w rwące potoki z nadejściem ostrych tej wiosny roztopów. Leśne gęstwiny, kaleczące ciało kolcami i wplątujące w grzywę mnóstwo roślinności. Suchsze stepy ze skąpym pożywieniem i widocznością jak na dłoni. Omijaliśmy ludzkie siedziby z daleka. Drapieżniki czyhały na każdym kroku, bywało nawet krwawo.
Z drugiej strony budząca się do życia przyroda zachwycała na każdym kroku; kwiaty otwierające swe kielichy niczym neonowe hoshiry*, wszystkie razem tworzące różnokolorowe połacie wypierające monotonną zieleń, zwierzęta krzątające się w swoich rewirach, świeża poranna rosa, ciepły blask słońca pozłacający pnie drzew, dobiegający zewsząd chór ptasich śpiewów lub nawoływania orłów, coraz wcześniejsze wschody i dłuższe zachody, i charakterystyczny miodowy, mdławy zapach unoszący się głównie w puszczach.
Nad jeziorem Uws, po 3 dniach od wyruszenia, zaskoczyła nas o zmierzchu burza śnieżna. Zmęczenie po wielu przebytych kilometrach skumulowało się już nieco w nogach, sam zapał mimo wszystko choć trochę osłabł, a ciężar rzeczywistości zmienił idealną kulkę radości w jej spłaszczoną wersję. Okryci swymi ,,płaszczami" i przytuleni do siebie przeczekaliśmy jakoś do rana, gdy słońce zaczęło topić nagromadzoną warstwę śniegu. Westchnęłam, wpatrując się w ostatnie pomarańczowe promienie. Zaraz znikną na dobre.
— Czym się różni szaleństwo od rozkoszy? - spytałam pod wpływem nagłego impulsu.
— Chyba są jak papużki nierozłączki. - stwierdził ogier.
— Jak my? - zaśmialiśmy się, lecz czas było ruszać dalej i się sprężać. Napędzała nas głównie świadomość, że to może już ostatni forsowny marsz, może już dziś ujrzymy swój nieznany cel, a może po prostu spoczniemy gdzieś tam, co także da nam pewnie pełen spokój ducha.
Parliśmy więc do przodu, nie rozmawiając już ze sobą. Wieczorem stanęliśmy w okolicy tam, gdzie było miejsce, i usnęliśmy niemal natychmiast.
Rano, ledwie przeszliśmy paręset metrów, ukazał nam się widok zapierający dech w piersiach. Rzeka**. Najprawdziwsza rzeka, ze słodką wodą. Strome, ciemno-zielone od ciasno zbitych, kulistych koron drzew brzegi opadały niczym nurkowie ku czystej, dość szybko płynącej, szerokiej wodzie w której odbijało się niebo, dzięki czemu przypominała lazurową mieszankę z pierzastymi, białymi dodatkami. Ciągnęły się również pasy beżowo-różowawych trzcinowisk poprzecinanych wolnymi przestrzeniami. Ptactwo widocznie miało tu swoją luksusową rezydencję, bowiem co oddech, to większy lub mniejszy kształt podrywał się do lotu. Staliśmy tak przednimi kopytami na piasku długiej, za to niezbyt szerokiej plaży przez chwilę, po czym oboje bez słowa rzuciliśmy się galopem, na przemian wyrzucając kończyny w górę. Gdy ochłonęliśmy od razu zabraliśmy się do picia, spoglądając na siebie kątem oka.
— To...cudowne. Jak raj na ziemi. - rzekł szeptem Khonkh, jakby nie chciał urazić bóstw tego miejsca.
— Ja sądzę, że tu możemy się zatrzymać. - na moją odpowiedź arab uśmiechnął się.
— Nie ma innej opcji. - dodał stanowczo, jakby dla pewności, że nie zmienię gwałtownie zdania, jak to bywało.
Wróciliśmy na piach i przez jakiś czas chodziliśmy w te i na zad rozmawiając, kontemplując, porozumiewając się, rozprawiając, a najczęściej w kompletnej ciszy rozkoszując się światem. W końcu jednak znudził mi się spokój; to nie była moja bajka. Zakłusowałam. Rzecz jasna ogier zrobił to samo, otwierając już pysk, lecz wyprzedziłam go:
— Rozwiejmy już tę atmosferę. - wzięłam głęboki wdech, skręcając w stronę wody. Gdy zimna fala obmyła me kopyta, a Khonkh zbliżył się, zaczęłam śpiewać, równocześnie nie dając się mu dotknąć:
***Bądź na już
Nie chcę czekać dłużej tu
Tracę oddech
Ślad mych stóp rozwieje wiatr
Brak mi słów
Potrzebuje ciebie tu
Coraz więcej myśli w głowie nie o tobie mam
Biorę oddech
Gubię krok
Tyle zdarzeń
Wyobraźni głos
Znów pod prąd gdzieś nas gna
Nie istnieje wokół czas
Nie rozsądny
Życia bieg
Lecz nie mów mi nie mów mi nie
Ucieknijmy za horyzont gdzieś
ten pierwszy raz
Zapomnijmy o tym czego tak nam było brak
Grawitacji mówimy pas
Tyle sił jest w nas
Ucieknijmy za horyzont gdzieś
I nie mów mi nie mówi mi nie
Składam znów
To co było
W prosty wzór
Nie chce liczyć
Wszystkich ról w tej grze na czas
Kilka słów
Podzieliło nas na pół
Sama nie wiem czy tak dobrze ciebie znam
Biorę oddech
Gubię krok
Tyle zdarzeń
Wyobraźni głos
Znów pod prąd
Gdzieś nas gna
Nie istnieje wokół czas
Nie rozsądny
Życia bieg
Lecz nie mów mi nie mów mi nie
Ucieknijmy za horyzont gdzieś
Ten pierwszy raz
Zapomnijmy o tym czego tak nam było brak
Grawitacji mówimy pas
Tyle sił jest w nas
Ucieknijmy za horyzont gdzieś
I nie mów mi nie mów mi nie
Bądź na już
Nie wybieraj
Dróg na skrót
Nigdy wcześniej
Tak jak dziś
Nie było nam
I nie mów mi nie mów mi nie
Ucieknijmy za horyzont gdzieś
Ten pierwszy raz
Zapomnijmy o tym czego tak nam było brak
Grawitacji mówimy pas
Tyle sił jest w nas
Ucieknijmy za horyzont gdzieś
I nie mów mi nie mów mi nie
Dysząc, cali mokrzy od pęcin po kolana, zatrzymaliśmy się przy granicy leśnej, patrząc sobie w oczy. Nastało późne popołudnie, a nawet powiedziałabym - czas zmierzchu. Pierwszy odezwał się arab:
— Kocham cię. Rozumiesz? Kocham cię taką, jaką jesteś. - rzekł z wiarą we własne słowa. Przez moment nie odzywałam się, analizując te pełne spokoju i rozwagi oczy.
— Kocham cię. - odparłam, przytulając się do jego szyi.
*Czarna Winorośl; hoshir (czyt. hoszir) nie ma odpowiednika w j. polskim. Można to przetłumaczyć jako ,,zastawiony stół".
**Dokładnie chodzi o Yenisey.
***https://www.youtube.com/watch?v=5GQs4chFTds
*Czarna Winorośl; hoshir (czyt. hoszir) nie ma odpowiednika w j. polskim. Można to przetłumaczyć jako ,,zastawiony stół".
**Dokładnie chodzi o Yenisey.
***https://www.youtube.com/watch?v=5GQs4chFTds
— No dobrze...Czekam. - odpowiedziałam z lekkim wahaniem.
— Teraz ja przejmuję kontrolę. - uśmiechnął się, po czym złapał delikatnie zębami za grzywę, pociągając w kierunku ślepego zaułka plaży. Szłam obok niego stępem z mieszanymi uczuciami. Zatrzymaliśmy się na wpół osłonięci przez gęstwinę. Mój partner zaczął mnie podskubywać i ciągać za włosy. Odwdzięczałam mu się muskaniem chrapami jego pyska i szyi, kręcąc się trochę w miejscu. Wreszcie oboje znaleźliśmy odpowiedni moment. Khonkh jednym skokiem wdrapał się na mnie i zrobił użytek ze swego jaspisowego rogu. Stęknęłam cicho, stawiając uszy na sztorc i zapierając się przednimi kopytami w ziemię, w napięciu przeżywając pierwszy ból kontaktu członka z pochwą. Ogier przystąpił do rytmicznego przyciągania w tę i z powrotem, szybko przyspieszając. W pewnym momencie kopnęłam go lekko, ale na tyle mocno by się opanował. Zaczął więc od początku, tym razem wolniej. Po pewnym czasie również się rozluźniłam. Czułam pot spływający mi po bokach i rosnące uczucie bezbrzeżnej rozkoszy do której dążyła każda para zwierząt: koni, wilków, żurawi, a nawet ludzi. Były to chwile warte utraty czujności, w których świat zewnętrzny nie miał dostępu do umysłu, w którym mieściła się tylko jedna, najbliższa istota. Wszystko ,,wirowało" coraz szybciej i tłoczyło się. Ad extremum, oboje prawie równocześnie zatopiliśmy się w obłędnej, silnej ekstazie trwającej krótki moment. Gniadosz, oddychając płytko, zsunął pysk z mojego grzbietu i odszedł na bok. Ja podeszłam parę kroków w przód, teraz odruchowo rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu jakiegoś zagrożenia. Rzecz jasna coś zaszeleściło w krzakach, chcąc skorzystać z łatwego kąska. Nikt się zresztą nie zastanawiał - odbiegliśmy spłoszeni od tamtego miejsca kilkaset metrów. Dopiero wtedy spojrzałam na niego trochę zmęczona z uśmiechem, w oczach mając chyba tańczące iskierki.
<Khonkh? Ten podtekst w piosence na youtube w przerwach między śpiewem podczas czytania opka mnie rozwaliłXD>
<Khonkh? Ten podtekst w piosence na youtube w przerwach między śpiewem podczas czytania opka mnie rozwaliłXD>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!