- Może ja zostanę na warcie? Albo, możemy zostać razem - dodałam szybko, widząc grymas niezadowolenia na pysku ogiera.
- Im nas tu będzie więcej, tym większe prawdopodobieństwo, że nas zauważą - odparł po chwili zastanowienia Khonkh.
- Ale, co dwie pary oczu, to nie dwie, prawda? - starałam się przekonać władcę. Naprawdę bardzo chciałam zostać, gdyż wydawało mi się to świetną rozrywką.
- Ludzi nie jest wielu i wyglądają bardziej na szykujących się do snu, niż do jakiejś rewolucji. Raczej wystarczy tylko jeden koń do pilnowania ich - powiedział spokojnie ogier, starając się mnie nie urazić. Trochę się zdenerwowałam, gdyż byłam prawie pewna, że uważa mnie za bezużyteczną.
- Niech i tak będzie - rzuciłam smętnie.
Odeszłam stamtąd najciszej jak mogłam. Chwilę czułam jeszcze wzrok Khonkha na sobie, lecz chwilę później odwrócił się w stronę ludzi. Moje kopyta trafiały czasem w mokrą papkę z rozkładających się brązowych liści, a czasem w suchą plandekę kolorowych listeczków dopiero co odpadłych z drzew. Z postanowieniem odprężenia się odpłynęłam rzeka myśli.
'Drzewa są jak takie matki, a listki - jak dzieci. Drzewo wychowuje je, listeczki rosną. A kiedy dorosną wyrzuca je z domu, na pastwę losu'- stwierdziłam po chwili namysłu.
Gdy doszłam do reszty stada, prawie wszyscy sobie smacznie spali. Stanęłam w nocnej ciszy, przyglądając się księżycowi - mieszkaniu La Luny. Jedynej sprawiedliwej istoty na całym globie. Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w dźwięki nocy. Chwilę potem już spałam głębokim i spokojnym snem.
<Khonkh? Ty też kochasz księżyc?>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!