23 kwietnia, godzina do zachodu słońca
Powietrze zmieniło temperaturę na niższą, zwiastując niechybne nadejście gwieździstej nocy. Stado wciąż wędrowało w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Otwarta przestrzeń z pewnością nie byłaby dobrym wyborem. Szłam jak zwykle na końcu, w pewnym odstępie od osobników zamykających pochód. Shere Khan i Amigo szli z przodu, jednak ja czułabym się niezręcznie, wyprzedzając resztę. Raz po raz omiatałam nogi miękkim włosiem mlecznobiałego ogona, czujnie strzygąc uszyma. W pewnym momencie usłyszałam niepokojący dźwięk, więc przystanęłam i obróciłam głowę w jego stronę, nasłuchując. Kiedy odgłos się powtórzył, zdałam sobie sprawę, że jest to przepełnione bólem rżenie. Parsknęłam w stronę stada, by zwrócić ich uwagę, jednak byli zbyt daleko, by mnie usłyszeć. Rozdarta, ponownie spojrzałam w stronę skąd dobiegło mnie słabe wołanie o ratunek. Nie chciałam stracić z oczu innych, jednak serce nie pozwalało go zignorować. Byłam medykiem i niesienie pomocy było moim powołaniem. Potrząsając nerwowo grzywą zboczyłam ze szlaku, wyruszając na poszukiwania rannej.
Kilka godzin później, 24 kwietnia
Nie spodziewałam się tego, co zostałam na miejscu. W szuwarach spoczywała nerwowo wyciągnięta klacz. Bok unosił się chaotycznie, a łeb co chwila wyłaniał się z morza zieleni i na powrót opadał w wysoką trawę. Słyszałam jej ciężki oddech będąc kilkanaście metrów dalej. Zarżałam miękko, by nie wystraszyć jej nagłym pojawieniem się. Spojrzała na mnie krótko, nim ponownie wyprężyła się w bólu. Podeszłam bliżej, pochylając się, aby przefiltrować jej zapach. Był mi zupełnie obcy. Potem przesunęłam po niej spojrzeniem. Liczyłam oddechy i spazmy jej ciała. Szybko zdałam sobie sprawę, że nieznajoma lada moment wyda na świat nowe życie, jednak proces nie idzie zgodnie z planem. Nie mogłam nic dla niej zrobić. Wiedziałam, że okropnie cierpi i jedyne co mi pozostało, to wspierać ją w ciężkich chwilach. Musnęłam pyskiem jej ucho, a potem skroń, by bo chwili ułożyć smukłe ciało tuż przy niej z nadzieją, że uda mi się podtrzymać w ten sposób jej ciepło. Straciła dużo energii, pomału docierała do mnie metaliczna woń krwi. Noce wciąż były chłodne. Przyłożyłam głowę przez jej spoconą szyję, na miarę możliwości przygarniając ją do siebie. Przez cały ten czas nie wymieniłyśmy ani słowa. To nie było konieczne. Obie miałyśmy świadomość, że ta historia nie będzie mieć szczęśliwego zakończenia, a ja wiedziałam, że nie porzucę źrebięcia, które niebawem się urodzi.
24 kwietnia, wschód słońca
Ostatkiem sił, Kalina zmusiła obolałe ciało do ostatniego wysiłku. Parła z całą siłą woli, w pewnym momencie wydając z siebie okropny wrzask. Podejrzewałam pęknięcie kanału rodnego, jednak wciąż nie podniosłam się na nogi więc nie mogłam stwierdzić tego na pewno. Usłyszałam, jak coś niewielkiego porusza trawami, osuwając się na ziemię.
- Udało Ci się - szepnęłam do niej z czułością, jakby to uczucie w moim głosie miało ukoić jej męki. Miałam nadzieję, że mój głos nie drży tak jak drżały mi nogi, gdy podnosiłam się, aby obejrzeć maleństwo. Teraz widziałam, że krwotok był przynajmniej dwukrotnie większy.
- Jak mam dać jej na imię? - zapytałam z łagodnością, po czym pochyliłam się, by rozerwać błonę płodową i umożliwić klaczce swobodny oddech. Jej matka poruszyła się z trudem, usiłując po raz pierwszy i ostatni spojrzeć na swoje dziecko. Pomogłam jej, podpierając zmizerniały łeb.
- Peril - odparła tak cicho, że ledwie mogłam ją usłyszeć. Patrzyła na śnieżnobiałe źrebię, aż nie zabrakło jej sił. Wtedy położyłam jej głowę w trawie, zaczynając delikatnie skubać jej grzywkę. Ostatnie chwile jej życia, pomyślałam. Jakie to smutne.
- Zaopiekuję się nią - obiecałam, chcąc sprawić, by choć u kresu życia była spokojna. Widziałam, że spogląda na mnie z wdzięcznością, a pysk rozświetla blady uśmiech. Właśnie to chciała usłyszeć i z tą myślą zaczerpnęła powietrza po raz ostatni. Starałam się nie pokazać, jak bardzo się boję. Jak mogłam brać odpowiedzialność za kogoś, kiedy nie potrafiłam zadbać sama o siebie? Mając pewność, że Kaliny już ze mną nie ma, ponownie podniosłam się na nogi, by odtąd całą swoją uwagę poświęcić małej Peril. Wylizałam ją dokładnie, czyszcząc źrebięcą sierść i pobudzając krążenie. Zachęciłam ją, by zaczerpnęła pierwszego mleka od nieżyjącej już matki. Wiedziałam, że to przesądzi o jej życiu lub śmierci, zwłaszcza, że ja mleka nie produkowałam. Podejrzewałam, że to tylko kwestia czasu.
27 kwietnia
Martwiłam się. Peril stanęła na nogi, jednak nie nabierała sił. Wręcz przeciwnie, słabła z dnia na dzień, a ja wciąż nie mogłam jej karmić. Zastanawiałam się, czy to z powodu ogromnego stresu. Pewnie tak.
28 kwietnia
Peril po raz pierwszy pociągnęła moje mleko. Czułam, że jeśli będzie próbować, w końcu się uda. Choć uczucie było przedziwne, starałam się nie wzdrygać za każdym razem, gdy jej drobny pyszczek sięgał wymienia. Spędziłyśmy tam kilka następnych dni, posilając się i zbierając siły. Jadłam za dwoje, by odpowiednio ją nakarmić. Miałam nadzieję, że parę dni głodówki nie odbije się znacząco na jej zdrowiu.
5 maja
Peril wygląda i chyba czuje się dużo lepiej. Jej sierść lśni niczym kość słoniowa, a błękitne ślepia błyszczą nieodpartą ciekawością świata. Sądzę, że to dobrze. Przez chwilę myślałam, że nigdy się nie ożywi. Jest urocza, kiedy usiłuje gonić motyla i kiedy przewraca się, gdy zaplączą jej się nogi. To najpiękniejsze źrebię, jakie kiedykolwiek widziałam. Jedyne, jakie kiedykolwiek widziałam, ale to nie przeszkadza mi w stwierdzeniu faktu - kocham ją. Kocham jakby była moja.
6 maja
Ruszyłyśmy o świcie. Mała ma już na tyle sił, by wędrować przy moim boku. Wiedziałam, że będziemy często się zatrzymywać, ale po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułam, że może nam się udać. Zamierzam odnaleźć mój klan. Wiem, że tam będzie bezpieczna. Wiem, że muszę zapewnić jej bezpieczeństwo, a w pojedynkę nie jestem w stanie tego dokonać.
19 maja
Idziemy już strasznie długo, jednak nie tracę nadziei. Stado to nasza jedyna szansa na przeżycie i wiem o tym aż za dobrze. Nie śpię w nocy, bo wiem, że muszę czuwać. Przysypiam za dnia w porze karmienia. Jestem coraz bardziej zmęczona, ale to mnie nie powstrzymuje. Nic mnie już nie powstrzyma, bo paradoksalnie do wyczerpania wędrówką wstępują we mnie nowe siły witalne. Wszystko przez Peril. Ona mnie napędza. Gdyby nie ona, już dawno bym się poddała. Muszę dać radę dla niej, muszę odnaleźć Shere Khana i resztę klanu.
28 maja
Trafiłam na pierwsze tropy. Nie mam pewności, do kogo należą, ale jedne z nich są znacznie większe i głębsze od reszty. Mam nadzieję, że to ślady Shere Khana. Jak bardzo chciałabym, aby były jego! Narzuciłam szybsze tempo. Mała nadąża z trudem, ale prędko się hartuje. Jeśli mamy ich dogonić - kimkolwiek są - musimy znacząco się sprężyć. Wciąż nie śpię, ale Peril je teraz dużo więcej. Niedawno zaczęła skubać trawę, co bardzo mnie cieszy.
8 czerwca
Jesteśmy coraz bliżej. Mogę stwierdzić, że siedzimy im na ogonie. Ślady są coraz świeższe, a moja ekscytacja rośnie. Jednocześnie się obawiam - nie jestem w stanie rozpoznać woni, które unoszą się nad tropami. Idziemy w ciemno, licząc na łut szczęścia, ale to jedyne, co nam pozostaje.
10 czerwca
Nigdy wcześniej się tak nie bałam. Może dlatego, że zawsze chodziło tylko o moje życie. Teraz gra toczy się przede wszystkim o życie Peril, a ja mogłam ją stracić. Nawet nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby jeden z tych wilków ją dopadł. Nie wiem też, co we mnie wstąpiło. Zawsze uciekałam przed zagrożeniem, a dziś... Dziś stawiłam mu czoła. Coś się we mnie zmieniło, na zawsze. Zasłoniłam małą własnym ciałem, broniąc przed szczękami drapieżników. Nie dosięgnęły jej, ale poharatały mi nogi i grzbiet. Na szczęście to tylko zadrapania. Mam nadzieję, że znajdziemy niedługo jakiś zbiornik wodny, bo słońce górujące na nieboskłonie sprawia, że strasznie swędzą.
13 czerwca, godzina po północy
Wiem, że spotkanie z klanem to tylko kwestia czasu. Połacia wyciętej trawy i ogołocone krzaki świadczą o tym, że zatrzymali się gdzieś w okolicy. Wciąż nie mam pewności czy wytropiłam właściwe stado, więc razem z Peril skryłyśmy się w niewielkim zagajniku. Gęste ściany drzew otaczają nas z trzech stron, więc czuję się odrobinę spokojniej. Nie kładę się jednak, nawet jeśli Peril leży od dawna. Chowa się jak zawsze pod moim brzuchem. Jestem z niej dumna, jest bardzo bystrym dzieckiem. Wie, że musi być cicho i nie oddala się na krok, chyba, że jej pozwolę.
Wzdycham, odciążając zadnią nogę. Po raz kolejny spływa na mnie trud poprzednich tygodni, przymykam zatem ślepia. Światło księżyca oblewa moje ciało, załamując się na jego krawędziach. Peril emanuje srebrną poświatą i zastanawiam się, czy lśnię w ten sam zapierający oddech sposób. Otacza nas łuna mistycyzmu. Dawno nie widziałam czegoś tak pięknego.
Z rozmyślań wyrywa mnie trzask gałązki, a potem następnej. Sciółka zagajnika skrzypi pod kimś ciężkim. Czym prędzej przestępuję z nogi na nogę, zmuszając źrebię do wstania. Robi to natychmiast, ale nie wychodzi spode mnie, plącząc mi się między nogami. Strzygę uszyma i odwracam głowę, starając się zlokalizować intruza. Kiedy go dostrzegam, wszystko we mnie zamiera. Mój oddech, mój głos i moje serce. Peril również nie rusza się choćby o centymetr.
W ciszy obserwuję zwalistą sylwetkę, jednak nie rozpoznaję jej od razu. Zbyt mocno stapia się z mrokiem, zacierając znajomą linię łba i grę stalowych mięśni. Powoli wypuszczam powietrze, a mała niespokojnie drobi w miejscu, drobnym kopytkiem łamiąc kruchą gałązkę. To wystarcza, aby postać spojrzała w naszą stronę.
Przez chwilę po prostu się sobie przyglądamy. Nerwowo poruszam ogonem, a księżycowe refleksy sprawiają, że kiedy to robię zdaję się strząsać z włosów iskrzący pył. Czarne ślepia lśnią niczym kryształy, a Peril przytula się do mojej nogi. Mam nadzieję, że weźmie nas za zjawy. Piękne, długonogie zjawy, które nawiedzają to miejsce w noce takie jak ta.
Wtedy dociera do mnie jego woń. Tak ciepła i cudownie znajoma. Otula mnie i w mgnieniu oka czuję, że nic nam nie grozi.
- Shere Khan - rżę więc cichutko w jego stronę, by i on mnie rozpoznał, jeśli jeszcze tego nie zrobił. Barwę głosu mam ciepłą i łagodną, jakbym zwracała się do dziecka lub umierającego. Stawiam parę niepewnych kroków w jego stronę, wychodząc przed Peril, która błękitnymi ślepiami taksuje jego sylwetkę zza mojego ogona. - Jak dobrze Cię widzieć.
<Shere Khan? Wybacz mi tę długość. Miałam natłok weny po przerwie.>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!