Jak każdego zwyczajnego dnia stałam na uboczu, przeżuwając porcję roślinności i co jakiś czas czujnie rozglądając się dookoła. Mongolski krajobraz, zwłaszcza czyste, soczyście błękitne niebo na tle wszechobecnej szarości nieodmiennie mnie zachwycał, a co dopiero przybyszy z innych części świata. Złożyło się tak, że Khonkh również pasł się nieopodal. Obojgu nam zbytni tłok przeszkadzał, natomiast nasze milczące towarzystwo nie.
Zaraz, zaraz; jak można zwać jakikolwiek dzień zwyczajnym? Każdego coś się dzieje, cofa, idzie do przodu. Nigdy nie stoi w miejscu, zawsze przynosi jakieś wnioski, choćby najbardziej bezsensowne. Chociaż właściwie są takie dni; wtedy zbiera mi się na tego rodzaju namysły.
Wtem moją uwagę przykuł nowy, nieznany mi koń. Kary ogier, z pewnością siebie wymalowaną na pysku, lecz także wiekiem, rozmawiał właśnie z władcą. Było jednak w tej życzliwości coś charakterystycznego, co wyróżniało między innymi członków Kruczych Cieni. Należało dobrze się mu przyjrzeć...
- Z przyjemnością cię tu powitamy na dobre, musisz mi tylko odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie. Jaką rolę chciałbyś pełnić, w sensie twoje stanowisko? - spytał uprzejmie przywódca.
- Przyznaję, że mam już swoje lata i przeszkadzałbym tylko przy aktywnych zajęciach. Myślę, że będąc płatnerzem bardziej się wam przysłużę. - mówił powoli, jakby chciał zachować daleko posuniętą ostrożność.
- Doskonale. Zatem witamy cię oficjalnie w Klanie Mroźnej Duszy. - obcy odszedł, kiwając na pożegnanie łbem, i kulejąc. Zdążyłam jeszcze tylko uchwycić jego przelotne spojrzenie. Do wieczora nic szczególnego się jeszcze nie działo, nie zamierzałam na siłę naskakiwać na nowego. Spodziewałam się, że ten interesujący osobnik zgłosi się prędzej czy później sam, i moje przypuszczenia okazały się trafne.
Gdy wszyscy już szykowali się do snu, łącznie z Khonkhiem, usłyszałam tupanie kopyt na śniegu. Instynktownie odwróciłam się i ruszyłam przed siebie. Gdy znaleźliśmy się odpowiednio daleko, odezwałam się ceremonialnie:
- Tu... - ustawiłam się bokiem do światła, by mój cień padał prosto na ziemię - ...padają tylko Krucze Cienie.
- Im więcej ich się na siebie nakłada, tym są ciemniejsze. - stwierdził.
- Niech lepiej pokaże, co potrafi oprócz ględzenia. - rzekłam dość chłodno.
- Nie mogę się wyróżnić szczególną sprawnością. Ale możemy zastanowić się, jak wypuścić ptaszka z klatki.
- Nie mam czasu na twoje idiotyczne gierki. Jeżeli chcesz dołączyć i zdobyć majątek, to radzę ci szybko coś wymyślić.
- Mamy ten sam cel. To właśnie moja specjalizacja. - ogier narysował kopytem coś w rodzaju bitwy na szybko, a następnie do kompletu sposób wyjścia z najgorszych nawet opresji. Byłam tym usatysfakcjonowana. Za pomocą włóczni jakoś nieporadnie przepiłowałam dwie gałązki klonu i nałożyłam koniowi za uszy.
- Od tej pory jesteś oficjalną kawką. - uśmiechnęłam się lekko i rozeszliśmy się na swoje miejsca do spania okrężnymi drogami. Kilka prostych zdań, i wszystko załatwione - specjalność sekt. Mamy ten sam cel.
THE END
Opowiadanie jest jedynie wpisem fabularnym, że tak powiemXD.
→ Polecane posty ---> Zmiany w składzie SZAPULUTU
26.11.2017
26.11.2017
Od Marabell do Mikada ,,Ciepło stada i podsłuchy"
Duża część koni pozbijała się w grupki, by choć trochę się ogrzać. Kłusem podbiegłam do miejsca, gdzie stała największa z nich. Zaraz za mną podążył ogier, mimo iż miałam cichą nadzieję, że pójdzie gdzie indziej. Czułam się niezręcznie w jego towarzystwie. Rozejrzał się, rzucając spojrzenia każdemu z koni pojedynczo. Parsknęłam cicho i wyjęłam kilka listków ze swojej torby. Okazały się być coraz mniej zjadliwe z każdym dniem. Zniechęcona zjadłam kilka suchych badyli. Odwróciłam się, niby od niechcenia, w stronę Mikada. Szeptał z Khonkhiem, którego dopiero teraz zauważyłam. Mimo ogólnych zasad etyki, które były mi wpajane przez tyle miesięcy, zaczęłam podsłuchiwać, przyrzekając sobie, że jeśli tylko rozmowa zejdzie na jakieś sprawy, które teoretycznie mnie nie dotyczą, przestanę słuchać.
- Jak ma się stado? - zapytał Mikado.
- Całkiem dobrze. A, ty odnajdujesz się tu?
- W miarę - odpowiedział, przymykając oczy.
- Jutro wyruszasz - powiedział Khonkh.
- Dobrze - odparł tamten.
Zobaczyłam jak ogier się oddala. Nie rozumiałam zbytnio powodu, dla którego mógłby on odejść, więc stwierdziłam, że najprościej będzie zapytać władcę.
- Dlaczego Mikado sobie poszedł? - zadałam pytanie prosto z mostu, gdyż uważałam, że już dość dobrze znam Khonka i mogę sobie na to pozwolić.
- Nie wiem. Czemu sama go nie zapytasz? - odparł.
Popatrzyłam na zimną łąkę, gdzie stał ogier.
<Mikado?>
- Jak ma się stado? - zapytał Mikado.
- Całkiem dobrze. A, ty odnajdujesz się tu?
- W miarę - odpowiedział, przymykając oczy.
- Jutro wyruszasz - powiedział Khonkh.
- Dobrze - odparł tamten.
Zobaczyłam jak ogier się oddala. Nie rozumiałam zbytnio powodu, dla którego mógłby on odejść, więc stwierdziłam, że najprościej będzie zapytać władcę.
- Dlaczego Mikado sobie poszedł? - zadałam pytanie prosto z mostu, gdyż uważałam, że już dość dobrze znam Khonka i mogę sobie na to pozwolić.
- Nie wiem. Czemu sama go nie zapytasz? - odparł.
Popatrzyłam na zimną łąkę, gdzie stał ogier.
<Mikado?>
26.11.2017
Od Mikada do Marabell ,,Niespecjalnie dobra reakcja"
- Ja też przepraszam - zarumieniłem się ledwo widzialnie.
Zawiał silny i mroźny wiatr. Moja grzywa rozwiała się na wszystkie strony.
- Chcesz jeszcze gdzieś się wybrać?
- Możemy nad jezioro - odpowiedziała z uśmiechem.
- Dobrze, możemy, choć pewnie jest zamarznięte - odpowiedziałem z powagą.
- I dlatego brzegi będą się pięknie skrzyć.
- Zapewne tak - pociągnąłem ją ze sobą.
Poszliśmy powoli nad jezioro. Wiatr dalej huczał nam w uszach. Manewrując między drzewami, tuptaliśmy po zimnym podłożu z całkowicie czarnym liści po przymrozku. Potem wystarczyło minąć łąkę i już byliśmy.
- Jesteśmy-sapnąłem, upajając się widokiem.
- Pięknie tu- dodała.
- Tak - odrzekłem, podziwiając widok flory - Ten stawik jest taki uroczy.
Usiedliśmy na ziemi, na której klacz uprzednio rozłożyła kocyk ze swojej magicznej torby. Klacz zaczęła trząść się z zimna.
- Wstaniesz na chwilkę? - zapytałem.
- Dobrze - podniosła się dość powściągliwie i niechętnie. Narzuciłem pyskiem koc na klacz.
- Możesz siadać -odezwałem się, sam siadając. Partnerka spaceru z powrotem usiadła. Mogła usiąść na kocu i równocześnie być okryta. Poczułem ciepło bijące od klaczy. Omiotła wrogiem zamarznięty brzeg, a potem zwróciła wzrok na mnie.
Spojrzałem na klacz. Teraz obydwoje patrzyliśmy sobie w oczy. Sytuacja zrobiła się niezręczna, więc odwróciłem wzrok. Naszych ciał zaczął dotykać śnieg. Uśmiechnąłem się mimowolnie. Świat wydawał się teraz najpiękniejszym widokiem.
- Wspaniale. U was zawsze zima jest taka piękna?
- Wszędzie zima jest piękna — odpowiedziała bez namysłu.
- Z tobą najpiękniejsza - szybko zarzuciłem komplement, żeby wypełnić ciszę, która nastała.
Klacz odwróciła głowę. Koc zsunął się z niej i wpadł do niezamarzniętej części wody. Spojrzałem na koc. Darowicz ciepła szybko skrył się pod wodą. Nic nie myśląc, przylgnąłem do niej, by miała, choć odrobinę ciepła. Problem w tym, że sam byłem zimny.
- Może już wracajmy -powiedziała, odsuwając się nieznacznie.
- Tak... Przepraszam za moją głupotę. Coś mi strzeliło do głowy.
Ruszyliśmy kłusem przez śnieg, który zdążył już utworzyć warstwę średniej grubości. W końcu po pokonaniu dobrych 500 metrów doszliśmy do większości koni.
<Marabell?>
Zawiał silny i mroźny wiatr. Moja grzywa rozwiała się na wszystkie strony.
- Chcesz jeszcze gdzieś się wybrać?
- Możemy nad jezioro - odpowiedziała z uśmiechem.
- Dobrze, możemy, choć pewnie jest zamarznięte - odpowiedziałem z powagą.
- I dlatego brzegi będą się pięknie skrzyć.
- Zapewne tak - pociągnąłem ją ze sobą.
Poszliśmy powoli nad jezioro. Wiatr dalej huczał nam w uszach. Manewrując między drzewami, tuptaliśmy po zimnym podłożu z całkowicie czarnym liści po przymrozku. Potem wystarczyło minąć łąkę i już byliśmy.
- Jesteśmy-sapnąłem, upajając się widokiem.
- Pięknie tu- dodała.
- Tak - odrzekłem, podziwiając widok flory - Ten stawik jest taki uroczy.
Usiedliśmy na ziemi, na której klacz uprzednio rozłożyła kocyk ze swojej magicznej torby. Klacz zaczęła trząść się z zimna.
- Wstaniesz na chwilkę? - zapytałem.
- Dobrze - podniosła się dość powściągliwie i niechętnie. Narzuciłem pyskiem koc na klacz.
- Możesz siadać -odezwałem się, sam siadając. Partnerka spaceru z powrotem usiadła. Mogła usiąść na kocu i równocześnie być okryta. Poczułem ciepło bijące od klaczy. Omiotła wrogiem zamarznięty brzeg, a potem zwróciła wzrok na mnie.
Spojrzałem na klacz. Teraz obydwoje patrzyliśmy sobie w oczy. Sytuacja zrobiła się niezręczna, więc odwróciłem wzrok. Naszych ciał zaczął dotykać śnieg. Uśmiechnąłem się mimowolnie. Świat wydawał się teraz najpiękniejszym widokiem.
- Wspaniale. U was zawsze zima jest taka piękna?
- Wszędzie zima jest piękna — odpowiedziała bez namysłu.
- Z tobą najpiękniejsza - szybko zarzuciłem komplement, żeby wypełnić ciszę, która nastała.
Klacz odwróciła głowę. Koc zsunął się z niej i wpadł do niezamarzniętej części wody. Spojrzałem na koc. Darowicz ciepła szybko skrył się pod wodą. Nic nie myśląc, przylgnąłem do niej, by miała, choć odrobinę ciepła. Problem w tym, że sam byłem zimny.
- Może już wracajmy -powiedziała, odsuwając się nieznacznie.
- Tak... Przepraszam za moją głupotę. Coś mi strzeliło do głowy.
Ruszyliśmy kłusem przez śnieg, który zdążył już utworzyć warstwę średniej grubości. W końcu po pokonaniu dobrych 500 metrów doszliśmy do większości koni.
<Marabell?>
22.11.2017
Od Marabell do Khonkha ,,To nic wielkiego, ale..."
Nie śpiesznie szliśmy w stronę bazy. Chłodny wiatr uderzał o nasze uszy, przez co jedyny dźwięk, który słyszałam to wycie wiatru. Z tego powodu wszelkie rozmowy były niemożliwe. Po wyrazie pyska władcy poznałam, że chciał znać trochę więcej szczegółów odnośnie pogoni za mną, ale, dość rozsądnie, nie mówił nic. Wszakże i tak nic bym nie usłyszała. Szliśmy tak więc w ciszy, póki nie znaleźliśmy się w bazie. Gdy tylko znaleźliśmy się na tym kawałku otwartej przestrzeni, podbiegli do mnie Kepper i Tayfun. Bez zbędnych słów opatrzyli mój bok, a od Tayfuna dostałam również jakieś rośliny, po których czułam się trochę senna, jednak ból przestał dawać się we znaki. Poszłam w miejsce tuż przy granicy między 'oficjalną' bazą, a lasem. Ustawiłam się tak, że drzewa osłaniały mnie od wiatru, przez co w końcu zaczęłam słyszeć więcej, niż szum. Khonkh zauważył, gdzie poszłam i ruszył w moją stronę. Chwilę później stał koło mnie.
- Opowiesz mi, jak wyglądało całe te zajście? - zapytał.
- Nie widzę powodu, dla którego mogłoby cię to tak bardzo interesować, jednakże powodu, dla którego miałabym przed tobą to zatajać - powiedziałam. Władca zrobił minę, jakby trochę nie rozumiał mojego wywodu, przez co uśmiałam się w duchu.
- No więc, wyszłam na spacer. Kiedy stałam w miejscu, zbierając rośliny do mojej torby, zobaczyłam trzy wilcze sylwetki między drzewami. Zmierzały one w kierunku bazy, więc zaczęłam się zastanawiać, jak odwrócić ich uwagę. Jednak zanim wymyśliłam coś sensownego, wilczury postanowiły zapolować sobie na mnie. Kiedy uciekałam jeden z wilków podbiegł wystarczająco blisko, by móc skoczyć na mnie. Właśnie w ten sposób zarobiłam tą ranę - machnęłam łbem w stronę swojego boku - pobiegłam nad jezioro. Skoczyłam na jedną z tych skalnych wysp. Najciemniejszy z wilków postanowił skoczyć za mną, jednak chybił i spadł na kamienie. Zdechł prawie od razu. Reszta zbiegła do niego i czekała, chyba na to, aż zeskoczę z wyspy, żeby mogły mnie dopaść. Jednak w końcu odpuściły i ruszyły wzdłuż jeziora, a ja poszłam z powrotem tutaj i mnie spotkałeś.
<Khonkh?>
- Opowiesz mi, jak wyglądało całe te zajście? - zapytał.
- Nie widzę powodu, dla którego mogłoby cię to tak bardzo interesować, jednakże powodu, dla którego miałabym przed tobą to zatajać - powiedziałam. Władca zrobił minę, jakby trochę nie rozumiał mojego wywodu, przez co uśmiałam się w duchu.
- No więc, wyszłam na spacer. Kiedy stałam w miejscu, zbierając rośliny do mojej torby, zobaczyłam trzy wilcze sylwetki między drzewami. Zmierzały one w kierunku bazy, więc zaczęłam się zastanawiać, jak odwrócić ich uwagę. Jednak zanim wymyśliłam coś sensownego, wilczury postanowiły zapolować sobie na mnie. Kiedy uciekałam jeden z wilków podbiegł wystarczająco blisko, by móc skoczyć na mnie. Właśnie w ten sposób zarobiłam tą ranę - machnęłam łbem w stronę swojego boku - pobiegłam nad jezioro. Skoczyłam na jedną z tych skalnych wysp. Najciemniejszy z wilków postanowił skoczyć za mną, jednak chybił i spadł na kamienie. Zdechł prawie od razu. Reszta zbiegła do niego i czekała, chyba na to, aż zeskoczę z wyspy, żeby mogły mnie dopaść. Jednak w końcu odpuściły i ruszyły wzdłuż jeziora, a ja poszłam z powrotem tutaj i mnie spotkałeś.
<Khonkh?>
22.11.2017
Od Marabell do Mikada ,,Ucieczka to najlepszy sposób"
Zastrzygłam uszami poirytowana.
- A co, nie można? - naskoczyłam na niego.
- Nie o to mi chodziło, poza tym...
- Poza tym?
- Nie przeinaczaj moich słów! - dość głośno stwierdził, zapewne wnerwiony. Machnęłam ogonem i podeszłam do szczeniaka.
- Tak, to z pewnością nie jest wilk, a pies.
- Przed chwilą to stwierdziłem - mruknął.
Psiak warczał i piszczał naprzemiennie, najwidoczniej nie wiedział, jak się zachować.
- Skoro to pies, gdzieś tu muszą być ludzie.
- A może jego matka od nich uciekła i sama wychowuje swoje dzieci? - zauważył Mikado.
- Tak, z pewnością... A widziałeś kiedy takiego psa?
- Nie. Zawsze tylko z ludźmi, ale...
- Ale ja się upieram przy mojej wersji - stwierdziłam.
Przeszłam obok małego zwierza, ciągle nasłuchując i rozglądając się.
- Gdzie idziesz?
- Szukać ludzi, a co?
- Bo chyba matka tego szczeniaka wróciła.
Obejrzałam się w stronę, gdzie wskazywał pysk ogiera. Faktycznie, z lewej strony nadbiegała suka. Kiedy zobaczyła nas, upuściła to, co trzymała w pysku i zaczęła biec jeszcze szybciej w naszymi kierunku. Warczała. Zrównałam się z Mikado, a psia mama stanęła dokładnie pomiędzy nami, a szczeniakiem.
- Czego tu szukacie - syknęła.
- My tak tylko przelotem. Zauważyliśmy tego maluszka i zastanawialiśmy się, czy nie potrzebuje opieki. Nic nie zamierzaliśmy mu zrobić.
- Jak widać, jestem tu. Zmiatać, jeśli chcecie wrócić bez uszczerbku na zdrowiu.
Nic więcej nie mówiliśmy. Zawróciliśmy i galopem zabraliśmy się z tamtego miejsca. Gdy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości, zwolniliśmy do stępu. Dalej się nie odzywaliśmy do siebie. Patrzyłam na ślady które nasze kopyta zostawiały na zamarzającym podłożu.
- Przepraszam - powiedziałam, podnosząc głowę. Spojrzałam ogierowi prosto w oczy.
- Ale za co?
- Za to, że nie chciałam dać wiary w to, że jakiś pies może żyć na wolności.
<Mikado?>
- A co, nie można? - naskoczyłam na niego.
- Nie o to mi chodziło, poza tym...
- Poza tym?
- Nie przeinaczaj moich słów! - dość głośno stwierdził, zapewne wnerwiony. Machnęłam ogonem i podeszłam do szczeniaka.
- Tak, to z pewnością nie jest wilk, a pies.
- Przed chwilą to stwierdziłem - mruknął.
Psiak warczał i piszczał naprzemiennie, najwidoczniej nie wiedział, jak się zachować.
- Skoro to pies, gdzieś tu muszą być ludzie.
- A może jego matka od nich uciekła i sama wychowuje swoje dzieci? - zauważył Mikado.
- Tak, z pewnością... A widziałeś kiedy takiego psa?
- Nie. Zawsze tylko z ludźmi, ale...
- Ale ja się upieram przy mojej wersji - stwierdziłam.
Przeszłam obok małego zwierza, ciągle nasłuchując i rozglądając się.
- Gdzie idziesz?
- Szukać ludzi, a co?
- Bo chyba matka tego szczeniaka wróciła.
Obejrzałam się w stronę, gdzie wskazywał pysk ogiera. Faktycznie, z lewej strony nadbiegała suka. Kiedy zobaczyła nas, upuściła to, co trzymała w pysku i zaczęła biec jeszcze szybciej w naszymi kierunku. Warczała. Zrównałam się z Mikado, a psia mama stanęła dokładnie pomiędzy nami, a szczeniakiem.
- Czego tu szukacie - syknęła.
- My tak tylko przelotem. Zauważyliśmy tego maluszka i zastanawialiśmy się, czy nie potrzebuje opieki. Nic nie zamierzaliśmy mu zrobić.
- Jak widać, jestem tu. Zmiatać, jeśli chcecie wrócić bez uszczerbku na zdrowiu.
Nic więcej nie mówiliśmy. Zawróciliśmy i galopem zabraliśmy się z tamtego miejsca. Gdy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości, zwolniliśmy do stępu. Dalej się nie odzywaliśmy do siebie. Patrzyłam na ślady które nasze kopyta zostawiały na zamarzającym podłożu.
- Przepraszam - powiedziałam, podnosząc głowę. Spojrzałam ogierowi prosto w oczy.
- Ale za co?
- Za to, że nie chciałam dać wiary w to, że jakiś pies może żyć na wolności.
<Mikado?>
22.11.2017
Od Yatgaar do Khonkha ,,Rysa na srebrzystym diamencie"
Śmialiśmy się jeszcze dobrą chwilę, choć nie tak długo, jak ostatnio. Lubiłam echo tego dźwięku niosącego się po stepie. W końcu przerwaliśmy tę parodię i zapadło milczenie. Kopnęłam od niechcenia bryłę brudnego, niestopniałego od poprzednich opadów śniegu i postanowiłam odezwać się pierwsza:
- W okolicy nie znalazłam niczego dobrego, więc...nic specjalnego. - mój głos na szczęście brzmiał pewnie, z nutką obojętności. Wymarzony efekt.
- Rozumiem...więc może pomogłabyś mi szukać Bush Brave'a i Arona? - przez ułamek sekundy analizowałam to pytanie, zaś kolejny poświęciłam na rozważanie wszystkich za i przeciw; nie, należą do frakcji już od dawna i nie powinni sprawić przy spotkaniu problemów. Z drugiej strony, kto ich tam wie?
- Czemu nie? Sugeruję, abyśmy najpierw wrócili do klanu. Może już tam dotarli.
- Zgadzam się z tobą. - nadawałam przechadzce tempo bardzo wolnego marszu, by dać innym trochę czasu na pokonanie ewentualnych przeszkód, jednak gdy dotarliśmy na miejsce, dwa ogiery pasły się tylko w pewnej odległości od siebie i patrzyły tylko spode łba na władcę. Dopiero gdy zaczął wyraźnie podchodzić w ich stronę, podnieśli głowy. Z pyska Khonkha zniknęło zaniepokojenie, pojawiło się zdziwienie.
- Aron, Bush Brave. Szukaliśmy was. - rzekł stanowczo. Chwilę po pytaniu oboje milczeli. Rzuciłam wymowne spojrzenie Bush'owi. W przeciwieństwie do Arona, wyrażał się zwięźle i krótko, a teraz gadulstwo mogło nas zaplątać w sieć podejrzeń.
- Ja po prostu odszedłem do jeziora, a w drodze powrotnej blisko stada spotkałem jego. - wrócił do podskubywania roślinności, nie zamierzając nic więcej powiedzieć, bezbłędnie.
- Dobrze, ale następnym razie postarajcie się mnie powiadomić o swojej nieobecności. - odparł krótko i odwrócił się. No, to mam już z głowy. Przynajmniej nie zauważył zniknięcia Grey, w obecnym momencie jeszcze niedoświadczonej i będącej głównym elementem planu. Odeszliśmy na bok. Nie mieliśmy ochoty na jedzenie. Świat pogrążał się już w półmroku, co oznaczało konieczność powrotu w obręb klanu na sen. Ostatni błysk światła pod powiekami, a w kadrze gniady arab.
~2 days later~
Od jeziora przetaczała się łagodna bryza, fale były nieco większe niż zwykle, rankiem przyprószyło i pokryło glebę cienką, białą kołderką. Wymarzony dzień na jakiekolwiek morderstwo. Wczorajsza kłótnia była nawet zadowalająca, obserwowałam klacz i ogiera naprzeciwko siebie spod przymrużonych powiek. Uśmiechnęłam się do siebie, spoglądając w dół, po czym ruszyłam na przegląd naszego ustawienia i zajęcie swojej pozycji. Fenrir stał ukryty gdzieś dobrze w zaroślach, skąd poprzez gałęzie, ale jednak, mógł obserwować pozorowaną gonitwę. Reszta została, by naprawdę nie wzbudzać podejrzeń, przekonałam się ostatnio, że to ważne. Nie było na razie żadnych świadków; ustawiłam się za skałkami, daleko od zagajnika. Ten, kto nie znał mego miejsca pobytu, nie mógł mnie tu dostrzec. Nasza pajęczyna została już naciągnięta, a teraz czas przeobrazić ją w prawdziwe arcydzieło.
Wkrótce ujrzałam jakiś ruch. To Dorian szedł wzdłuż linii brzegowej, rozglądając się na boki. Pokręciłam głową, następnie wskazując na siebie. Zostawcie go mi. Zatrzymał się dość blisko, ale nic mi z jego strony nie groziło. Zwyczajnie badał skały. Następnie na scenę weszła Grey, wstrząsając lekko grzywą, rozkoszując się słonym powietrzem. Co mi szkodzi, jeśli dobrze wykona swoje zadanie...
Wreszcie uznałam, iż czas nadszedł. Uniosłam nogę i tupnęłam; pierwsze domino położone, będzie pchać inne wypadki. Tak jak podejrzewałam (i miałam nadzieję), dzisiejsze piękno tego miejsca urzekło także władcę, który schodził na przemian kłusem i stępem, obserwując zapewne kątem oka kasztanowatą klacz, stojącą po połowę kończyn w wodzie, zapatrzoną w wodną taflę. Drgnęłam lekko z podniecenia, po czym dałam jeszcze raz sygnał do rozpoczęcia akcji. Przez chwilę nic się nie działo, aż rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk pochodzący z pyska Grey. Dorian odwrócił głowę, jednak nie mógł obserwować całego zdarzenia. Kopnęłam kamyk, by odwrócić jego uwagę, udało się, te cenne parę sekund mu umknęło. Wciąż wpatrywała się przed siebie, cofnęła jedną nogę...Tak, tak. Ogier od razu pospieszył na pomoc. Już niemal stykał się z jej ogonem, kiedy wyrwała do przodu jak ciągnięta na motorówce. Za nią biegł w szaleńczym pędzie Khonkh, próbując ją złapać. Dopiero teraz świadek znów popatrzył na całe zdarzenie i wybałuszył oczy. W duchu parsknęłam śmiechem, śmiałam się w środku do rozpuku. W pewnym momencie było już blisko, jednak klacz znalazła w sobie dość siły. Teraz już płynęli, przebierając kopytami, daleko od brzegu. Młodzik wreszcie popędził w ich stronę, łeb Bush Brave'a wychynął z zagajnika. Wszystko nabierało tempa, zaraz się zakończy...Władca, opadły z sił, zawrócił, z zaciętością na pysku. Musiałam patrzeć na to wszystko do końca. Grey, uwolniona od prześladowcy, skręciła w bok, ale nagle opadła z sił i jej głowa zanurzyła się w toni. Oby nie zemdlała za wcześnie; ma jeszcze jedną kwestię do wypowiedzenia. Odeszłam bezszelestnie ze stanowiska i pobiegłam okrężną drogą, dłuższą, ale dając schronienie przed niepożądanym spojrzeniem. Wyszłam na skraju dwóch ekosystemów: lasu i stepu, po czym skierowałam wzrok na jezioro. Nieruchome ciało wyciągnięto już na brzeg; pewnie żywe, bowiem krzątało się przy nim sporo koni, próbując je ocucić. Panował ogólny chaos. Stałam jeszcze trochę, pozorując kompletne zaskoczenie, po czym popędziłam do nich. W przeciwieństwie do większości, zatrzymałam się przy Khonkhu. Po prostu...nie mogłam iść dalej.
- Co tu się wyprawia? - spytałam zdziwiona i na wszelki wypadek dodałam szeptem, bardziej do siebie: - Przez tą małą wycieczkę chyba sporo mnie ominęło... - mój pas z włócznią brzęczał cichutko, podczas gdy ogier ciężko dyszał, nie odzywając się, wpatrując w przestrzeń, drżąc z zimna i wilgoci.
Muszę coś z tym zrobić, byle nie wykazywać najmniejszego zainteresowania czymś innym. - pomyślałam szybko i zaczęłam rozglądać się nerwowo w poszukiwaniu jakiegoś okrycia. Żadnego koca, żadnej trawki, nic, co by się do tego celu nadawało. Pozostało mi tylko jedno wyjście. Przełknęłam ślinę i położyłam łeb na jego grzbiecie. Czułam niemalże, jak ulatuje ze mnie fizyczne ciepło, spokój mnie nie opuszczał, ale nie miałam pojęcia, co jeszcze mam zrobić. Po chwili oderwałam się i wbiłam wzrok w żwir i piach. Wtem rozległ się wyraźnie wśród innych czyjś głos:
- Jak to się stało? - kątem oka obserwowałam sytuację, coraz bardziej zaciekawiona.
- Ja...to widziałem. - odezwał się trzęsącym głosem Dorian. - Najpierw usłyszałem jakiś krzyk, ale dosłownie na parę sekund odwróciłem głowę...gdy znowu tam spojrzałem, widziałem, jak Khonkh gonił ją na sam środek jeziora... - wszyscy na moment zamilkli.
- Ja także ujrzałem to, co nam opowiadasz, tyle, że nie dane mi było ujrzeć początku. - oświadczył nagle poważny Aron.
16 par oczu zwróciło się w stronę władcy. Wyglądał już na wystarczająco opanowanego, ale nie było żadnych dowodów ani świadków, którzy potwierdziliby inną wersję wydarzeń. Wszystko poszło zgodnie z planem, jesteśmy górą, a ja tego nie doceniam...Jest rysa na srebrzystym diamencie.
<Khonkh? (Swoją drogą: napisałam opowiadanie wczoraj mniej więcej o 8 wieczorem, a...dzisiaj widzę odpis od ciebie!XDD Jak ty to robisz?) Wskazówki, niech pomyślę: BĘDĘ ZUYM CZŁEKIEM. No nie, żartuję. Może teraz tylko opisać takie uspakajanie ,,ludu żądnego krwi przelanej", ale gdybyś mogła, jeszcze tego nie rozwiązuj;)>
Muszę coś z tym zrobić, byle nie wykazywać najmniejszego zainteresowania czymś innym. - pomyślałam szybko i zaczęłam rozglądać się nerwowo w poszukiwaniu jakiegoś okrycia. Żadnego koca, żadnej trawki, nic, co by się do tego celu nadawało. Pozostało mi tylko jedno wyjście. Przełknęłam ślinę i położyłam łeb na jego grzbiecie. Czułam niemalże, jak ulatuje ze mnie fizyczne ciepło, spokój mnie nie opuszczał, ale nie miałam pojęcia, co jeszcze mam zrobić. Po chwili oderwałam się i wbiłam wzrok w żwir i piach. Wtem rozległ się wyraźnie wśród innych czyjś głos:
- Jak to się stało? - kątem oka obserwowałam sytuację, coraz bardziej zaciekawiona.
- Ja...to widziałem. - odezwał się trzęsącym głosem Dorian. - Najpierw usłyszałem jakiś krzyk, ale dosłownie na parę sekund odwróciłem głowę...gdy znowu tam spojrzałem, widziałem, jak Khonkh gonił ją na sam środek jeziora... - wszyscy na moment zamilkli.
- Ja także ujrzałem to, co nam opowiadasz, tyle, że nie dane mi było ujrzeć początku. - oświadczył nagle poważny Aron.
16 par oczu zwróciło się w stronę władcy. Wyglądał już na wystarczająco opanowanego, ale nie było żadnych dowodów ani świadków, którzy potwierdziliby inną wersję wydarzeń. Wszystko poszło zgodnie z planem, jesteśmy górą, a ja tego nie doceniam...Jest rysa na srebrzystym diamencie.
<Khonkh? (Swoją drogą: napisałam opowiadanie wczoraj mniej więcej o 8 wieczorem, a...dzisiaj widzę odpis od ciebie!XDD Jak ty to robisz?) Wskazówki, niech pomyślę: BĘDĘ ZUYM CZŁEKIEM. No nie, żartuję. Może teraz tylko opisać takie uspakajanie ,,ludu żądnego krwi przelanej", ale gdybyś mogła, jeszcze tego nie rozwiązuj;)>
21.11.2017
Od Khonkha do Yatgaar "Nieobecność"
Zapewne nie zauważyłbym zniknięcia jednego konia, ale trzech już owszem. Po prostu w tłumie znajomych pysków kogoś mi brakowało. W końcu po dokładniejszym przefiltrowaniu mojej pamięci dowiedziałem się kogo. Zniknięcie kilku członków trochę mnie zaniepokoiło, więc postanowiłem dowiedzieć się, czy ktoś czegoś nie wie o powodzie ich nieobecności.
- Fenrir, nie wiesz może, gdzie jest Yatgaar Bush Brave albo Aron?- zapytałem.
- Nie, nie mam zielonego pojęcia. A nie ma ich? Nawet nie zauważyłem ich zniknięcie- odpowiedział obojętnie ogier. Popytałem jeszcze kilku innych członków, ale nikt nic nie wiedział. Stwierdziłem mimo wszystko, że nie ma ich stosunkowo krótko i nie ma się czym aż tak martwić. Nie mając nic lepszego do roboty, udałem się na mały spacer. Wtedy to właśnie zauważyłem kierującą się w stronę klanu Yatgaar.
- A gdzie to się było?- zapytałem, podchodząc do niej z uśmiechem. Z początku klacz wyglądała na mocno zdziwioną, a nawet lekko wystraszoną.
- Khonkh?! Co ty tutaj robisz?- spytała.
- Jak to "co ja tutaj robię"? Umknęła twojej uwadze, że znajdujemy się na terenach należących do stada, którym rządze?- zapytałem z nutą podejrzliwości.
- Nie, skąd. Po prostu mnie zaskoczyłeś. Następnym razem uprzedzaj o swojej obecności, a nie tak nagle wyskakujesz!- zawołała oburzona Yatgaar.
- No dobrze...- odparłem z wahaniem.- Gdzie więc byłaś?- ponowiłem pytanie.
- Czy muszę ci się spowiadać z każdej mojej wyprawy?- zapytała złośliwie klacz. Powróciła Yatgaar, którą znam- pomyślałem.
- To dość skomplikowane. Jeśli nikt cię nie pyta o to, możesz nic nie mówić, ale jeśli pytanie zadaje władca, wypadałoby odpowiedzieć- powiedziałem.
- Ty masz swoje tajemnice, ja mam swoje- odparła Yatgaar, po czym uśmiechnęła się ledwo zauważalnie i ruszyło w stronę klanu.
- Jeśli cię to tak interesuje, szukałam jakiegoś lepszego miejsca do wypoczynku- dodała, kiedy się z nią zrównałem.
- A towarzyszyli ci może Bush Brave i Aron?- zapytałem.
- Nie, nie widziałam ich dawno. A czemu pytasz?
- Po prostu wszyscy troje zniknęliście w tym samym czasie i mocno się tym zaniepokoiłem- wyjaśniłem.
- Jak widać bez powodu-skwitowała klacz. Szliśmy przez chwilę obok siebie. Ciszę przerywał tylko dźwięk rozpryskujących się fal. W końcu zaczęliśmy zbliżać się do klanu. W międzyczasie zaczął wiać dość mocny wiatr.
- Co teraz zamierzasz robić?- zapytaliśmy niemal równocześnie siebie nawzajem. Spojrzeliśmy po sobie z niemym zdziwieniem malującym się na pyskach, a po chwili oboje naraz wybuchliśmy śmiechem.
<Yatgaar? Może masz jakieś wskazówki co do tego, jak mają wyglądać moje dalsze opka? Żebyśmy pisały w miarę spójnie XD>
- Fenrir, nie wiesz może, gdzie jest Yatgaar Bush Brave albo Aron?- zapytałem.
- Nie, nie mam zielonego pojęcia. A nie ma ich? Nawet nie zauważyłem ich zniknięcie- odpowiedział obojętnie ogier. Popytałem jeszcze kilku innych członków, ale nikt nic nie wiedział. Stwierdziłem mimo wszystko, że nie ma ich stosunkowo krótko i nie ma się czym aż tak martwić. Nie mając nic lepszego do roboty, udałem się na mały spacer. Wtedy to właśnie zauważyłem kierującą się w stronę klanu Yatgaar.
- A gdzie to się było?- zapytałem, podchodząc do niej z uśmiechem. Z początku klacz wyglądała na mocno zdziwioną, a nawet lekko wystraszoną.
- Khonkh?! Co ty tutaj robisz?- spytała.
- Jak to "co ja tutaj robię"? Umknęła twojej uwadze, że znajdujemy się na terenach należących do stada, którym rządze?- zapytałem z nutą podejrzliwości.
- Nie, skąd. Po prostu mnie zaskoczyłeś. Następnym razem uprzedzaj o swojej obecności, a nie tak nagle wyskakujesz!- zawołała oburzona Yatgaar.
- No dobrze...- odparłem z wahaniem.- Gdzie więc byłaś?- ponowiłem pytanie.
- Czy muszę ci się spowiadać z każdej mojej wyprawy?- zapytała złośliwie klacz. Powróciła Yatgaar, którą znam- pomyślałem.
- To dość skomplikowane. Jeśli nikt cię nie pyta o to, możesz nic nie mówić, ale jeśli pytanie zadaje władca, wypadałoby odpowiedzieć- powiedziałem.
- Ty masz swoje tajemnice, ja mam swoje- odparła Yatgaar, po czym uśmiechnęła się ledwo zauważalnie i ruszyło w stronę klanu.
- Jeśli cię to tak interesuje, szukałam jakiegoś lepszego miejsca do wypoczynku- dodała, kiedy się z nią zrównałem.
- A towarzyszyli ci może Bush Brave i Aron?- zapytałem.
- Nie, nie widziałam ich dawno. A czemu pytasz?
- Po prostu wszyscy troje zniknęliście w tym samym czasie i mocno się tym zaniepokoiłem- wyjaśniłem.
- Jak widać bez powodu-skwitowała klacz. Szliśmy przez chwilę obok siebie. Ciszę przerywał tylko dźwięk rozpryskujących się fal. W końcu zaczęliśmy zbliżać się do klanu. W międzyczasie zaczął wiać dość mocny wiatr.
- Co teraz zamierzasz robić?- zapytaliśmy niemal równocześnie siebie nawzajem. Spojrzeliśmy po sobie z niemym zdziwieniem malującym się na pyskach, a po chwili oboje naraz wybuchliśmy śmiechem.
<Yatgaar? Może masz jakieś wskazówki co do tego, jak mają wyglądać moje dalsze opka? Żebyśmy pisały w miarę spójnie XD>
21.11.2017
Od Yatgaar do Khonkha ,,Obowiązek a uczucie"
Staliśmy jeszcze przez chwilę, by pot wyparował z naszych ciał razem z obłoczkami pary wydobywającym się z naszych chrap. Wpatrywałam się w linię horyzontu, tym razem ciemnozieloną, oznaczającą ten gęsty, dobrze nam znany bór, z którego niedawno się wydostaliśmy, a przed nim rozciągał się zwyczajny, dość jałowy płaskowyż. Khonkh obejrzał się do tyłu, poszłam w jego ślady. Miejsce naszego postoju także zbliżyło się znacznie do horyzontu, tej intrygującej granicy...
- Wracajmy. - wyszeptał koń. Pokiwałam w milczeniu głową. Wróciliśmy w ciszy stępem do reszty klanu.
~*~
Nie wolno mi wciąż oddawać się rozrywce. Plany i Krucze Cienie czekają, bogactwa i chwała czekają. Mimowolnie wspomniałam nasze wodne harce. Nie, za tym pójdą inne wspomnienia, nie. Od kiedy przychodzą do ciebie jakieś wspomnienia? Odrzuciłam te myśli i zmieniłam tor. Właściwie, to całe planowanie i realizowanie to przecież czysta rozrywka. - stwierdziłam i wzięłam się do roboty. Zaczęłam grzebać kopytem w ziemi, wskazując po kolei na wszystkich członków, także nasz niedawny nabytek - Grey. Nie mogłam tego robić w nieskończoność, na szczęście wszyscy zorientowali się w miarę szybko. Fenrira zostawiłam, aby nie prowadzić zbyt dużej grupy. Postałam jeszcze chwilę, po czym ruszyłam przed siebie w kierunku południowym, na poprzecinaną delikatnymi zarysami jałową płaszczyznę przylegającą do zagajnika. Co jakiś czas przystawałam, niby skubiąc jakąś roślinność, by nie wzbudzać zbytnich podejrzeń. Gdy odeszłam wystarczająco daleko, zawróciłam i szłam brzegiem zagajnika, teraz przechodzącego w prawdziwy las. W pewnym momencie weszłam pomiędzy kolumny pni, po czym zatrzymałam się na czymś między polaną a przerzedzeniem puszczy. Wkrótce zjawili się wszyscy wywołani przeze mnie członkowie i na wstępie skłonili się lekko: Aron, Bush Brave, Grey. Czas zacząć pierwszą zbiorową naradę.
- Szlachetne Cienie Kruków, witam was na pierwszym spotkaniu zbiorowym. Przejdę od razu do konkretów. - zaczęłam łagodnym, spokojnym, lecz mocno stanowczym głosem. Mimo to siwek (jak mi się czasem wydawało, lekko przygłupawy, ale posłuszny) spytał niepewnie:
- Nie ma nas tu wszystkich; czemu Fenrir został?
- By nie wzbudzać zbyt dużych podejrzeń, Aron. - rzekłam ostro. - Nie zamierzam tego przedłużać, żeby zaczęto na nas polować. Ostatnie plotki przyniosły oczekiwany skutek, choć może nie w takim stopniu, jak tego chcieliśmy, lecz ziarno wątpliwości zostało zasiane. Czas na podlanie go, aby nie uschło. Czas na dosypanie drewna, by ognisko nie zgasło. - większość uśmiechnęła się, każdy na swój sposób, jednak na każdym pysku malował się wyraz dziwnego, drapieżnego zadowolenia. - Teraz należy uderzyć prosto w nasz cel. - chwila przerwy, głęboki wdech. - Jakieś pomysły? - niektórzy popatrzyli po sobie, zdziwieni. No tak...bo tylko dowódca ma się głowić nad całym planem, a oni odwalą czarną robotę? W sumie, niech teraz wysilą trochę te mózgownice, może znajdzie się coś lepszego...w co szczerze wątpię. - dodałam w myślach z ironią na koniec. Wciąż trwała napięta, niebezpieczna cisza. W końcu po około minucie puściłam luźno wodze emocji.
- Nic? - powiedziałam, specjalnie przeciągając głoski. - Żadnego pomysłu w zakątkach umysłu? Doprawdy? - postąpiłam krok w ich stronę, wyprostowana niczym struna. - Dołączyliście tylko po to, by karmić się pracą i zwycięstwem innych? - trochę spytałam, trochę stwierdziłam. - Każdy, kto nie umie na siebie zapracować, ginie. Kto nie umie tego robić w zespole także. A z prawami natury nie będę się kłócić. - oświadczyłam, po czym spuściłam trochę wzrok, by zakończyć na chwilę obecną tortury.
- Z pewnością trzeba... - spojrzałam na mówiącego, którym okazał się Bush Brave - ...obarczyć go jakąś winą. - pokiwałam nieznacznie łbem na potwierdzenie.
- Oto, czego pragnę: aby jedno z was go w to wplątało. Najpierw można jeszcze zaaranżować w przeddzień akcji jakąkolwiek kłótnię, by miało to swój motyw. - wszyscy słuchali w napięciu. - Kiedy Khonkh będzie na plaży, wybrany stanie na brzegu jeziora, bliziutko, tam, gdzie fale obmywają już połowę kończyny. Reszta pozbędzie się niepotrzebnych świadków. Wtedy niech wyda z siebie jak najbardziej wiarygodne wołanie o pomoc, i wpatrując się w dal, jakby ujrzał morskiego węża czy inną poczwarę, poczeka, aż dobiegnie do niego od tyłu. W tym momencie rzuci się naprzód, uciekając przed nim, podczas gdy Khonkh rzuci się na pomoc.
- W istocie, będzie to wyglądało jak pościg mający na celu zabójstwo... - mruknął ktoś.
- Dokładnie. Należy pozwolić też na trzymanie się przywódcy w pobliżu. Kiedy odległość będzie wystarczająca, wezwiemy innych, i cała akcja się zakończy. Jakieś pytania?
- Zaiste, dobry pomysł.
- Tak. - odezwało się parę głosów, pewnie starających się przymilić.
- Chętni? - kontynuowałam.
- Może ja. - odezwała się po dłuższym namyśle Grey. Dopiero co dołączyła, a już rzuca się na głębokie wody. No proszę.
- Jakie masz niby powody? - zastrzygłam uchem.
- Niezbyt dobrze dogaduję się z władcą, ale nie można też powiedzieć, że jesteśmy wrogami. Myślę, że w takich relacjach jedna kłótnia wystarczy, żeby spalić ostatni most. Może nie jestem zbyt mocna, ale postaram się z całych sił, by zdobyć nagrodę. - coś błysnęło w jej oku. Byłam usatysfakcjonowana.
- Zatem to ty wykonasz główną rolę w przedstawieniu. A my będziemy pracowali za kulisami. - zaśmiałam się. - Szczegóły ustalimy potem pojedynczo. Rozchodzimy się. - mruknęłam stanowczo i odbiegłam.
~*~
Narada nie trwała zbyt długo. Raczej nikt nie miał teraz konkretnych domysłów. Khonkh również nie wyglądał na podejrzliwego. Wkroczyłam stępem między inne konie, po czym schyliłam się, by podjeść trochę. Oto kolejny krok na drodze do szczę...zwycięstwa.
<Khonkh? Nie, nie, jestem zuy, Zagadkowy CzłekXDD>
- Wracajmy. - wyszeptał koń. Pokiwałam w milczeniu głową. Wróciliśmy w ciszy stępem do reszty klanu.
~*~
Nie wolno mi wciąż oddawać się rozrywce. Plany i Krucze Cienie czekają, bogactwa i chwała czekają. Mimowolnie wspomniałam nasze wodne harce. Nie, za tym pójdą inne wspomnienia, nie. Od kiedy przychodzą do ciebie jakieś wspomnienia? Odrzuciłam te myśli i zmieniłam tor. Właściwie, to całe planowanie i realizowanie to przecież czysta rozrywka. - stwierdziłam i wzięłam się do roboty. Zaczęłam grzebać kopytem w ziemi, wskazując po kolei na wszystkich członków, także nasz niedawny nabytek - Grey. Nie mogłam tego robić w nieskończoność, na szczęście wszyscy zorientowali się w miarę szybko. Fenrira zostawiłam, aby nie prowadzić zbyt dużej grupy. Postałam jeszcze chwilę, po czym ruszyłam przed siebie w kierunku południowym, na poprzecinaną delikatnymi zarysami jałową płaszczyznę przylegającą do zagajnika. Co jakiś czas przystawałam, niby skubiąc jakąś roślinność, by nie wzbudzać zbytnich podejrzeń. Gdy odeszłam wystarczająco daleko, zawróciłam i szłam brzegiem zagajnika, teraz przechodzącego w prawdziwy las. W pewnym momencie weszłam pomiędzy kolumny pni, po czym zatrzymałam się na czymś między polaną a przerzedzeniem puszczy. Wkrótce zjawili się wszyscy wywołani przeze mnie członkowie i na wstępie skłonili się lekko: Aron, Bush Brave, Grey. Czas zacząć pierwszą zbiorową naradę.
- Szlachetne Cienie Kruków, witam was na pierwszym spotkaniu zbiorowym. Przejdę od razu do konkretów. - zaczęłam łagodnym, spokojnym, lecz mocno stanowczym głosem. Mimo to siwek (jak mi się czasem wydawało, lekko przygłupawy, ale posłuszny) spytał niepewnie:
- Nie ma nas tu wszystkich; czemu Fenrir został?
- By nie wzbudzać zbyt dużych podejrzeń, Aron. - rzekłam ostro. - Nie zamierzam tego przedłużać, żeby zaczęto na nas polować. Ostatnie plotki przyniosły oczekiwany skutek, choć może nie w takim stopniu, jak tego chcieliśmy, lecz ziarno wątpliwości zostało zasiane. Czas na podlanie go, aby nie uschło. Czas na dosypanie drewna, by ognisko nie zgasło. - większość uśmiechnęła się, każdy na swój sposób, jednak na każdym pysku malował się wyraz dziwnego, drapieżnego zadowolenia. - Teraz należy uderzyć prosto w nasz cel. - chwila przerwy, głęboki wdech. - Jakieś pomysły? - niektórzy popatrzyli po sobie, zdziwieni. No tak...bo tylko dowódca ma się głowić nad całym planem, a oni odwalą czarną robotę? W sumie, niech teraz wysilą trochę te mózgownice, może znajdzie się coś lepszego...w co szczerze wątpię. - dodałam w myślach z ironią na koniec. Wciąż trwała napięta, niebezpieczna cisza. W końcu po około minucie puściłam luźno wodze emocji.
- Nic? - powiedziałam, specjalnie przeciągając głoski. - Żadnego pomysłu w zakątkach umysłu? Doprawdy? - postąpiłam krok w ich stronę, wyprostowana niczym struna. - Dołączyliście tylko po to, by karmić się pracą i zwycięstwem innych? - trochę spytałam, trochę stwierdziłam. - Każdy, kto nie umie na siebie zapracować, ginie. Kto nie umie tego robić w zespole także. A z prawami natury nie będę się kłócić. - oświadczyłam, po czym spuściłam trochę wzrok, by zakończyć na chwilę obecną tortury.
- Z pewnością trzeba... - spojrzałam na mówiącego, którym okazał się Bush Brave - ...obarczyć go jakąś winą. - pokiwałam nieznacznie łbem na potwierdzenie.
- Oto, czego pragnę: aby jedno z was go w to wplątało. Najpierw można jeszcze zaaranżować w przeddzień akcji jakąkolwiek kłótnię, by miało to swój motyw. - wszyscy słuchali w napięciu. - Kiedy Khonkh będzie na plaży, wybrany stanie na brzegu jeziora, bliziutko, tam, gdzie fale obmywają już połowę kończyny. Reszta pozbędzie się niepotrzebnych świadków. Wtedy niech wyda z siebie jak najbardziej wiarygodne wołanie o pomoc, i wpatrując się w dal, jakby ujrzał morskiego węża czy inną poczwarę, poczeka, aż dobiegnie do niego od tyłu. W tym momencie rzuci się naprzód, uciekając przed nim, podczas gdy Khonkh rzuci się na pomoc.
- W istocie, będzie to wyglądało jak pościg mający na celu zabójstwo... - mruknął ktoś.
- Dokładnie. Należy pozwolić też na trzymanie się przywódcy w pobliżu. Kiedy odległość będzie wystarczająca, wezwiemy innych, i cała akcja się zakończy. Jakieś pytania?
- Zaiste, dobry pomysł.
- Tak. - odezwało się parę głosów, pewnie starających się przymilić.
- Chętni? - kontynuowałam.
- Może ja. - odezwała się po dłuższym namyśle Grey. Dopiero co dołączyła, a już rzuca się na głębokie wody. No proszę.
- Jakie masz niby powody? - zastrzygłam uchem.
- Niezbyt dobrze dogaduję się z władcą, ale nie można też powiedzieć, że jesteśmy wrogami. Myślę, że w takich relacjach jedna kłótnia wystarczy, żeby spalić ostatni most. Może nie jestem zbyt mocna, ale postaram się z całych sił, by zdobyć nagrodę. - coś błysnęło w jej oku. Byłam usatysfakcjonowana.
- Zatem to ty wykonasz główną rolę w przedstawieniu. A my będziemy pracowali za kulisami. - zaśmiałam się. - Szczegóły ustalimy potem pojedynczo. Rozchodzimy się. - mruknęłam stanowczo i odbiegłam.
~*~
Narada nie trwała zbyt długo. Raczej nikt nie miał teraz konkretnych domysłów. Khonkh również nie wyglądał na podejrzliwego. Wkroczyłam stępem między inne konie, po czym schyliłam się, by podjeść trochę. Oto kolejny krok na drodze do szczę...zwycięstwa.
<Khonkh? Nie, nie, jestem zuy, Zagadkowy CzłekXDD>
20.11.2017
Śmierć NPC
Dziś z tego świata odeszła Carsen, śmiercią spokojną, choć powolną, po ukąszeniu węża w opowiadaniu Yatgaar. Pokój jej duszy [*].
20.11.2017
Od Yatgaar ,,Śmierć nadchodzi, przyjeżdża, zaskakuje...albo przybiega"
Jak zwykle pasłam się gdzieś na uboczu. Pierzaste, postrzępione chmury przetaczały się po niebie poganiane przez nieustępliwego, prędkiego pasterza, wciąż spieszącego się w nieznane, wiatr. Wkrótce obłoki zaczęły sinieć i ciemnieć, jakby w bezsilnej wściekłości na okrutnego bacę, zapowiadając opady śniegu. Stałam całkowicie w bezruchu, machając tylko delikatnie ogonem, rozkoszując się tą chwilą, w której pierwsze płatki spadły na mój grzbiet i grzywę. Wtem cały ceremoniał zakłócił mi bliżej nieokreślony dźwięk; połączenie przeraźliwego krzyku, jęku i zaskoczenia. Spojrzałam zdziwiona w tamtą stronę, zachowując maksymalną czujność. Wśród wirującego coraz szybciej zimnego puchu dostrzegłam sylwetkę Carsen jakieś dobre 100 metrów dalej. Zaczęła do mnie biec właściwie na trzech nogach, bowiem lewą przednią prawie nie dotykała ziemi. Dostrzegłam, że sączyła się z niej ciurkiem krew, a gdy podeszła bliżej - dwie, charakterystyczne dziurki. Dyszała ciężko, nie tyle ze zmęczenia, ile z przerażenia.
- Wąż zaskoczył mnie w legowisku...szybko, proszę. - powiedziała błagalnie. Z początku przewróciłam oczami, ale pomogłam jej się o mnie oprzeć i doprowadziłam do stada, gdzie od razu zajęli się nią zielarz i medyk.
- Jak to się stało? - Khonkh od razu po krótkiej obserwacji poczynań lekarzy podszedł do mnie.
- Nie było mnie przy tym. Z tego co wiem, musiała smutnym przypadkiem trafić na legowisko węża, najprawdopodobniej mokasyna dalekowschodniego. - wyjaśniłam nieco obojętnym, ale i przejętym tonem. Później, rzecz jasna, musiałam czuwać przy klaczy, zresztą i tak nie miałam nic lepszego do roboty.
Wkrótce sierść jej pociemniała od potu, mimo mrozu, stała cała drżąca, podpierana przez innych. Rana została już oczyszczona. Zaczęto uciskać ją, by wycisnąć jak najwięcej jadu, jęki wydobywały się z pyska Carsen. Wkrótce po wielu wyczerpujących minutach nałożono opatrunek.
- Nic więcej nie możemy zrobić. - orzekł Kepper. Władca pokiwał w milczeniu głową.
- Trzymaj się. - powiedział dosyć pokrzepiająco jak na obecną sytuację. W pewnym momencie klacz zachwiała się i położyła na ziemi, zanim zdążyłam wyciągnąć szyję, nim ktokolwiek zdążył pomóc. Było jasne, że nie wstanie, lecz był to równocześnie zły znak. Wszyscy czuwali, podszczypując trawę. Przez pewien czas było spokojnie, cicho...martwo. Wtem ciało zaczęło mocniej drżeć, oddech wypłyciał, w oczach czaiło się przerażenie. Natychmiast zjawili się przy rannej zielarz z medykiem, lecz zupełnie nie mieli pojęcia, co zrobić.
Mimo wszystko widok ten zaczął mnie niemal torturować. Nagle Carsen ogarnął dziwny spokój. Najwyraźniej nikt tego nie zauważył, zbyt przejęty drgawkami, tylko gdzieś w tęczówkach czaił się on. I tak, jak fala zakrywa głowę fatalnego pływaka, tak gwałtownie urwał się dech. W powietrzu rozpłynęła się ostatnia strużka pary. Stado zamarło. Przymknęłam na chwilę powieki.
- Nikt z nas tak naprawdę nie znał Carsen dobrze. Ale była wiernym członkiem Klanu Mroźnej Duszy. I taką ją zapamiętamy. - rzekł Khonkh. Mimo to, staliśmy jeszcze dobre kilka chwil, nim konie pozostawiły ciało w spokoju.
THE END I THE END DLA CARSEN
- Wąż zaskoczył mnie w legowisku...szybko, proszę. - powiedziała błagalnie. Z początku przewróciłam oczami, ale pomogłam jej się o mnie oprzeć i doprowadziłam do stada, gdzie od razu zajęli się nią zielarz i medyk.
- Jak to się stało? - Khonkh od razu po krótkiej obserwacji poczynań lekarzy podszedł do mnie.
- Nie było mnie przy tym. Z tego co wiem, musiała smutnym przypadkiem trafić na legowisko węża, najprawdopodobniej mokasyna dalekowschodniego. - wyjaśniłam nieco obojętnym, ale i przejętym tonem. Później, rzecz jasna, musiałam czuwać przy klaczy, zresztą i tak nie miałam nic lepszego do roboty.
Wkrótce sierść jej pociemniała od potu, mimo mrozu, stała cała drżąca, podpierana przez innych. Rana została już oczyszczona. Zaczęto uciskać ją, by wycisnąć jak najwięcej jadu, jęki wydobywały się z pyska Carsen. Wkrótce po wielu wyczerpujących minutach nałożono opatrunek.
- Nic więcej nie możemy zrobić. - orzekł Kepper. Władca pokiwał w milczeniu głową.
- Trzymaj się. - powiedział dosyć pokrzepiająco jak na obecną sytuację. W pewnym momencie klacz zachwiała się i położyła na ziemi, zanim zdążyłam wyciągnąć szyję, nim ktokolwiek zdążył pomóc. Było jasne, że nie wstanie, lecz był to równocześnie zły znak. Wszyscy czuwali, podszczypując trawę. Przez pewien czas było spokojnie, cicho...martwo. Wtem ciało zaczęło mocniej drżeć, oddech wypłyciał, w oczach czaiło się przerażenie. Natychmiast zjawili się przy rannej zielarz z medykiem, lecz zupełnie nie mieli pojęcia, co zrobić.
Mimo wszystko widok ten zaczął mnie niemal torturować. Nagle Carsen ogarnął dziwny spokój. Najwyraźniej nikt tego nie zauważył, zbyt przejęty drgawkami, tylko gdzieś w tęczówkach czaił się on. I tak, jak fala zakrywa głowę fatalnego pływaka, tak gwałtownie urwał się dech. W powietrzu rozpłynęła się ostatnia strużka pary. Stado zamarło. Przymknęłam na chwilę powieki.
- Nikt z nas tak naprawdę nie znał Carsen dobrze. Ale była wiernym członkiem Klanu Mroźnej Duszy. I taką ją zapamiętamy. - rzekł Khonkh. Mimo to, staliśmy jeszcze dobre kilka chwil, nim konie pozostawiły ciało w spokoju.
THE END I THE END DLA CARSEN
20.11.2017
Od Mikada do Marabell ,,Minuty strachu"
Gdy, kłusowaliśmy, usłyszałem cichy skowyt jakiegoś szczeniaka. Coraz głośniej i głośniej. Odwróciłem głowę. Parząc na klacz, dostrzegłem, że i ona chyba coś słyszy. Robiła ostrożne kroki i wydawała się dziwnie czujna. Samo to jak strachliwie stawiała nogi, przyprawiało mnie o dreszcze.
- Zawsze tak chodzisz? - zapytałem z pewną ironią.
Silny wiatr zagłuszył na chwilę szczeniaka. Na końcu usłyszeliśmy pisk. Marabell drygnęła się, a ja za to zastanawiałem, z jakiego kierunku dochodził skowyt. U partnerki spaceru też ujrzałem pewne skupienie. Ledwo słyszalnie się odezwała.
- Chyba coś się stało. Chwila grozy...
- Na pewno coś się stało. Stało się, usłyszeliśmy pisk-odpowiedziałem, starając się zachować spokój.-Lepiej tak podejdę.
- Ja też- uśmiechnęła się ciepło.
Patrząc na moją minę, dodała:
- Mam w d*pie całe bezpieczeństwo. A ty?
- Troszeczkę nie, troszeczkę tak — przyznałem.
- Może dobrze cię pokieruję, zatem idź za mną.
- Może? - zapytała.
- Najwyżej znajdziemy się na pustkowiu.
Szybko przedostaliśmy się do punku, z którego zadźwięczało wcześniej wycie. Jednak nic nie wskazywało na jakiekolwiek przesiadywanie tu stworzenia. Do momentu, w którym usłyszeliśmy ostrzegawcze warczenie. Klacz chwilę trąciła mnie pyskiem, żebym się odwrócił. Okazało się, że pochodziło ono z małej kuleczki sierści. Kiedy przyjrzałem się bliżej, dostrzegłem coś, co przypominało psa. A, nawet było psem.
- Czy to on wydawał takie dźwięki? - zacząłem zastanawiać się głośno. - Psie, czy to ty?
- Całkowicie ufam twojej orientacji w terenie. To znaczy, że dobrze nas do niego doprowadziłeś — rzekła zamyślona Mira.
- Może ma tu jakichś braci-powiedziałem. - Nie bądź mnie taka pewna...
- Nie musisz być taki skromny.
- To nie skromność. Powiedz lepiej, co z nim zrobimy?
- A ja wiem...- odpowiedziała.
- Tak myślałem, że nie będziesz wiedziała. W sumie, po co zadałem ci to pytanie?
- Obstawiam, że po to, aby ze mną pogadać.
- Może i masz rację — stwierdziłem- Martwi mnie to, że on cały czas się rozgląda.
- Może po prostu jest ciekawy świata?
- Akurat... - zaśmiałem się.
<Marabell?>
- Zawsze tak chodzisz? - zapytałem z pewną ironią.
Silny wiatr zagłuszył na chwilę szczeniaka. Na końcu usłyszeliśmy pisk. Marabell drygnęła się, a ja za to zastanawiałem, z jakiego kierunku dochodził skowyt. U partnerki spaceru też ujrzałem pewne skupienie. Ledwo słyszalnie się odezwała.
- Chyba coś się stało. Chwila grozy...
- Na pewno coś się stało. Stało się, usłyszeliśmy pisk-odpowiedziałem, starając się zachować spokój.-Lepiej tak podejdę.
- Ja też- uśmiechnęła się ciepło.
Patrząc na moją minę, dodała:
- Mam w d*pie całe bezpieczeństwo. A ty?
- Troszeczkę nie, troszeczkę tak — przyznałem.
- Może dobrze cię pokieruję, zatem idź za mną.
- Może? - zapytała.
- Najwyżej znajdziemy się na pustkowiu.
Szybko przedostaliśmy się do punku, z którego zadźwięczało wcześniej wycie. Jednak nic nie wskazywało na jakiekolwiek przesiadywanie tu stworzenia. Do momentu, w którym usłyszeliśmy ostrzegawcze warczenie. Klacz chwilę trąciła mnie pyskiem, żebym się odwrócił. Okazało się, że pochodziło ono z małej kuleczki sierści. Kiedy przyjrzałem się bliżej, dostrzegłem coś, co przypominało psa. A, nawet było psem.
- Czy to on wydawał takie dźwięki? - zacząłem zastanawiać się głośno. - Psie, czy to ty?
- Całkowicie ufam twojej orientacji w terenie. To znaczy, że dobrze nas do niego doprowadziłeś — rzekła zamyślona Mira.
- Może ma tu jakichś braci-powiedziałem. - Nie bądź mnie taka pewna...
- Nie musisz być taki skromny.
- To nie skromność. Powiedz lepiej, co z nim zrobimy?
- A ja wiem...- odpowiedziała.
- Tak myślałem, że nie będziesz wiedziała. W sumie, po co zadałem ci to pytanie?
- Obstawiam, że po to, aby ze mną pogadać.
- Może i masz rację — stwierdziłem- Martwi mnie to, że on cały czas się rozgląda.
- Może po prostu jest ciekawy świata?
- Akurat... - zaśmiałem się.
<Marabell?>
19.11.2017
Od Kirka ,,Ciężko jest być obrońcą "
Tego dnia Tayfun postanowił wybrać się ponownie na zbieranie ziół. Ja zaś nie miałem co robić, więc z chęcią zgodziłem się mu towarzyszyć. Wyruszyliśmy rankiem, aby dotrzeć jak najszybciej do lasu, gdyż nad brzegiem słonego jeziora rosło nie za wiele roślin. Zaraz po dotarciu zajęliśmy się przeszukiwaniem terenu. Wtem do naszych uszu dotarły jakieś ryki i hałasy. Zgodnie skierowaliśmy się w stronę ich źródła. Dotarliśmy na małą polanę, gdzie znajdowała się jedna z członkini naszego klanu. Kojarzyłem ją nieco. Miała na imię Linda. Jej obecność nie była niczym nadzwyczajnym. Zaskoczeniem była obecność drugiego konia, którego ani trochę nie znałem. Był to duży koń fryzyjski. Do naszych uszu dotarły strzępki jego słów:
-... zaraz z tobą skończę- jednoznacznie wskazywało to, że klacz jest w niebezpieczeństwie. Odciągnąłem Tayfuna na bok.
- Biegnij do stada i sprowadź pomoc- powiedziałem.
- A ty?- spytał zaniepokojony ogier.
- A ja zostanę tutaj i pomogę Lindzie- odparłem.
- Nie mogę cię samego zostawić- odpowiedział Tayfun.
- Spokojnie, jestem obrońcą, poradzę sobie. Biegnij- powiedziałem, kładąc nacisk na ostatnie słowo. Ogier jeszcze chwilę patrzył na mnie niepewnie, po czym rzucił się w stronę klanu. Kiedy tylko oddalił się, wziąłem głęboki wdech. Miałem już plan. Żałowałem jednak, że nie mam przy sobie żadnej broni. Wybiegłem na polanę niczym strzała, podbiegłem od tyłu do konia i, nim ten się zorientował, zadałem mi silny cios samymi kopytami.
- Co tu się dzieje?- spytałem, zanim mój przeciwnik zdążył zrozumieć, co się właściwie stało.
- O, proszę, mamy kolejnego nieproszonego gościa- powiedział koń.
- Wybacz, ale nie rozumiem, o co chodzi- odparłem.
- O to chodzi, że bez pozwolenia wtargnęliście na mój teren!- zawołał ogier.
- Wybacz, ale jesteś w błędzie. Te tereny należą do Klanu Mroźnej Duszy- powiedziałem, licząc na to, że da się załagodzić sytuację.
- Te tereny NALEŻAŁY do Klanu Mroźnej Duszy. Oni już nie żyją.
- Tak, ale czyżbyś nie słyszał o nowym stadzie o tejże nazwie, które zajęło ziemie należące do morderczego tria?- zapytałem z niedowierzaniem.
- Słyszałem, oczywiście, że słyszałem. Kto by nie słyszał. Ale oni roszczą sobie prawa do tych ziem zupełnie bezpodstawnie!- zawołał ogier. Chciałem jeszcze uświadomić mu, że to właśnie nasz władca pozbył się tych trzech morderców, więc, siłą rzeczy, ich tereny należą do niego. Jednak spostrzegłem, że ogier szykuję się do ataku, co więcej, ma przy sobie nóż myśliwski. Zrobiłem szybki unik, a Lindzie kazałem uciekać. Udało mi się szybko odwrócić i po raz kolejny kopnąć mojego napastnika. Tym razem nie udało mi się jednak użyć całej mojej siły. Po chwili czarny ogier ponownie zaatakował, a ja znów uniknąłem ciosu. Byłem o dużo zwinniejszy i szybszy niż on. Nie mogłem jednak wiecznie się bronić, musiałem przejść do ataku. Trzeci cios ze strony mojego przeciwnika był o wiele bardziej przemyślany. Zupełnie się go nie spodziewałem, przez co nóż omal nie dosięgnął mojej szyi. Udało mu się zrobić unik, jednocześnie znalazłem się w bardzo dogodnej dla ataku pozycji. Zadałem szybki cios, który sprawił, że ogier wypuścił swój miecz. Czym prędzej go złapałem i ponownie zaatakowałem. Udało mi się zranić konia w bok. Szamotaliśmy się tak jeszcze przez jakiś czas. Ogier zdołał zadać mi kilka ciosów, ale żaden z nich nie był zbyt poważny. Ja natomiast zraniłem go dość mocno parę razy. Nagle do naszych uszu dotarły odgłosy sugerujące, że ktoś się zbliża. Spodziewałem się, że do wsparcie ze stada. Słysząc moich towarzyszy, ogier odwrócił się i zaczął uciekać. Nie czekając długo, rzuciłem się za nim w pogoń. Czarny koń wybrał jak najbardziej wyboistą drogę. Pełno było na niej kamienie i powalonych drzew. Po chwili znalazły się przy mnie Hasmina i Grey. Razem ścigaliśmy ogiera, jednak klacze nie były w stanie dorównać mi kroku i zostały w tyle. Ja nie poddałem się tak łatwo. Przeskakiwanie przeszkód nie było dla mnie żadną przeszkodą, w przeciwieństwie do uciekiniera. W końcu odległość między nami zaczęła się zmniejszać. W pewnym momencie, kiedy już niemal doścignąłem ogiera, ten nagle zatrzymał się i odwrócił. Zupełnie się tego nie spodziewałem, przez co prawie na niego wpadłem.
- Zakończmy to tu i teraz- powiedział, ciężko dysząc.
- Nie jesteś w stanie walczyć- zauważyłem.
- Wiem to. Więc musisz mnie zabić- powiedział, po czym zapanowała głucha cisza.- No dalej, od początku wiedzieliśmy, że jeden z nas przegra i zginie. Przestań delektować się swoją chwilą siły i mnie zabij!- zawołał. Zupełnie źle mnie zrozumiał. Wcale nie myślałem wtedy, jaki to ja jestem super, bo wygrałem. Z przerażeniem zdawałem sobie sprawę, że on miał rację. Obejmując stanowisko obrońcy myślałem, że będę co najwyżej pilnował porządku w klanie. Bronił członków... Ale zupełnie nie myślałem nad tym, że wiąże się to z zabijaniem także innych koni. Wiem jedno, nie potrafiłbym tego zrobić- pomyślałem.
- Idź- powiedziałem cicho.
- Co? Co tam mamroczesz pod nosem?- zapytał ogier.
- Powiedziałem, że pozwalam ci odejść, jeśli obiecasz, że opuścisz tereny Klanu Mroźnej Duszy.
- Żartujesz?- zdziwił się ogier.
- A wyglądam, jakbym żartował?- odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Koń zmierzył mnie nieufnym spojrzeniem.
- W takim razie obiecuję ci to- powiedział szybko, po czym odwrócił się i czym prędzej oddalił. Westchnąłem ciężko. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że koń mógł mnie oszukać i prawdopodobnie właśnie tak zrobił. Mimo to i tak nie rzuciłem się za nim w kolejny pościg, choć mogłem. Po co jednak miałbym to robić, skoro nie byłbym w stanie go zabić? Zamiast tego postanowiłem wrócić do klanu i powiedzieć, że ogier po prostu zdołał mi uciec. Dzięki temu może wszyscy będą na siebie uważać i może nawet komuś innemu uda się go wytropić i przemówić mu do rozsądku. Ja miałem obecnie do rozwiązania swój własny problem. Spojrzałem na trzymany przeze mnie nóż. Po chwili schowałem go i zawróciłem w stronę klanu.
<Opowiadanie dotyczące rangi>
-... zaraz z tobą skończę- jednoznacznie wskazywało to, że klacz jest w niebezpieczeństwie. Odciągnąłem Tayfuna na bok.
- Biegnij do stada i sprowadź pomoc- powiedziałem.
- A ty?- spytał zaniepokojony ogier.
- A ja zostanę tutaj i pomogę Lindzie- odparłem.
- Nie mogę cię samego zostawić- odpowiedział Tayfun.
- Spokojnie, jestem obrońcą, poradzę sobie. Biegnij- powiedziałem, kładąc nacisk na ostatnie słowo. Ogier jeszcze chwilę patrzył na mnie niepewnie, po czym rzucił się w stronę klanu. Kiedy tylko oddalił się, wziąłem głęboki wdech. Miałem już plan. Żałowałem jednak, że nie mam przy sobie żadnej broni. Wybiegłem na polanę niczym strzała, podbiegłem od tyłu do konia i, nim ten się zorientował, zadałem mi silny cios samymi kopytami.
- Co tu się dzieje?- spytałem, zanim mój przeciwnik zdążył zrozumieć, co się właściwie stało.
- O, proszę, mamy kolejnego nieproszonego gościa- powiedział koń.
- Wybacz, ale nie rozumiem, o co chodzi- odparłem.
- O to chodzi, że bez pozwolenia wtargnęliście na mój teren!- zawołał ogier.
- Wybacz, ale jesteś w błędzie. Te tereny należą do Klanu Mroźnej Duszy- powiedziałem, licząc na to, że da się załagodzić sytuację.
- Te tereny NALEŻAŁY do Klanu Mroźnej Duszy. Oni już nie żyją.
- Tak, ale czyżbyś nie słyszał o nowym stadzie o tejże nazwie, które zajęło ziemie należące do morderczego tria?- zapytałem z niedowierzaniem.
- Słyszałem, oczywiście, że słyszałem. Kto by nie słyszał. Ale oni roszczą sobie prawa do tych ziem zupełnie bezpodstawnie!- zawołał ogier. Chciałem jeszcze uświadomić mu, że to właśnie nasz władca pozbył się tych trzech morderców, więc, siłą rzeczy, ich tereny należą do niego. Jednak spostrzegłem, że ogier szykuję się do ataku, co więcej, ma przy sobie nóż myśliwski. Zrobiłem szybki unik, a Lindzie kazałem uciekać. Udało mi się szybko odwrócić i po raz kolejny kopnąć mojego napastnika. Tym razem nie udało mi się jednak użyć całej mojej siły. Po chwili czarny ogier ponownie zaatakował, a ja znów uniknąłem ciosu. Byłem o dużo zwinniejszy i szybszy niż on. Nie mogłem jednak wiecznie się bronić, musiałem przejść do ataku. Trzeci cios ze strony mojego przeciwnika był o wiele bardziej przemyślany. Zupełnie się go nie spodziewałem, przez co nóż omal nie dosięgnął mojej szyi. Udało mu się zrobić unik, jednocześnie znalazłem się w bardzo dogodnej dla ataku pozycji. Zadałem szybki cios, który sprawił, że ogier wypuścił swój miecz. Czym prędzej go złapałem i ponownie zaatakowałem. Udało mi się zranić konia w bok. Szamotaliśmy się tak jeszcze przez jakiś czas. Ogier zdołał zadać mi kilka ciosów, ale żaden z nich nie był zbyt poważny. Ja natomiast zraniłem go dość mocno parę razy. Nagle do naszych uszu dotarły odgłosy sugerujące, że ktoś się zbliża. Spodziewałem się, że do wsparcie ze stada. Słysząc moich towarzyszy, ogier odwrócił się i zaczął uciekać. Nie czekając długo, rzuciłem się za nim w pogoń. Czarny koń wybrał jak najbardziej wyboistą drogę. Pełno było na niej kamienie i powalonych drzew. Po chwili znalazły się przy mnie Hasmina i Grey. Razem ścigaliśmy ogiera, jednak klacze nie były w stanie dorównać mi kroku i zostały w tyle. Ja nie poddałem się tak łatwo. Przeskakiwanie przeszkód nie było dla mnie żadną przeszkodą, w przeciwieństwie do uciekiniera. W końcu odległość między nami zaczęła się zmniejszać. W pewnym momencie, kiedy już niemal doścignąłem ogiera, ten nagle zatrzymał się i odwrócił. Zupełnie się tego nie spodziewałem, przez co prawie na niego wpadłem.
- Zakończmy to tu i teraz- powiedział, ciężko dysząc.
- Nie jesteś w stanie walczyć- zauważyłem.
- Wiem to. Więc musisz mnie zabić- powiedział, po czym zapanowała głucha cisza.- No dalej, od początku wiedzieliśmy, że jeden z nas przegra i zginie. Przestań delektować się swoją chwilą siły i mnie zabij!- zawołał. Zupełnie źle mnie zrozumiał. Wcale nie myślałem wtedy, jaki to ja jestem super, bo wygrałem. Z przerażeniem zdawałem sobie sprawę, że on miał rację. Obejmując stanowisko obrońcy myślałem, że będę co najwyżej pilnował porządku w klanie. Bronił członków... Ale zupełnie nie myślałem nad tym, że wiąże się to z zabijaniem także innych koni. Wiem jedno, nie potrafiłbym tego zrobić- pomyślałem.
- Idź- powiedziałem cicho.
- Co? Co tam mamroczesz pod nosem?- zapytał ogier.
- Powiedziałem, że pozwalam ci odejść, jeśli obiecasz, że opuścisz tereny Klanu Mroźnej Duszy.
- Żartujesz?- zdziwił się ogier.
- A wyglądam, jakbym żartował?- odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Koń zmierzył mnie nieufnym spojrzeniem.
- W takim razie obiecuję ci to- powiedział szybko, po czym odwrócił się i czym prędzej oddalił. Westchnąłem ciężko. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że koń mógł mnie oszukać i prawdopodobnie właśnie tak zrobił. Mimo to i tak nie rzuciłem się za nim w kolejny pościg, choć mogłem. Po co jednak miałbym to robić, skoro nie byłbym w stanie go zabić? Zamiast tego postanowiłem wrócić do klanu i powiedzieć, że ogier po prostu zdołał mi uciec. Dzięki temu może wszyscy będą na siebie uważać i może nawet komuś innemu uda się go wytropić i przemówić mu do rozsądku. Ja miałem obecnie do rozwiązania swój własny problem. Spojrzałem na trzymany przeze mnie nóż. Po chwili schowałem go i zawróciłem w stronę klanu.
<Opowiadanie dotyczące rangi>
KONIEC
19.11.2017
Od Khonkha do Marabell "Nasza wybawicielka"
Było już bardzo późno. Wiele koni spało. Wybrałem się na mój ostatni mały obchód. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się być w najlepszym porządku, więc spokojnie poszedłem spać.
~~Następnego dnia~~
Wstałem trochę wcześniej niż reszta i od razu zabrałem się za śniadanie. Niedługo dołączyła do mnie reszta klanu, jednak coś nie dawało mi spokoju. Miałem dziwne wrażenie, że coś jest nie tak. W zakątkach mojego umysłu znajdowało się rozwiązanie tej zagadki, jednak cały czas skutecznie mi umykało. W końcu to do mnie dotarło... Nie widzę nigdzie Marabell!- pomyślałem i czym prędzej ruszyłem na poszukiwania. Obszedłem najbliższe tereny, ale nie było jej. Poszukałem w zakamarkach mojej pamięci i stwierdziłem, że ostatni raz widziałem ja wczoraj, kiedy oddalała się od klanu. No pięknie, jak mogłeś dopiero teraz zauważyć jej zniknięcie?- skarciłem siebie samego w myślach. Nie zastanawiając się długo, uprzedziłem kilka koni, że przez jakiś czas może mnie nie być i udałem się na poszukiwania klaczy. Ruszyłem oczywiście w stronę, w którą wczoraj odeszła (a przynajmniej tak mi się wydawało). Po chwili faktycznie zauważyłem ślady kopyt. Po dłuższej wędrówce dotarłem do miejsca, które na kilometr cuchnęło wilkami. Były też tutaj ślady walki i ucieczki. Wystraszyłem się jeszcze bardziej i przyspieszyłem. Starałem się iść możliwie jak najciszej i najszybciej. Po jakimś czasie ujrzałem w oddali końską sylwetkę. Po dokładniejszy przyjrzeniu się, rozpoznałem Marabell. Pędem rzuciłem się w jej stronę. Kiedy tak mnie zauważyła, także zaczęła biec.
- Co się stało? Gdzie byłaś? Nic ci nie jest? Widziałem ślady wilków- wyrzuciłem z siebie na jednym wydechu, kiedy już do siebie dobiegliśmy.
- Zostałam wczoraj zaatakowana przez wilki, ale udało mi się uciec. Nic mi nie jest, nie licząc rany po pazurach na boku, ale to raczej nic poważnego- wyjaśniła Marabell.
- Ale nie rozumiem... jak to się mogło stać?
- Kiedy się pasłam, wyczułam wilki. Kierowały się w stronę stada, ale mnie wyczuły i postanowiły zapolować. Wtedy zaczęłam uciekać- wyjaśniła klacz.
- Dlaczego nie przybiegłaś po pomoc?- zapytałem.
- Nie chciałam sprowadzać niebezpieczeństwa na stado. Poza tym, nie ma już po co drążyć tematu. Żyję i jestem zdrowa, a wili odpuściły- wyjaśniła Marabell.
- Może porozmawiamy o tym później. Chodźmy na razie do stada, musi cię obejrzeć medyk- powiedziałem i oboje ruszyliśmy w drogę. Musze przyznać, że byłem pełen podziwu dla zachowania Marabell. Może i zachowała się nieco lekkomyślnie, ale i odważnie. No i uratowała nas wszystkich, za co należy się jej największy szacunek i nagroda.
<Marabell? Możesz napisać o przyznaniu nagrody w swoim opku albo ja opisze to w następnym, jak chcesz>
19.11.2017
Od Khonkha do Yatgaar "Dręcząca myśl"
Yatgaar nagle zawiesiła się. Wystraszyłem się, że coś się jej stało. Jednak klacz za moją troskę odpłaciła mi się porządnym strumieniem wody, który wylądował mi w ustach. Natychmiast wszystko wyplułem, gdyż słona ciecz nie należała do moich smakołyków. Kiedy ponownie spojrzałem Yatgaar, na jej twarzy znów gościł uśmiech. Na pierwszy rzut oka wyglądała tak jak wcześniej, ale coś mówiło mi, że teraz klacz udaje. Nie za bardzo miałem jednak sposobność sprawdzić to. Oddałem więc mojej towarzyszce i tak kontynuowaliśmy naszą wodną zabawę. W końcu jednak zmęczyliśmy się i musieliśmy to zakończyć. Ledwo zdążyłem wyjść z wody, a już poczułem skutki tych naszych harców. Mokra sierść, nawet zimowa, nie była w stanie zapewniać mi ciepła, będąc przemoczoną. Skutkiem tego było to, że i ja i Yatgaar staliśmy na brzegu, trzęsąc się jak osiki. Chociaż najbardziej na świecie pragnąłem powrócić do naszej rozmowy, by dowiedzieć się, co dokładnie miała na myśli Yatgaar, nie było to w obecnej sytuacji możliwe.
- Co powiesz na małą przebieżkę? Szybciej wyschniemy i rozgrzejemy się- zaproponowałem, a klacz niemal natychmiast przytaknęła. Już po chwili kłusowaliśmy obok siebie w milczeniu. Wydychane przez nas w pośpiechu powietrze tworzyło małe obłoczki. Biegliśmy brzegiem jeziora, na tyle daleko, by nie ryzykować zbyt bliskim kontaktem z wodą. Po chwili faktycznie poczułem się nieco lepiej. Postanowiłem przyspieszyć. Rzuciłem mojej towarzyszce wyzywające spojrzenie. Jak łatwo mogłem przewidzieć, klacz przyjęła wyzwanie. Również przyspieszyła i znalazła się jakiś metr przede mną. Nie czekając, puściłem się pędem do przodu. Teraz już oboje cwałowaliśmy obok siebie w najlepsze. Nawet nie zauważyłem, kiedy przestałem trząść się z zimna. Nie mam też pojęcia, ile tak biegliśmy. Wiem tylko, że w pewnym momencie oboje naraz zaczęliśmy zwalniać. Zupełnie tak, jak byśmy to wcześniej ustalili, ale my ani razu nie odezwaliśmy się do siebie w czasie biegu. Jednak kiedy już się zatrzymaliśmy, żadne z nas nie mogło powstrzymać się od śmiechu. Gdyby ktoś mnie zapytał, co mnie tak rozśmieszyło, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Po prostu staliśmy tam i śmialiśmy się jak idioci. Uspokoiliśmy się po paru minutach. Gdzieś z tyłu mojej głowy nadal czaiła się myśl dotycząca naszej rozmowy o awansie Yatgaar, jednak wiedziałem, że poruszanie tego teraz byłoby głupie. Zepsułbym całą atmosferę. Muszę poczekać na odpowiedni moment, a nie wyskakiwać jak Filip z konopi- pomyślałem.
<Yatgaar? W końcu to napisałam XD>
- Co powiesz na małą przebieżkę? Szybciej wyschniemy i rozgrzejemy się- zaproponowałem, a klacz niemal natychmiast przytaknęła. Już po chwili kłusowaliśmy obok siebie w milczeniu. Wydychane przez nas w pośpiechu powietrze tworzyło małe obłoczki. Biegliśmy brzegiem jeziora, na tyle daleko, by nie ryzykować zbyt bliskim kontaktem z wodą. Po chwili faktycznie poczułem się nieco lepiej. Postanowiłem przyspieszyć. Rzuciłem mojej towarzyszce wyzywające spojrzenie. Jak łatwo mogłem przewidzieć, klacz przyjęła wyzwanie. Również przyspieszyła i znalazła się jakiś metr przede mną. Nie czekając, puściłem się pędem do przodu. Teraz już oboje cwałowaliśmy obok siebie w najlepsze. Nawet nie zauważyłem, kiedy przestałem trząść się z zimna. Nie mam też pojęcia, ile tak biegliśmy. Wiem tylko, że w pewnym momencie oboje naraz zaczęliśmy zwalniać. Zupełnie tak, jak byśmy to wcześniej ustalili, ale my ani razu nie odezwaliśmy się do siebie w czasie biegu. Jednak kiedy już się zatrzymaliśmy, żadne z nas nie mogło powstrzymać się od śmiechu. Gdyby ktoś mnie zapytał, co mnie tak rozśmieszyło, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Po prostu staliśmy tam i śmialiśmy się jak idioci. Uspokoiliśmy się po paru minutach. Gdzieś z tyłu mojej głowy nadal czaiła się myśl dotycząca naszej rozmowy o awansie Yatgaar, jednak wiedziałem, że poruszanie tego teraz byłoby głupie. Zepsułbym całą atmosferę. Muszę poczekać na odpowiedni moment, a nie wyskakiwać jak Filip z konopi- pomyślałem.
<Yatgaar? W końcu to napisałam XD>
16.11.2017
Nowy nauczyciel przetrwania - Piorun!
Motto: "Życie skopało mnie wiele razy lecz zawsze się podnosiłem,więc podniosę się i tym razem"
Imię: Piorun(dla przyjaciół Pi)
Tytuł: Brak
Wiek: 8 lat
Płeć: Ogier
Ranga/i: Nauczyciel przetrwania.
Głos: Wiz Khalifa
Rodzina:
-Matka Olivia
-Ojciec Max
- Siostra Merry
-Siostra Skarlett
-Brat Burza
Osobowość: Piorun to niezły marzyciel. Często chodzi z głową w chmurach, zdarza mu się zbytnio odpływać w wirtualny świata, ale zazwyczaj w porę wraca na ziemię. Temu ogierowi z pewnością można przypisać określenie miłego, czasem aż w nadmiarze. Jest też przyjacielski, do większości z chęcią wyciągnie kopyto, oraz zabawny. Zawsze znajdzie w sobie odwagę, posiada też bardzo pozytywną cechę - lojalność. Jednak u Pi brak jakiejkolwiek cierpliwości; chce uzyskać wyniki natychmiast, i ciężko jest mu wyczekać.
Orientacja: Heteroseksualizm
Partner/Partnerka: Na razie brak,ale zauroczyła go Najmi...
Potomkowie: Może kiedyś...
Aparycja:
- Rasa: Piorun to mieszaniec.
- Wygląd: Czarna sierść i siwa grzywa i ogon(również siwy)
- Znaki charakterystyczne: Siwe odmiany na kopytach czego niestety nie widać na zdjęciu.
- Wzrost: 170 cm
- Waga: 615 kg
Umiejętności: Pi jest przeciętnym koniem. Ani nadzwyczajnie silny,lecz właśnie nadzwyczajnie szybki. Potrafi skradać się w takim stopniu jak większość, ma przeciętny słuch, wzrok i inne takie. Jedyną jego wadą jest to,że niestety nie potrafi dostosować do każdej sytuacji.
Historia: Piorun w poprzednim stadzie nie czuł się najlepiej. Jego tata często wracał okaleczony,bo był wojownikiem. A wracał okaleczony, dlatego że stado miało dużo wrogów. W końcu nie wytrzymał i uciekł. Nie mógł znieść cierpienia ojca. Gdy tak błądził i błądził odnalazł Enteral Freedom. Od tamtej pory mieszka tu.
Inne: Brak
Kontakt: aleks2007 (howrse)
15.11.2017
Od Marabell do Khonkha "W obronie"
Stałam sobie, przeżuwając leniwie zieleninę uzbieraną w swojej torbie. Byłam prawie pewna, że dzięki zbieraniu lepszych kawałków roślin napotkanych wszędzie, mam w torbie najlepszego sortu rośliny, dostępne o tej porze roku. Byłam w lesie, dość blisko, jednak z tej odległości nie było słychać głosów innych. W pewnym momencie, usłyszałam odgłos uderzania dużych łap o błoto oraz mokre liście. Wstrzymałam oddech, odwracając głowę w stronę, skąd dochodził dźwięk. Kilka metrów ode mnie, między drzewami, mignęły płowo-szare cielska liczby trzech. Normalnie wycofałabym się, niezauważona, jednak spostrzegłam, że wilki kierują się w stronę stada. Zapewne nie wyczuły jeszcze innych koni, więc była jeszcze szansa na odwrócenie ich uwagi. Rozejrzałam się wokół - wszędzie tylko drzewa. Zanim jednak wymyśliłam jakiś sensowny plan, spostrzegłam, że stworzenia nie kierują się w stronę stada. Nigdzie ich nie było. Jeden nieuważny ruch - zahaczenie futrem o krzak. Usłyszałam to, wiedziałam już, że wilki postanowiły na mnie zapolować. Zaczęłam biec, w kierunku odwrotnym, niż ten gdzie znajdowało się stado. Biegłam prosto w stronę słonego jeziora. Wilki zaczęły mnie gonić, dalej starając się zachować jako taką dyskrecję. Jeden wilk, nie wiadomo kiedy znalazł się tuż obok mnie, po czym skoczył na mnie. Zrobiłam unik, jednak pazury zahaczyły o mój bok. Rana bardzo piekła, kątem oka zobaczyłam krew lecącą ciurkiem. Biegłam jednak dalej. Wiedząc, że przy brzegu jeziora znajdują się usypane skalne brzegi, jak i również takie wyspy, kierowałam się w stronę najbliższych tworów. Wybiegłam z lasu. Zaraz za mną wybiegły wilki, więc pocwałowałam piaskiem, by chwilę potem walczyć o utrzymanie równowagi na trochę śliskich kamieniach. Przeszłam do 'dziury' w skalnym pomoście. Przede mną znajdowała się kamienna wysepka, a za nią następna, po czym jedyne co mnie czekało, to kąpiel w słonej wodzie - jednak każdy wie, że rana i słona woda równa się jeszcze większy ból. Wilki były coraz bliżej, nie miałam czasu rozmyślać nad swoimi czynami - z resztą, nie miałam innego wyjścia. Skoczyłam. Gdy wylądowałam okazało się, że moje tylne kopyta znajdują się tylko kilka centymetrów od przepaści. Starając się o niepoślizgnięcie poszłam dalej. Postanowiłam zaczekać ze skokiem na drugą platformę, aż zobaczę, że przynajmniej jeden wilk dostał się na tą wysepkę, na której stałam ja. Wilk, którego futro było bardziej czarne, niż u innych, skoczył pierwszy - jednak jego łapy nie dosięgły celu, a wilczysko spadło na skały. Do moich uszu dobiegł skowyt i wycie spowodowane bólem. Jednak szybko ucichły. Dwa pozostałe osobniki patrzyły na mnie. Odwzajemniłam się tym samym. Tamte odeszły jednak, kierując się na dół do zwłok towarzysza. Postanowiłam poczekać, aż sobie pójdą. Na moje nieszczęście nie śpieszyło się im zbytnio. W tamtym momencie dziękowałam sobie, że w swej inteligencji wzięłam ze sobą torbę, pełną jedzenia. Starałam się w miarę możliwości oszczędzać zapasy, gdyż nie wiedziałam, jak bardzo mój pobyt na skałach się przedłuży. Wilki nie dawały szybko za wygraną, ale w końcu, następnego dnia, odeszły, kierując się brzegiem jeziora. Postałam tak chwile jeszcze, po czym odeszłam z powrotem w kierunku stada.
< Khonkh? Czekają mnie jakieś przywileje? ^-^>
< Khonkh? Czekają mnie jakieś przywileje? ^-^>
15.11.2017
Od Khonkha do Marabell "U celu"
Dotarłem na miejsce i wymieniłem się z Marabell. Ta wróciła do klanu. Do następnego ranka wszystko minęło bez zbędnych komplikacji. Jednak nad ranem, kiedy ledwo trzymałem się na nogach i trochę przysypiałem, wydarzyło się coś strasznego. Nie zauważyłem, kiedy mała dziewczynka zaczęła biegać wokół obozu. Wszyscy pozostali jeszcze spali, a strażnik poszedł sprawdzić coś do lasu. Dziecko zbliżyło się do mnie i zauważyło.
- Konik!- wrzasnęła dziewczynka, co skutecznie wybudziło nie tylko mnie, ale i resztę ludzi w obozie. Nie zorientowałem się nawet, kiedy wszyscy znaleźli się przy nas. W mojej głowie od razu zrodził się szybki plan na ucieczkę. Nie był on może najlepszy czy najmilszy, ale w obecnej chwili nie miałem zbytnio czasu na wymyślenie czegoś lepszego. Przednią nogą uderzyłem dziewczynkę w brzuch ze średnią siłą, wystarczyło to jednak, aby poleciała do tyłu. Powietrze przeszył jej krzyk i, jak przewidywałem, wszyscy dorośli rzucili się w jej stronę. Skorzystałem z okazji i rzuciłem się do ucieczki. Biegłem jak najszybciej, jednak nie wprost do klanu. Szanse na to, że ktoś za mną podąża były nikłe, ale wolałem nie ryzykować. Dopiero kiedy upewniłem się, iż żaden człowiek mi nie towarzyszy, zawróciłem do stada. Kiedy dotarłem na miejsce, wszyscy już byli obudzeni. W czasie mojej nieobecności nic się nie wydarzyło, więc mogliśmy niemal od razu ruszać w stronę jeziora Uws. Niestety nasza podróż nie odbyła się bez krwawych przygód, jednak udało się nam wszystkim wyjść z tego cało. Po dotarciu do celu udało mi się jedynie zauważyć, że Marabell oddala się. Nie zainteresowałem się tym zbytnio, uznałem, że po prostu chce trochę pobyć samemu.
<Marabell?>
- Konik!- wrzasnęła dziewczynka, co skutecznie wybudziło nie tylko mnie, ale i resztę ludzi w obozie. Nie zorientowałem się nawet, kiedy wszyscy znaleźli się przy nas. W mojej głowie od razu zrodził się szybki plan na ucieczkę. Nie był on może najlepszy czy najmilszy, ale w obecnej chwili nie miałem zbytnio czasu na wymyślenie czegoś lepszego. Przednią nogą uderzyłem dziewczynkę w brzuch ze średnią siłą, wystarczyło to jednak, aby poleciała do tyłu. Powietrze przeszył jej krzyk i, jak przewidywałem, wszyscy dorośli rzucili się w jej stronę. Skorzystałem z okazji i rzuciłem się do ucieczki. Biegłem jak najszybciej, jednak nie wprost do klanu. Szanse na to, że ktoś za mną podąża były nikłe, ale wolałem nie ryzykować. Dopiero kiedy upewniłem się, iż żaden człowiek mi nie towarzyszy, zawróciłem do stada. Kiedy dotarłem na miejsce, wszyscy już byli obudzeni. W czasie mojej nieobecności nic się nie wydarzyło, więc mogliśmy niemal od razu ruszać w stronę jeziora Uws. Niestety nasza podróż nie odbyła się bez krwawych przygód, jednak udało się nam wszystkim wyjść z tego cało. Po dotarciu do celu udało mi się jedynie zauważyć, że Marabell oddala się. Nie zainteresowałem się tym zbytnio, uznałem, że po prostu chce trochę pobyć samemu.
<Marabell?>
13.11.2017
Od Bush Brave'a ,,Wizyta w zaświatach" Cz. 2
Pogalopowałem na południe, skąd przyszedłem. Nie wiedziałem do końca gdzie znaleźć tego osobnika. Miałem nadzieję, że będzie to tak proste, jak wyglądało gdy opowiadał o tym napotkany przeze mnie koń. Nie wiedziałem nawet jak wygląda. Przecież ta kraina musi istnieć tyle lat, że on po prostu musi wyglądać inaczej niż jakikolwiek, żyjący obecnie koń. Galopowałem, więc uparcie w przód, na północ, gdzie miał znajdować się ten "wszechwiedzący" koń. Trwała wtedy pora wyglądająca jak południe. Po blisko dwóch godzinach biegu, to jest w następne "południe" dotarłem do przezroczystej ściany. Po jej środku widniał wielki fioletowy wir. Koń do którego zamierzałem miał znajdować się nad samym wielkim morzem, więc postanowiłem zaryzykować i w niego wskoczyć.
***
Poczułem że usypiam, ale nagle wylądowałem na ziemi. Nie przewróciłem się, ale stałem na nogach. Od razu przestałem być senny. Rozejrzałem się. Ta kraina wyglądała bardzo dziwnie. Jakieś gigantyczne rośliny, które wiedziałem dopiero pierwszy raz w życiu. Czy to w takiej nietypowej krainie żył owy mędrzec? Bo chyba można tak nazwać konia, który zmarł jako pierwszy koń na ziemi, znał wszystkie konie i znajdował się tu przez tysiące, jeśli nie miliony lat. Było tu bardzo dużo wody. Wszędzie znajdowały się wielkie jeziora. Ale nie było nigdzie widać morza, a właśnie tam miał znajdować się poszukiwany przeze mnie osobnik. Postanowiłem, więc iść w miarę prosto na południe, na tyle ile pozwalały mi gigantyczne zbiorniki wodne. Kiedy zmierzchało dotarłem do wody, która mogła być tym wielkim morzem. Patrzyłem się w horyzont. Dotarłem tu i co? Nawet nie wiem, w którą stronę iść, czy chociaż jak wygląda owy koń. Po pewnym czasie zorientowałem się, że słychać gdzieś blisko jakieś szepty. Po chwili poczułem stukanie w nogę. Spojrzałem w dół. Stał obok mnie jakiś mały stworek, usilnie próbujący zwrócić na niego moją uwagę.
-No nareszcie! - wymamrotał pod nosem.
-Kim jesteś? - spytałem zdziwiony.
-Jestem uważany za najstarszego konia w krainie zmarłych. Tak naprawdę nie jestem koniem, ale jego dalekim przodkiem. Ale mniejsza o to. Co cię tu sprowadza? - spytał.
-Szukałem cię - odparłem. Mój rozmówca nie wydawał się jakoś zaskoczony. - Moja mama trafiła do krainy umarłych już kilka lat temu. Zmarła gdy byłem źrebakiem. Bardzo chciałbym ją odnaleźć, ale nie wiem nawet jak wygląda. Wiem tylko, że ma na imię Stracy. Powiedziano mi, że znasz wszystkie konie w tej krainie, więc postanowiłem do ciebie przyjść, bo miałem nadzieję, że mi pomożesz - wytłumaczyłem. Dopiero teraz miałem szansę dokładnie przyjrzeć się temu osobnikowi. Był niziutki. Miał może z pół metra, a jego sierść była cętkowana. Zamiast kopyt miał kilka palców.
-Czy ją znam? Oczywiście, że tak. To bardzo miła osoba. Jeśli chcesz mogę cię do niej zaprowadzić. Normalna droga trwała by dwie doby, ale znam skrót do jej domu. Chodź za mną-powiedział koń.
-Tak wogóle jak masz na imię? - spytałem - Ja jestem Bush Brave.
-Mam na imię Craft - przedstawił się koń.
-Jak działa kraina umarłych? O co chodzi z tymi krainami i innymi rzeczami? - zadałem kolejne pytania.
-Squador czyli kraina umarłych podzielona jest na pięć krain. W samym centrum położona jest kraina, która wygląda tak jak ziemia obecnie. Każda z czterech innych krain odpowiada innym czasom na ziemi tak, aby każdy koń czuł się dobrze-wytłumaczył mi mój nowy znajomy.
***
Po godzinie marszu dotarliśmy do jakiejś niewielkiej wioski.
-W tym domku mieszka Stracy, to znaczy twoja mama - Craft wskazał na jeden z domów.
-Dziękuję ci bardzo za pomoc. Cześć - pożegnałem się i ruszyłem na spotkanie z mamą.
THE END
***
Poczułem że usypiam, ale nagle wylądowałem na ziemi. Nie przewróciłem się, ale stałem na nogach. Od razu przestałem być senny. Rozejrzałem się. Ta kraina wyglądała bardzo dziwnie. Jakieś gigantyczne rośliny, które wiedziałem dopiero pierwszy raz w życiu. Czy to w takiej nietypowej krainie żył owy mędrzec? Bo chyba można tak nazwać konia, który zmarł jako pierwszy koń na ziemi, znał wszystkie konie i znajdował się tu przez tysiące, jeśli nie miliony lat. Było tu bardzo dużo wody. Wszędzie znajdowały się wielkie jeziora. Ale nie było nigdzie widać morza, a właśnie tam miał znajdować się poszukiwany przeze mnie osobnik. Postanowiłem, więc iść w miarę prosto na południe, na tyle ile pozwalały mi gigantyczne zbiorniki wodne. Kiedy zmierzchało dotarłem do wody, która mogła być tym wielkim morzem. Patrzyłem się w horyzont. Dotarłem tu i co? Nawet nie wiem, w którą stronę iść, czy chociaż jak wygląda owy koń. Po pewnym czasie zorientowałem się, że słychać gdzieś blisko jakieś szepty. Po chwili poczułem stukanie w nogę. Spojrzałem w dół. Stał obok mnie jakiś mały stworek, usilnie próbujący zwrócić na niego moją uwagę.
-No nareszcie! - wymamrotał pod nosem.
-Kim jesteś? - spytałem zdziwiony.
-Jestem uważany za najstarszego konia w krainie zmarłych. Tak naprawdę nie jestem koniem, ale jego dalekim przodkiem. Ale mniejsza o to. Co cię tu sprowadza? - spytał.
-Szukałem cię - odparłem. Mój rozmówca nie wydawał się jakoś zaskoczony. - Moja mama trafiła do krainy umarłych już kilka lat temu. Zmarła gdy byłem źrebakiem. Bardzo chciałbym ją odnaleźć, ale nie wiem nawet jak wygląda. Wiem tylko, że ma na imię Stracy. Powiedziano mi, że znasz wszystkie konie w tej krainie, więc postanowiłem do ciebie przyjść, bo miałem nadzieję, że mi pomożesz - wytłumaczyłem. Dopiero teraz miałem szansę dokładnie przyjrzeć się temu osobnikowi. Był niziutki. Miał może z pół metra, a jego sierść była cętkowana. Zamiast kopyt miał kilka palców.
-Czy ją znam? Oczywiście, że tak. To bardzo miła osoba. Jeśli chcesz mogę cię do niej zaprowadzić. Normalna droga trwała by dwie doby, ale znam skrót do jej domu. Chodź za mną-powiedział koń.
-Tak wogóle jak masz na imię? - spytałem - Ja jestem Bush Brave.
-Mam na imię Craft - przedstawił się koń.
-Jak działa kraina umarłych? O co chodzi z tymi krainami i innymi rzeczami? - zadałem kolejne pytania.
-Squador czyli kraina umarłych podzielona jest na pięć krain. W samym centrum położona jest kraina, która wygląda tak jak ziemia obecnie. Każda z czterech innych krain odpowiada innym czasom na ziemi tak, aby każdy koń czuł się dobrze-wytłumaczył mi mój nowy znajomy.
***
Po godzinie marszu dotarliśmy do jakiejś niewielkiej wioski.
-W tym domku mieszka Stracy, to znaczy twoja mama - Craft wskazał na jeden z domów.
-Dziękuję ci bardzo za pomoc. Cześć - pożegnałem się i ruszyłem na spotkanie z mamą.
THE END
12.11.2017
Od Yatgaar do Khonkha ,,Wodne figle"
Właściwie nie przejęłam się tym stanowczym tonem, chodź chyba oczekiwałam milszego przyjęcia pytania...ale w sumie, na co liczyłam? Że zacznie podsuwać mi pod nos sekrety władców? Dobre i to. Dowiedziałam się tego, co chciałam wiedzieć. Nie przerywając jedzenia, myślałam nad tym wszystkim dalej. Krucze Cienie muszą być gotowe na kolejny ruch. Nadal czegoś mi w tym wszystkim brakowało...powodu. Jakaż to zwykła ciekawość popchnęłaby zwyczajnego członka do takich pytań? Chęć pomocy w wojnie brzmiała zbyt banalnie.
Może...awans? - z miejsca spodobał mi się ten motyw, a nawet pasował do sytuacji. Zaczął zapadać już zmrok, rozmowy cichły. Przybliżyłam się do stada, źródła ciepła w chłodne noce. Z pewnością rano złapie przymrozek i pokryje szronem świat, lecz na razie...ciii.
~Rankiem~
Moje przypuszczenia okazały się trafne. Ciemna zieleń iglaków w praniu przybrała barwę zimno-ametystową, a beżowo-brunatna pokrywa ziemi w postaci liści i uschłych roślin została mocno rozjaśniona. Trąciłam nosem pomarańczowy, oszroniony zwłaszcza po bokach listek. To jednak zadziwiające, co zwykłe kryształki lodu potrafią z tym zrobić. Również moja sierść, dopiero zaczynająca przemianę w zimową, pokryła się nimi, a zimno przenikało swobodnie do mojego ciała, wywołując dreszcze. Postanowiłam natychmiast się rozgrzać. Gdy okrążyłam kłusem nasze miejsce postoju, od razu zrobiło mi się raźniej. Byłam jednym z rannych ptaszków, jak Khonkh i Fenrir. Krążyliśmy tu i tam, nie spotykając się do momentu, gdy władca przeszedł obok mnie w zamyśleniu.
- Cześć. - rzuciłam machinalnie dość miłym, jednak obojętnym głosem.
- Cześć. - odpowiedział po chwili ogier, jakby wyrwany z kontekstu. Wkrótce wszyscy byli już na nogach i jak jeden mąż wyskubywaliśmy to, co było jadalne. Kiedy napełniłam już żołądek, skierowałam się z nieznanego sobie powodu w stronę plaży, po prostu naprzód, dalej od gwaru stada. Stanęłam nagle wśród kamieni i wpatrywałam się w linię drugiego brzegu na horyzoncie. Nie mogłam się temu oprzeć, jednak moje uszy najwyraźniej nadal zachowywały czujność, bo usłyszałam czyjeś kroki na żwirowym podłożu. I wiedziałam już, czyje mogły być. Odwróciłam powoli głowę. Przywódca zajął miejsce obserwacji niedaleko mnie. Czułam się w obowiązku coś powiedzieć.
- Przepraszam za wczorajsze. Nie powinnam tak naskakiwać. - mój ton raczej nie wyrażał skruchy ani jakiejkolwiek obrazy; nawet mi było trudno to stwierdzić.
- Cóż...dobrze, że wiesz, że nie powinnaś jako zwykły członek zbytnio się tym interesować. Nie było sprawy. - Phi! Gdybyś czytał w myślach, już zamieniłbyś się w słup soli.
- A co, jeśli nie chcę być wciąż tym zwykłym członkiem? - spytałam niby obojętnie. - Chyba niewielu jest takich, którzy kategorycznie odmawialiby sobie awansu.
- Więc to twój powód, tak? - odrzekł trochę żartobliwie i nieufnie. Khonkh zaczął przybliżać się kłusem, lecz nie zdążył wyhamować i uderzył kopytami (czyt. wjechał jak na saneczkach) w taflę wody, rozpryskując ją na wszystkie strony. Potrząsnęłam gwałtownie głową i zamrugałam powiekami, próbując pozbyć się wszystkich lodowatych kropli. Spojrzałam na niego lekko spode łba, i kończyną chlapnęłam na niego małą porcję w odwecie. Ogier nie odpuścił, przypuszczając atak na mój bok. I zaczęła się gonitwa bez końca.
To uchylaliśmy się, to znów wyrzucaliśmy w powietrze masy wody. Niemalże zapomniałam o wszystkim, czułam się...szczęśliwa. Hasaliśmy beztrosko jak źrebięta, przenieśliśmy się z płycizn na miejsce, gdzie jezioro sięgało nam prawie do kolan.
- Mamo, możesz się ze mną pooobawić? - spytało błagalnie młode, trącając uparcie klacz pyskiem i obchodząc ze wszystkich.
- Yatgaar, wiesz, że nie mam teraz czasu. - odparła, leniwie przeżuwając trawę. Źrebak stanął w pewnej odległości przewracając oczami.
- Wcale nie. Po prostu nie chcesz.
- Dokładnie. - przyznała bez owijania w bawełnę matka. - I nie jestem ci do niczego potrzebna, nie mogę ciągle się z tobą bawić. Musisz nauczyć się bawić samej. Musisz być niezależna od innych, samodzielna. To ważna umiejętność. - podkreśliła ostatnie zdanie i powróciła do przerwanej czynności. Klaczka westchnęła głęboko, wiedząc, że nic więcej nie wyżebrze. Wtem dostrzegła w trawie myszkę. Nieświadoma tego, iż jest obserwowana przez matkę, zbliżyła się do niej powoli. Była chyba chora, ponieważ nie ruszała się. Źrebię uniosło kopyto i...trzask! Gryzoń wyzionął ducha. Klacz wpatrywała się dalej w córkę, zszokowana.
- No...tak...mniej więcej o to chodzi.
Te obrazy przewinęły się przez moją głowę w ciągu ułamków sekund, usztywniając moje mięśnie i ostudzając zapał, jakby naprawdę wylano na niego kubeł lodowatej wody. Spuściłam głowę, gdy zimny strumień uderzył w moją szyję.
- Yatgaar? - usłyszałam jego zaniepokojony głos. - Co... - wykorzystałam okazję, śmiejąc się, i oddałam mu, aż ciecz wleciała mu do otwartego pyska.
<Khonkh? BĘDĘ ZUŁA. To mój plan XDDDDD>
Może...awans? - z miejsca spodobał mi się ten motyw, a nawet pasował do sytuacji. Zaczął zapadać już zmrok, rozmowy cichły. Przybliżyłam się do stada, źródła ciepła w chłodne noce. Z pewnością rano złapie przymrozek i pokryje szronem świat, lecz na razie...ciii.
~Rankiem~
Moje przypuszczenia okazały się trafne. Ciemna zieleń iglaków w praniu przybrała barwę zimno-ametystową, a beżowo-brunatna pokrywa ziemi w postaci liści i uschłych roślin została mocno rozjaśniona. Trąciłam nosem pomarańczowy, oszroniony zwłaszcza po bokach listek. To jednak zadziwiające, co zwykłe kryształki lodu potrafią z tym zrobić. Również moja sierść, dopiero zaczynająca przemianę w zimową, pokryła się nimi, a zimno przenikało swobodnie do mojego ciała, wywołując dreszcze. Postanowiłam natychmiast się rozgrzać. Gdy okrążyłam kłusem nasze miejsce postoju, od razu zrobiło mi się raźniej. Byłam jednym z rannych ptaszków, jak Khonkh i Fenrir. Krążyliśmy tu i tam, nie spotykając się do momentu, gdy władca przeszedł obok mnie w zamyśleniu.
- Cześć. - rzuciłam machinalnie dość miłym, jednak obojętnym głosem.
- Cześć. - odpowiedział po chwili ogier, jakby wyrwany z kontekstu. Wkrótce wszyscy byli już na nogach i jak jeden mąż wyskubywaliśmy to, co było jadalne. Kiedy napełniłam już żołądek, skierowałam się z nieznanego sobie powodu w stronę plaży, po prostu naprzód, dalej od gwaru stada. Stanęłam nagle wśród kamieni i wpatrywałam się w linię drugiego brzegu na horyzoncie. Nie mogłam się temu oprzeć, jednak moje uszy najwyraźniej nadal zachowywały czujność, bo usłyszałam czyjeś kroki na żwirowym podłożu. I wiedziałam już, czyje mogły być. Odwróciłam powoli głowę. Przywódca zajął miejsce obserwacji niedaleko mnie. Czułam się w obowiązku coś powiedzieć.
- Przepraszam za wczorajsze. Nie powinnam tak naskakiwać. - mój ton raczej nie wyrażał skruchy ani jakiejkolwiek obrazy; nawet mi było trudno to stwierdzić.
- Cóż...dobrze, że wiesz, że nie powinnaś jako zwykły członek zbytnio się tym interesować. Nie było sprawy. - Phi! Gdybyś czytał w myślach, już zamieniłbyś się w słup soli.
- A co, jeśli nie chcę być wciąż tym zwykłym członkiem? - spytałam niby obojętnie. - Chyba niewielu jest takich, którzy kategorycznie odmawialiby sobie awansu.
- Więc to twój powód, tak? - odrzekł trochę żartobliwie i nieufnie. Khonkh zaczął przybliżać się kłusem, lecz nie zdążył wyhamować i uderzył kopytami (czyt. wjechał jak na saneczkach) w taflę wody, rozpryskując ją na wszystkie strony. Potrząsnęłam gwałtownie głową i zamrugałam powiekami, próbując pozbyć się wszystkich lodowatych kropli. Spojrzałam na niego lekko spode łba, i kończyną chlapnęłam na niego małą porcję w odwecie. Ogier nie odpuścił, przypuszczając atak na mój bok. I zaczęła się gonitwa bez końca.
To uchylaliśmy się, to znów wyrzucaliśmy w powietrze masy wody. Niemalże zapomniałam o wszystkim, czułam się...szczęśliwa. Hasaliśmy beztrosko jak źrebięta, przenieśliśmy się z płycizn na miejsce, gdzie jezioro sięgało nam prawie do kolan.
- Mamo, możesz się ze mną pooobawić? - spytało błagalnie młode, trącając uparcie klacz pyskiem i obchodząc ze wszystkich.
- Yatgaar, wiesz, że nie mam teraz czasu. - odparła, leniwie przeżuwając trawę. Źrebak stanął w pewnej odległości przewracając oczami.
- Wcale nie. Po prostu nie chcesz.
- Dokładnie. - przyznała bez owijania w bawełnę matka. - I nie jestem ci do niczego potrzebna, nie mogę ciągle się z tobą bawić. Musisz nauczyć się bawić samej. Musisz być niezależna od innych, samodzielna. To ważna umiejętność. - podkreśliła ostatnie zdanie i powróciła do przerwanej czynności. Klaczka westchnęła głęboko, wiedząc, że nic więcej nie wyżebrze. Wtem dostrzegła w trawie myszkę. Nieświadoma tego, iż jest obserwowana przez matkę, zbliżyła się do niej powoli. Była chyba chora, ponieważ nie ruszała się. Źrebię uniosło kopyto i...trzask! Gryzoń wyzionął ducha. Klacz wpatrywała się dalej w córkę, zszokowana.
- No...tak...mniej więcej o to chodzi.
Te obrazy przewinęły się przez moją głowę w ciągu ułamków sekund, usztywniając moje mięśnie i ostudzając zapał, jakby naprawdę wylano na niego kubeł lodowatej wody. Spuściłam głowę, gdy zimny strumień uderzył w moją szyję.
- Yatgaar? - usłyszałam jego zaniepokojony głos. - Co... - wykorzystałam okazję, śmiejąc się, i oddałam mu, aż ciecz wleciała mu do otwartego pyska.
<Khonkh? BĘDĘ ZUŁA. To mój plan XDDDDD>
12.11.2017
Od Bush Brave'a ,,Wizyta w zaświatach" Cz. 1
Na mojej szyi dyndały dwa Eliksiry Cruxo przywiązane do rzemyka. Podobno pozwalały przenieść się do krainy umarłych. Postanowiłem sprawdzić. Wziąłem jedną buteleczkę i zażyłem jej zawartość. Poczułem dziwną senność. Mój wzrok stracił ostrość. Nogi ugięły się pode mną. Runąłem na ziemię jak nieżywy.
***
Otworzyłem oczy. Znalazłem się w pięknej krainie. Pola pełne zbóż, trawiaste łąki, jeziora z niekończącą się wodą, cieniste lasy. Czego chcieć więcej? No może słońca... W sumie ono też tam było. Idealna kraina marzeń. Pozbawiona strachu, drapieżników. Kraina umarłych. Co ja tu wogóle robię? Kogo szukam? Przecież nie mam nikogo kto umarł, za kim tęsknię. Chodź chwilę... Był ktoś taki. No jasne! Mama! Nawet nie mam pojęcia jak jej szukać. Przecież wiem tylko jak miała na imię. Stracy. Chyba... No cóż. Jakaś ją znajdę. Nawet jeśli nie to będę miał szansę miło spędzić dzień. Na początku postanowiłem odpocząć. Poleżeć sobie chwilkę na trawie. Poskubać trochę roślinek. Jednym słowem zrelaksować się odrobinkę. Leżałem może godzinę, a już nadchodził zmierzch. A przecież jak znalazłem się w krainie umarłych świtało. Niedaleko mnie przechodził jakiś koń. Pobiegłem do niego.
-Przepraszam - powiedziałem.
-O dzień dobry! - odpowiedział ciepło koń.
-Dlaczego dzień minął tu tak szybko? - spytałem.
-Widzę, że jesteś tu nowy. Nie martw się, przyzwyczaisz się - powiedział osobnik. - Aby minęła doba musi minąć taki "dzień" 12 razy. Taki system jest bardziej funkcjonalny niż ten ziemski.-wytłumaczył.
-Dziękuję - odparłem i odszedłem.
Rzuciłem coś na pożegnanie. Nowo poznany koń coś odpowiedział i udał się w swoją stronę. Nawet pasowało mi że mnie nie zagadywał.
-Poczekaj - krzyknąłem. Koń odwrócił się - Znasz Stracy? - spytałem.
-Niestety nie - odparł.
Pożegnaliśmy się. Tym razem nie mówiliśmy już do siebie nic. Stałem i wytężałem słuch. Po chwili nasłuchiwania usłyszałem krzyki dochodzące z północy. Były to krzyki radości. Ciężko było mi je usłyszeć bo dochodziły z oddali. Pogalopowałem w tamtą stronę. Przy okazji delektowałem się lekkim wiaterkiem i podłożem idealnym do galopów. Nie wysilałem się, aby zciszyć moje kroki. Nie miałem się przecież czego obawiać. Po kilku minutach dotarłem do końskiej osady. Proste drewniane schronienia, wykonane jednak z taką precyzją, że nie mógł wykonać ich koń, zajmowały spory obszar wioski. Konie gawędziły radośnie, a źrebaki bawiły się ze sobą. Jakiś koń stał i skubał trawę. Z nikim nie rozmawiał, ale na jego pysku widniał uśmiech. Podszedłem do niego.
-Dzień dobry - przywitałem się.
-O, cześć! - odparł radośnie.
-Znasz może jakąś Stracy? To moja mama i chciałbym ją odnaleźć. - powiedziałem.
-Niestety nie, ale znam za to osobę, która jest tu najdłużej i zna wszystkie konie w krainie. - odparł koń - Jest na południe stąd, mieszka nad samym wielkim morzem. - wytłumaczył.
-Dziękuję bardzo - podziękowałem.
-Może pójdziesz do mnie na trochę świeżej sałatki z najlepszych ziół krainy umarłych - zaproponował.
-Nie, dziękuję. Bardzo mi się spieszy. - nie zgodziłem się.
-Skoro tak. Ale pamiętaj, że zawsze możesz mnie odwiedzić-rzekł.
-Będę pamiętał. Muszę już lecieć. Do widzenia! - rzuciłem na pożegnanie.
-Cześć - pożegnał się.
Pogalopowałem na południe, skąd przyszedłem. Nie wiedziałem do końca gdzie znaleźć tego osobnika. Miałem nadzieję, że będzie to tak proste, jak wyglądało gdy opowiadał o tym napotkany przeze mnie koń. Nie wiedziałem nawet jak wygląda. Przecież ta kraina musi istnieć tyle lat, że on po prostu musi wyglądać inaczej niż jakikolwiek, żyjący obecnie koń.
CDN.
***
Otworzyłem oczy. Znalazłem się w pięknej krainie. Pola pełne zbóż, trawiaste łąki, jeziora z niekończącą się wodą, cieniste lasy. Czego chcieć więcej? No może słońca... W sumie ono też tam było. Idealna kraina marzeń. Pozbawiona strachu, drapieżników. Kraina umarłych. Co ja tu wogóle robię? Kogo szukam? Przecież nie mam nikogo kto umarł, za kim tęsknię. Chodź chwilę... Był ktoś taki. No jasne! Mama! Nawet nie mam pojęcia jak jej szukać. Przecież wiem tylko jak miała na imię. Stracy. Chyba... No cóż. Jakaś ją znajdę. Nawet jeśli nie to będę miał szansę miło spędzić dzień. Na początku postanowiłem odpocząć. Poleżeć sobie chwilkę na trawie. Poskubać trochę roślinek. Jednym słowem zrelaksować się odrobinkę. Leżałem może godzinę, a już nadchodził zmierzch. A przecież jak znalazłem się w krainie umarłych świtało. Niedaleko mnie przechodził jakiś koń. Pobiegłem do niego.
-Przepraszam - powiedziałem.
-O dzień dobry! - odpowiedział ciepło koń.
-Dlaczego dzień minął tu tak szybko? - spytałem.
-Widzę, że jesteś tu nowy. Nie martw się, przyzwyczaisz się - powiedział osobnik. - Aby minęła doba musi minąć taki "dzień" 12 razy. Taki system jest bardziej funkcjonalny niż ten ziemski.-wytłumaczył.
-Dziękuję - odparłem i odszedłem.
Rzuciłem coś na pożegnanie. Nowo poznany koń coś odpowiedział i udał się w swoją stronę. Nawet pasowało mi że mnie nie zagadywał.
-Poczekaj - krzyknąłem. Koń odwrócił się - Znasz Stracy? - spytałem.
-Niestety nie - odparł.
Pożegnaliśmy się. Tym razem nie mówiliśmy już do siebie nic. Stałem i wytężałem słuch. Po chwili nasłuchiwania usłyszałem krzyki dochodzące z północy. Były to krzyki radości. Ciężko było mi je usłyszeć bo dochodziły z oddali. Pogalopowałem w tamtą stronę. Przy okazji delektowałem się lekkim wiaterkiem i podłożem idealnym do galopów. Nie wysilałem się, aby zciszyć moje kroki. Nie miałem się przecież czego obawiać. Po kilku minutach dotarłem do końskiej osady. Proste drewniane schronienia, wykonane jednak z taką precyzją, że nie mógł wykonać ich koń, zajmowały spory obszar wioski. Konie gawędziły radośnie, a źrebaki bawiły się ze sobą. Jakiś koń stał i skubał trawę. Z nikim nie rozmawiał, ale na jego pysku widniał uśmiech. Podszedłem do niego.
-Dzień dobry - przywitałem się.
-O, cześć! - odparł radośnie.
-Znasz może jakąś Stracy? To moja mama i chciałbym ją odnaleźć. - powiedziałem.
-Niestety nie, ale znam za to osobę, która jest tu najdłużej i zna wszystkie konie w krainie. - odparł koń - Jest na południe stąd, mieszka nad samym wielkim morzem. - wytłumaczył.
-Dziękuję bardzo - podziękowałem.
-Może pójdziesz do mnie na trochę świeżej sałatki z najlepszych ziół krainy umarłych - zaproponował.
-Nie, dziękuję. Bardzo mi się spieszy. - nie zgodziłem się.
-Skoro tak. Ale pamiętaj, że zawsze możesz mnie odwiedzić-rzekł.
-Będę pamiętał. Muszę już lecieć. Do widzenia! - rzuciłem na pożegnanie.
-Cześć - pożegnał się.
Pogalopowałem na południe, skąd przyszedłem. Nie wiedziałem do końca gdzie znaleźć tego osobnika. Miałem nadzieję, że będzie to tak proste, jak wyglądało gdy opowiadał o tym napotkany przeze mnie koń. Nie wiedziałem nawet jak wygląda. Przecież ta kraina musi istnieć tyle lat, że on po prostu musi wyglądać inaczej niż jakikolwiek, żyjący obecnie koń.
CDN.
12.11.2017
Od Bush Brave'a ,,Zadanie od Bezgłowego" + ,,Trening towarzysza"
- Skoro głupota i nuda cię pędzą, znajdź mą manierkę o tak słodkim zapachu, że chce się otworzyć od razu, którą istoty ukryły, jakich twoje oczy nie widzą, tam, gdzie mój wzrok nie sięga. Na powierzchni tego drugie niebo pływa. Prowadź się na niziny, skąd monsuny w zimie nadchodzą, gdzie dwa szczyty się schodzą-powiedział bezgłowy koń.
- Dobrze, znajdę ją. Czekaj na mnie tu. Nie chcę mi się szukać cię po stepie-powiedziałem po czym odbiegłem na poszukiwanie manierki bezgłowego.
Po odbiegnięciu kilku kilometrów zatrzymałem się. Wysiliłem umysł u zanotowałem w myślach:
JAK ZNALEŹĆ MANIERKĘ BEZGŁOWEGO KONIA
1.Na powierzchni tego drugie niebo pływa.
2. Prowadź się na niziny.
3. Skąd monsuny w zimie nadchodzą.
4. Gdzie dwa szczyty się schodzą.
***
Nadal wszystko było dosyć pogmatwane i średnio rozumiałem słowa bezgłowego, ale tak czy siak szedłem w stronę nizin, bo to była jedyna jasna wskazówka. Po długim namyśle delikatnie poprawiłem kurs na taki, który prowadzi do morza. W końcu tam tworzą się monsuny. Szedłem dzielnie w obranym kierunku. Moim jedynym towarzyszem był Divo.
***
Drugiego dnia wędrówki przez step zaczął sypać śnieg. Nie miałem jeszcze sierści zimowej, więc było mi trochę zimno. Marzłem, więc w oczekiwaniu na grube futerko. Trzeciego dnia marszu zimowa sierść przestała mi się tworzyć, a raczej zakończyła proces porastania mojego ciała. Było mi o wiele ciepłej niż na początku drogi. Nie odczułem tego jakoś bardzo, bo futro rosło mi jakiś czas i nie była to gwałtowna zmiana. Wędrówka dłużyła mi się, a o postojach szkoda gadać. Kiedy byłem zmuszony się zatrzymać okropnie mi się nudziło. Poświęcałem, więc dużo czasu na szkolenie mojego zwierzaka. Wpajałem mu jakie zwierzęta stanowią dla mnie zagrożenia używając do tego zwierzęcych tropów. Divo jakimś cudem rozpoznawał co to za stworzenie. Za pomocą emocji, które mój zwierzak doskonale odbierał, pokazywałem mu, które stanowią dla mnie zagrożenie. Wydawałem też wtedy ostrzegawczy dźwięk, aby Divo zrozumiał, że ma robić to samo. Tak więc, gdy dotarliśmy do jakiegoś jeziora, orzeł potrafił ostrzegać mnie przed niebezpieczeństwem charakterystycznym dźwiękiem. Całe szczęście na wybrzeże dotarłem koło południa i mogłem dokładnie się rozejrzeć. Pewnie gdyby nie to poszedłbym w losową stronę wzdłuż granicy lądu i morza i nie zauważyłbym gór na północy. Kiedy przyjrzałem się dokładniej dostrzegłem dwa szczyty. Wyglądały jakby się przytulały. Jedna góra była znacznie niższa niż druga. Z tej większej wystawał prawie sam czubek drugiej. Mimo wszystko szczyty były dwa. Troszkę szybciej niż poprzednio ruszyłem w stronę gór. Jeśli dobrze pójdzie za 24 h powinienem już tam być.
***
POWINIENEM TAM BYĆ. Ale nie byłem. Niespodziewanie wyrosła przede mną wielka skalna ściana, której obejście zajęło by mi ze dwa dni. Tuż za skalnym murem znajdowały się schodzące się szczyty. Nie było możliwości, aby przejść na drugą stronę. Postanowiłem się wspiąć. Nawet nie wiedziałem jak to zrobić. Wspinać mogłem się tylko zębami. Kończyny były bezużyteczne. Złapałem zębami za pnącza zwieszające się ze skalnej ściany. Niespodziewanie liny ustąpiły. Prawie się przewróciły. Pnącza spadły ze skały i leżały u moich stóp. A raczej kopyt. Ku mojemu zdziwieniu za pnączami skryta była wąska cieśnina prowadząca na drugą stronę muru. Ledwo, ledwo, ale przejdę. Przecisnąłem się na drugą stronę bez większych problemów. Tam też nie było nic ciekawego. Znajdowałem się teraz między dwiema skałami nie do przejścia. No może na górę dało się jakoś wdrapać. Spróbowałem to zrobić. Niestety coś mi nie wyszło i po kilku krokach spadłem, całe szczęście, z niskich skał. O dziwo nie udeżyłem od razu o podłoże, ale dopiero po chwili spałem na jakieś schody. Na szczęście bez większych obrażeń, stoczyłem się ze stopni do jakiejś komnaty. Tam na podeście na środku, oświetlona światłem z otworów przechodzących przez całą górę stała manierka. Była cała że złota, z licznymi zdobieniami. Do boków przymocowana była odczepiana rączka idealna do transportu. Nie miałem wątpliwości. To była manierka bezgłowego konia. Zdałem ją ze stoliczka. Nagle cała góra się zatrzęsła. Z sufitu zaczęły spadać kamienie nie czekając wiele wybiegłem z komnaty, a później z obszaru otoczonego murem. Od razu skierowałem się do miejsca, gdzie poprzednio był bezgłowy koń.
- Dobrze, znajdę ją. Czekaj na mnie tu. Nie chcę mi się szukać cię po stepie-powiedziałem po czym odbiegłem na poszukiwanie manierki bezgłowego.
Po odbiegnięciu kilku kilometrów zatrzymałem się. Wysiliłem umysł u zanotowałem w myślach:
JAK ZNALEŹĆ MANIERKĘ BEZGŁOWEGO KONIA
1.Na powierzchni tego drugie niebo pływa.
2. Prowadź się na niziny.
3. Skąd monsuny w zimie nadchodzą.
4. Gdzie dwa szczyty się schodzą.
***
Nadal wszystko było dosyć pogmatwane i średnio rozumiałem słowa bezgłowego, ale tak czy siak szedłem w stronę nizin, bo to była jedyna jasna wskazówka. Po długim namyśle delikatnie poprawiłem kurs na taki, który prowadzi do morza. W końcu tam tworzą się monsuny. Szedłem dzielnie w obranym kierunku. Moim jedynym towarzyszem był Divo.
***
Drugiego dnia wędrówki przez step zaczął sypać śnieg. Nie miałem jeszcze sierści zimowej, więc było mi trochę zimno. Marzłem, więc w oczekiwaniu na grube futerko. Trzeciego dnia marszu zimowa sierść przestała mi się tworzyć, a raczej zakończyła proces porastania mojego ciała. Było mi o wiele ciepłej niż na początku drogi. Nie odczułem tego jakoś bardzo, bo futro rosło mi jakiś czas i nie była to gwałtowna zmiana. Wędrówka dłużyła mi się, a o postojach szkoda gadać. Kiedy byłem zmuszony się zatrzymać okropnie mi się nudziło. Poświęcałem, więc dużo czasu na szkolenie mojego zwierzaka. Wpajałem mu jakie zwierzęta stanowią dla mnie zagrożenia używając do tego zwierzęcych tropów. Divo jakimś cudem rozpoznawał co to za stworzenie. Za pomocą emocji, które mój zwierzak doskonale odbierał, pokazywałem mu, które stanowią dla mnie zagrożenie. Wydawałem też wtedy ostrzegawczy dźwięk, aby Divo zrozumiał, że ma robić to samo. Tak więc, gdy dotarliśmy do jakiegoś jeziora, orzeł potrafił ostrzegać mnie przed niebezpieczeństwem charakterystycznym dźwiękiem. Całe szczęście na wybrzeże dotarłem koło południa i mogłem dokładnie się rozejrzeć. Pewnie gdyby nie to poszedłbym w losową stronę wzdłuż granicy lądu i morza i nie zauważyłbym gór na północy. Kiedy przyjrzałem się dokładniej dostrzegłem dwa szczyty. Wyglądały jakby się przytulały. Jedna góra była znacznie niższa niż druga. Z tej większej wystawał prawie sam czubek drugiej. Mimo wszystko szczyty były dwa. Troszkę szybciej niż poprzednio ruszyłem w stronę gór. Jeśli dobrze pójdzie za 24 h powinienem już tam być.
***
POWINIENEM TAM BYĆ. Ale nie byłem. Niespodziewanie wyrosła przede mną wielka skalna ściana, której obejście zajęło by mi ze dwa dni. Tuż za skalnym murem znajdowały się schodzące się szczyty. Nie było możliwości, aby przejść na drugą stronę. Postanowiłem się wspiąć. Nawet nie wiedziałem jak to zrobić. Wspinać mogłem się tylko zębami. Kończyny były bezużyteczne. Złapałem zębami za pnącza zwieszające się ze skalnej ściany. Niespodziewanie liny ustąpiły. Prawie się przewróciły. Pnącza spadły ze skały i leżały u moich stóp. A raczej kopyt. Ku mojemu zdziwieniu za pnączami skryta była wąska cieśnina prowadząca na drugą stronę muru. Ledwo, ledwo, ale przejdę. Przecisnąłem się na drugą stronę bez większych problemów. Tam też nie było nic ciekawego. Znajdowałem się teraz między dwiema skałami nie do przejścia. No może na górę dało się jakoś wdrapać. Spróbowałem to zrobić. Niestety coś mi nie wyszło i po kilku krokach spadłem, całe szczęście, z niskich skał. O dziwo nie udeżyłem od razu o podłoże, ale dopiero po chwili spałem na jakieś schody. Na szczęście bez większych obrażeń, stoczyłem się ze stopni do jakiejś komnaty. Tam na podeście na środku, oświetlona światłem z otworów przechodzących przez całą górę stała manierka. Była cała że złota, z licznymi zdobieniami. Do boków przymocowana była odczepiana rączka idealna do transportu. Nie miałem wątpliwości. To była manierka bezgłowego konia. Zdałem ją ze stoliczka. Nagle cała góra się zatrzęsła. Z sufitu zaczęły spadać kamienie nie czekając wiele wybiegłem z komnaty, a później z obszaru otoczonego murem. Od razu skierowałem się do miejsca, gdzie poprzednio był bezgłowy koń.
11.11.2017
Od Khonkha do Yatgaar "Ciekawość to pierwszy stopień do piekła"
Słowa Yatgaar wywołały w mojej głowie niezły mętlik. Teraz już rozumiałem, o czym wcześniej mówiła klacz. Starała się stworzyć grunt pod zadanie tego pytania. Wiedziałem, że Yatgaar jest inteligentna, sprytna i ciekawska, ale mocno zdziwiłem się, iż interesują ją takie informacje. Kogo jak kogo, ale nie powinny one ciekawić zbytnio przeciętnego członka klanu. A przynajmniej on nie może za wiele na ten temat wiedzieć. Widocznie Yatgaar jest jeszcze sprytniejsza i inteligentniejsza, niż sądziłem. Ponadto nie kryliśmy się z Mikado dość dobrze, przynajmniej dla niej- pomyślałem jednocześnie. Postanowiłem z całą pewnością i przekonaniem grać niewiniątko.
- Czyli mam rozumieć, że Mikada również tutaj nie było?- spytałem, siląc się na zwyczajny ton.
- Nie zgrywaj niewiniątka- odparła Yatgaar.- Wiem, że coś kręcicie- dodała niemal natychmiast. Postanowiłem dać sobie spokój z udawaniem. Doszedłem do wniosku, że na dłuższą metę to nic nie da, bo klacz nie odpuści tak łatwo i pewnie poszuka jakichś dowodów potwierdzających jej podejrzenia i znowu znajdziemy się w tym samym miejscu.
- Zgadza się, miałem spotkanie z Mikadem. Tajne. Ale ani jego miejsce i czas, ani przebieg, a już tym bardziej cel nie powinny cię interesować. Tym bardziej nie zostaną ci zdradzone, więc daj sobie spokój- powiedziałem stanowczym głosem.
- Na pewno miało to coś wspólnego z podbiciem nowego terenu. W końcu Mikado to szpieg. Po co miałbyś się z nim spotykać po cichu, jeśli nie planowałbyś go wysłać gdzieś na misję szpiegowską. Zaś taka misja nie miałaby sensu, gdybyś nie potrzebował jakichś informacji. Najczęściej zaś są one przydatne, kiedy chce się z kimś walczyć- kontynuowała dalej Yatgaar.
- Nie słyszałaś, co powiedziałem? Uważam temat za zamknięty i jeśli jeszcze raz usłyszę, jak do niego wracasz, będę musiał pociągnąć cię do odpowiedzialności za swoje słowa. A tego byś nie chciała- powiedziałem, siląc się na jak najbardziej stanowczy ton. Nie było to łatwe, gdyż nie przywykłem do traktowania w ten sposób kogokolwiek, zwłaszcza Yatgaar, którą przecież polubiłem. Aby jednak podkreślić swoje zdanie i dać klaczy czas do przemyślenia, oddaliłem się od niej stanowczym, ale niezbyt szybkim krokiem.
<Yatgaar? Jakaś nowa intryga z twojej strony? XD>
- Czyli mam rozumieć, że Mikada również tutaj nie było?- spytałem, siląc się na zwyczajny ton.
- Nie zgrywaj niewiniątka- odparła Yatgaar.- Wiem, że coś kręcicie- dodała niemal natychmiast. Postanowiłem dać sobie spokój z udawaniem. Doszedłem do wniosku, że na dłuższą metę to nic nie da, bo klacz nie odpuści tak łatwo i pewnie poszuka jakichś dowodów potwierdzających jej podejrzenia i znowu znajdziemy się w tym samym miejscu.
- Zgadza się, miałem spotkanie z Mikadem. Tajne. Ale ani jego miejsce i czas, ani przebieg, a już tym bardziej cel nie powinny cię interesować. Tym bardziej nie zostaną ci zdradzone, więc daj sobie spokój- powiedziałem stanowczym głosem.
- Na pewno miało to coś wspólnego z podbiciem nowego terenu. W końcu Mikado to szpieg. Po co miałbyś się z nim spotykać po cichu, jeśli nie planowałbyś go wysłać gdzieś na misję szpiegowską. Zaś taka misja nie miałaby sensu, gdybyś nie potrzebował jakichś informacji. Najczęściej zaś są one przydatne, kiedy chce się z kimś walczyć- kontynuowała dalej Yatgaar.
- Nie słyszałaś, co powiedziałem? Uważam temat za zamknięty i jeśli jeszcze raz usłyszę, jak do niego wracasz, będę musiał pociągnąć cię do odpowiedzialności za swoje słowa. A tego byś nie chciała- powiedziałem, siląc się na jak najbardziej stanowczy ton. Nie było to łatwe, gdyż nie przywykłem do traktowania w ten sposób kogokolwiek, zwłaszcza Yatgaar, którą przecież polubiłem. Aby jednak podkreślić swoje zdanie i dać klaczy czas do przemyślenia, oddaliłem się od niej stanowczym, ale niezbyt szybkim krokiem.
<Yatgaar? Jakaś nowa intryga z twojej strony? XD>
10.11.2017
Od Yatgaar do Khonkha ,,Jak ciągnąć prawdę za język"
Przyjęłam pozycję na pograniczu kamienistego wybrzeża i okolicy zagajnika, z krótką, sztywną roślinnością przerzedzoną wyższymi bylinami, a raczej suchymi badylami. Pełno było też prawdziwych, cienkich gałązek, rzecz jasna suchych liści oraz trochę starych igieł. Kilka metrów przede mną zieleń kompletnie znikała i zastępowały ją brunatne oraz szare odcienie otoczaków. Większość stada skryła się głębiej w lesie, bliżej bazy. Ze swojej pozycji miałam widok na całą plażę i kawałek obszaru, z którego przybyliśmy, a nawet, gdy się przypatrzyło bliżej, odległy drugi brzeg. Tylko to i dwa końce różniło jezioro od morza z opowieści. Nie traciłam czujność, jednak na chwilę odwróciłam głowę i przyjrzałam się reszcie członków klanu. Pierwszym faktem, który zarejestrowałam, była ostra wymiana zdań pomiędzy Carsen i Dorianem. Większość przypatrywała się temu biernie i nie próbowała podejść bliżej. Jednak tutaj, w grupie rządzonej przez takiego, a nie innego władcę takie sytuacje nie miały miejsca. To zaś oznaczało, że odszedł znacznie dalej; zapewne z dość ważnego powodu, bo niechętnie zostawiał poddanych samym sobie. Gdy się upewniłam, zauważyłam brak jeszcze jednego konia - Mikado, tego, który dołączył dopiero niedawno. Zwyczajny szarak.
Przez chwilę zbierałam informacje i układałam w głowie wszystkie elementy układanki. Przywódca opuścił klan w jakiejś ważnej sprawie, przypuszczalnie związanej z nowym członkiem. W ostatnim czasie nie naraził się on nikomu, rozmawiał tylko z Marabell. Zajmował stanowisko szpiega.
Oczywiście. Najbardziej prawdopodobną opcją była misja szpiegowska. Wykluczyłam ajmak Uwski, te na wschód od terenów klanu były z pewnością zbyt słabo znane i dość niebezpieczne. Pozostawały Bajanolgijski i Kobdoski.
Podniosłam łeb i zauważyłam wracającego Mikada. Skarciłam się za przeoczenie tego, bowiem mogłabym się w łatwiejszy sposób dowiedzieć, gdzie przebywa Khonkh. Teraz nie mogłam już niczego uronić. Przeszedł kilkanaście kroków ode mnie, nie zwracając nań zbytniej uwagi. Obserwowałam go uważnie. Krok miał sprężysty, lecz opanowany, innymi słowy - krok dumny. Na jego pysku malował się równie spokojny wyraz. Teraz miałam już więcej niż połowę pewności co do mojej teorii, ale pewnie oczywiście się myliłam. Obserwowałam nadal uważnie krajobraz. Po pół godzinie byłam już skłonna to przerwać, gdy zauważyłam jakiś ruch, i zza trzcin wyłonił się wpierw charakterystyczny, wklęsły profil głowy, a następnie reszta gniadego ciała. Uśmiechnęłam się do siebie z ironią, po czym rozglądnęłam pobieżnie na boki, a następnie skupiłam wzrok na poruszającym się końskim kształcie, jak gdybym wcześniej go nie zauważyła. Nie ruszałam się do momentu, gdy znalazł się wystarczająco blisko. Pokłusowałam w jego stronę i tak spotkaliśmy się mniej więcej w połowie drogi.
- Cześć. - rzuciłam luźno na powitanie.
- Cześć. - odparł lekko zdziwiony.
- Szkoda, że cię nie było. - rzuciłam po chwili milczenia. - Trochę się ze sobą tam czubili.
- Aha. - odrzekł jeszcze bardziej zaskoczony. Zrozumiałam, o co mu chodziło; spodziewał się szczegółowego przesłuchania. Bardzo dobrze; niedoczekanie. - W takim razie chodźmy. - doszliśmy do stada. Wszystko było w normie. Kłócące się wcześniej konie pasły się w dwóch przeciwnych rogach. Władca porozmawiał z kilkoma osobami, podczas gdy ja podjadłam jeszcze iglaka. Kiedy wrócił, postanowiłam przejąć inicjatywę. Długo milczałam, wpatrując się w panoramę. Jak tu zacząć?
- Wiesz, lubię swoją rangę. - tekst normalnie na miarę Einsteina.
- Z jakiego powodu? - zainteresował się ogier.
- Prawie zawsze mam coś do roboty. Przykładowo taki szpieg, jak Mikado potrzebny jest zwykle raz na ruski rok, przynajmniej w tych stadach, które nie mają większych ambicji...a zakładam, że takim nie jesteśmy.
- Cóż, wydaje mi się, że nie. Zależy, co masz na myśli, mówiąc o tym. - odpowiedział szybko i spokojnie.
- Po prostu mam nadzieję, że będzie nas coraz więcej. W związku z tym będziemy potrzebować więcej terenów.
- Rozumiem.
- Wydawało mi się, że ty i Mikado znajdowaliście się w jednym miejscu w tym samym czasie. I, szczerze, wątpię, by było to przypadkowe... - rzekłam cicho. Osobnik jego pokroju powinien to zrozumieć. Właściwie, inteligencji mu nie brakowało.
<Khonkh? Hihihi Haaa HAHAHA *Nagły atak spazmatycznego śmiechu* Khe khe...chyba już XDD>
Przez chwilę zbierałam informacje i układałam w głowie wszystkie elementy układanki. Przywódca opuścił klan w jakiejś ważnej sprawie, przypuszczalnie związanej z nowym członkiem. W ostatnim czasie nie naraził się on nikomu, rozmawiał tylko z Marabell. Zajmował stanowisko szpiega.
Oczywiście. Najbardziej prawdopodobną opcją była misja szpiegowska. Wykluczyłam ajmak Uwski, te na wschód od terenów klanu były z pewnością zbyt słabo znane i dość niebezpieczne. Pozostawały Bajanolgijski i Kobdoski.
Podniosłam łeb i zauważyłam wracającego Mikada. Skarciłam się za przeoczenie tego, bowiem mogłabym się w łatwiejszy sposób dowiedzieć, gdzie przebywa Khonkh. Teraz nie mogłam już niczego uronić. Przeszedł kilkanaście kroków ode mnie, nie zwracając nań zbytniej uwagi. Obserwowałam go uważnie. Krok miał sprężysty, lecz opanowany, innymi słowy - krok dumny. Na jego pysku malował się równie spokojny wyraz. Teraz miałam już więcej niż połowę pewności co do mojej teorii, ale pewnie oczywiście się myliłam. Obserwowałam nadal uważnie krajobraz. Po pół godzinie byłam już skłonna to przerwać, gdy zauważyłam jakiś ruch, i zza trzcin wyłonił się wpierw charakterystyczny, wklęsły profil głowy, a następnie reszta gniadego ciała. Uśmiechnęłam się do siebie z ironią, po czym rozglądnęłam pobieżnie na boki, a następnie skupiłam wzrok na poruszającym się końskim kształcie, jak gdybym wcześniej go nie zauważyła. Nie ruszałam się do momentu, gdy znalazł się wystarczająco blisko. Pokłusowałam w jego stronę i tak spotkaliśmy się mniej więcej w połowie drogi.
- Cześć. - rzuciłam luźno na powitanie.
- Cześć. - odparł lekko zdziwiony.
- Szkoda, że cię nie było. - rzuciłam po chwili milczenia. - Trochę się ze sobą tam czubili.
- Aha. - odrzekł jeszcze bardziej zaskoczony. Zrozumiałam, o co mu chodziło; spodziewał się szczegółowego przesłuchania. Bardzo dobrze; niedoczekanie. - W takim razie chodźmy. - doszliśmy do stada. Wszystko było w normie. Kłócące się wcześniej konie pasły się w dwóch przeciwnych rogach. Władca porozmawiał z kilkoma osobami, podczas gdy ja podjadłam jeszcze iglaka. Kiedy wrócił, postanowiłam przejąć inicjatywę. Długo milczałam, wpatrując się w panoramę. Jak tu zacząć?
- Wiesz, lubię swoją rangę. - tekst normalnie na miarę Einsteina.
- Z jakiego powodu? - zainteresował się ogier.
- Prawie zawsze mam coś do roboty. Przykładowo taki szpieg, jak Mikado potrzebny jest zwykle raz na ruski rok, przynajmniej w tych stadach, które nie mają większych ambicji...a zakładam, że takim nie jesteśmy.
- Cóż, wydaje mi się, że nie. Zależy, co masz na myśli, mówiąc o tym. - odpowiedział szybko i spokojnie.
- Po prostu mam nadzieję, że będzie nas coraz więcej. W związku z tym będziemy potrzebować więcej terenów.
- Rozumiem.
- Wydawało mi się, że ty i Mikado znajdowaliście się w jednym miejscu w tym samym czasie. I, szczerze, wątpię, by było to przypadkowe... - rzekłam cicho. Osobnik jego pokroju powinien to zrozumieć. Właściwie, inteligencji mu nie brakowało.
<Khonkh? Hihihi Haaa HAHAHA *Nagły atak spazmatycznego śmiechu* Khe khe...chyba już XDD>
10.11.2017
Od Marabell do Mikada ,,Koszmarne sumienie"
Gdy skończyłam pracę postanowiłam w końcu się porządnie wyspać. Położyłam się i prawie natychmiast zasnęłam.
- Mara, zostawiłaś nas - usłyszałam głos przyjaciółki.
- Laf? Gdzie jesteś? - zapytałam, a przede mną wyrosła nie wiadomo skąd moja stara przyjaciółka.
- Mara, zostawiłaś nas - powtórzyła klacz.
- Nie, to ojciec mnie zmusił, ja nie chciałam...
- Ale nas zostawiłaś, Mara.
- Chciałam wrócić, ale nie mogłam! Wybaczysz mi? - zapytałam, a do oczu zaczęły napływać mi łzy.
- Mara, zostawiłaś nas. Tego się nie wybacza.
- Naprawdę nie chciałam - zamknęłam oczy i skuliłam się.
- Obudź się, hej! - poczułam potrząsanie moim ciałem.
Otworzyłam oczy. Słońce leniwie podnosiło się na wschodzie. Tuż obok mnie stał mój wybawca - Mikado.
- Miałaś jakiś koszmar? cały czas mamrotałaś coś, płakałaś.
- Tak, ale to już przeszłość. Przynajmniej większość nocy przespałam. Czuję się dużo bardziej wypoczęta. Dzięki, że mnie obudziłeś.
- Nie ma za co - odparł ogier.
Wstałam, otrzepałam się, po czym zaczęłam jeść swoje śniadanie, w postaci kilku roślinek z torby, z którą nie rozstawałam się ostatnio w ogóle.
- Chcesz trochę? - zapytałam, kiedy spostrzegłam, że ogier, zamiast odejść przygląda mi się.
- Już dzisiaj jadłem, dzięki.
Zamknęłam torbę. Rozciągnęłam się trochę i ruszyłam w kierunku jeziora -- miałam wolny dzień.
- Gdzie idziesz? - zadał pytanie ogier.
- A, tak sobie pozwiedzać. Chcesz iść ze mną?
- Pewnie.
Zrównaliśmy się i pokłusowaliśmy nad jezioro.
<Mikado?>
- Mara, zostawiłaś nas - usłyszałam głos przyjaciółki.
- Laf? Gdzie jesteś? - zapytałam, a przede mną wyrosła nie wiadomo skąd moja stara przyjaciółka.
- Mara, zostawiłaś nas - powtórzyła klacz.
- Nie, to ojciec mnie zmusił, ja nie chciałam...
- Ale nas zostawiłaś, Mara.
- Chciałam wrócić, ale nie mogłam! Wybaczysz mi? - zapytałam, a do oczu zaczęły napływać mi łzy.
- Mara, zostawiłaś nas. Tego się nie wybacza.
- Naprawdę nie chciałam - zamknęłam oczy i skuliłam się.
- Obudź się, hej! - poczułam potrząsanie moim ciałem.
Otworzyłam oczy. Słońce leniwie podnosiło się na wschodzie. Tuż obok mnie stał mój wybawca - Mikado.
- Miałaś jakiś koszmar? cały czas mamrotałaś coś, płakałaś.
- Tak, ale to już przeszłość. Przynajmniej większość nocy przespałam. Czuję się dużo bardziej wypoczęta. Dzięki, że mnie obudziłeś.
- Nie ma za co - odparł ogier.
Wstałam, otrzepałam się, po czym zaczęłam jeść swoje śniadanie, w postaci kilku roślinek z torby, z którą nie rozstawałam się ostatnio w ogóle.
- Chcesz trochę? - zapytałam, kiedy spostrzegłam, że ogier, zamiast odejść przygląda mi się.
- Już dzisiaj jadłem, dzięki.
Zamknęłam torbę. Rozciągnęłam się trochę i ruszyłam w kierunku jeziora -- miałam wolny dzień.
- Gdzie idziesz? - zadał pytanie ogier.
- A, tak sobie pozwiedzać. Chcesz iść ze mną?
- Pewnie.
Zrównaliśmy się i pokłusowaliśmy nad jezioro.
<Mikado?>
9.11.2017
Od Marabell do Khonkha ,,Niebezpieczna ulga"
Stałam i patrzyłam. Patrzyłam i stałam. I nudziłam się śmiertelnie. Ludzie nie robili niczego ciekawego, a okoliczne gałązki tylko czekały, żeby mnie drapnąć, lub wplątać się w grzywę i ogon. Lubiłam patrzeć w gwiazdy, oraz ogólnie niebo, zwłaszcza nocne. Ale stanie cały czas w miejscu bardzo mnie denerwowało. Nogi mnie cały czas bolały, ciągle dreptałam w miejscu. Postanowiłam po cichu rozbić rundkę wokół obozu i ulżyć trochę swoim nogom. Ruszyłam więc powoli i ostrożnie między drzewami tak, żeby nie wydawać głośniejszych dźwięków. Los chciał, żebym nadepnęła na jakąś większą gałąź, która pękła z wyraźnie słyszalnym trzaskiem. Zlękłam się, więc szybko odskoczyłam w bok, jednocześnie starając się jeszcze bardziej skryć wśród zarośli. Człowiek, który stał na warcie, odwrócił się w moją stronę. Zamknęłam oczy, żeby nie widać było światła odbijającego się w nich.
- Coś się stało? - zapytał drugi człowiek.
- Wydawało mi się, że coś tam jest.
- Nic tam nie ma. Idź spać, ja zostanę - odpowiedział nowy człowiek, który stanął w blasku ogniska, podczas gdy drugi zniknął w jednym z namiotów.
Nie rozumiałam, co mówili, ale wydawało mi się, że nie grozi mi już niebezpieczeństwo. Postanowiłam jednak nie ruszać się z miejsca i stać spokojnie tam, gdzie nikt mi mógł mnie dostrzec, choć ja mogłam bez problemu przyglądać się ich poczynaniom.
<Khonkh?>
- Coś się stało? - zapytał drugi człowiek.
- Wydawało mi się, że coś tam jest.
- Nic tam nie ma. Idź spać, ja zostanę - odpowiedział nowy człowiek, który stanął w blasku ogniska, podczas gdy drugi zniknął w jednym z namiotów.
Nie rozumiałam, co mówili, ale wydawało mi się, że nie grozi mi już niebezpieczeństwo. Postanowiłam jednak nie ruszać się z miejsca i stać spokojnie tam, gdzie nikt mi mógł mnie dostrzec, choć ja mogłam bez problemu przyglądać się ich poczynaniom.
<Khonkh?>
8.11.2017
Od Khonkha do Marabell "Spokojna noc"
Zostałem na warcie sam. Nie chciałem, aby Marabell niepotrzebnie się męczyła, ale odniosłem wrażenie, że poczuła się urażona. Całą noc obserwowałem ludzi, którzy i tak niedługo po odejściu klaczy poszli spać. Za jedyną rozrywkę służyło mi oglądanie pięknego, gwieździstego nieba. Ewentualnie mogłem jeszcze patrzeć na płonące ognisko i podziwiać, jak co jakiś czas ludzie zmieniali przy nim wartę. Rano ledwo trzymałem się na nogach. Planowałem wrócić do stada i wysłać do pilnowania ludzi kogoś innego, może Marabell. Ja zamierzałem w tym czasie odpocząć. Jak na machnięciem czarodziejskiej różdżki, ledwo to pomyślałem, a usłyszałem cichy szelest. Po chwili pojawiła się Marabell.
- Miło cię widzieć- powiedziałem.
- Z całym szacunkiem, ale nie wyglądasz najlepiej. Może teraz ja popilnuję ludzi?- zapytała.
- Właśnie to samo chciałem powiedzieć. To znaczy niekoniecznie dokładnie to samo, ale byłbym wdzięczny, gdybyś zechciała mnie zastąpić. Wrócę wieczorem na kolejną wartę, a jutro wyruszymy już w dalszą wędrówkę, więc nie będziemy musieli martwić się ludźmi- powiedziałem.
- Oczywiście, z chęcią zostanę tutaj i popilnuję tych ludzi- odparła Marabell. Pożegnaliśmy się więc. Klacz została na miejscu, a ja po cichu się oddaliłem. Na moje szczęście podczas mojej nieobecności w klanie nic się nie wydarzyło. Mogłem więc w spokoju się zdrzemnąć. Zignorowałem zdziwiony wzrok kilku członków klanu ( w tym Yatgaar) i poszedłem nieco w las, poszukując ciszy. W końcu zdołałem się na jakiś czas odprężyć
- Miło cię widzieć- powiedziałem.
- Z całym szacunkiem, ale nie wyglądasz najlepiej. Może teraz ja popilnuję ludzi?- zapytała.
- Właśnie to samo chciałem powiedzieć. To znaczy niekoniecznie dokładnie to samo, ale byłbym wdzięczny, gdybyś zechciała mnie zastąpić. Wrócę wieczorem na kolejną wartę, a jutro wyruszymy już w dalszą wędrówkę, więc nie będziemy musieli martwić się ludźmi- powiedziałem.
- Oczywiście, z chęcią zostanę tutaj i popilnuję tych ludzi- odparła Marabell. Pożegnaliśmy się więc. Klacz została na miejscu, a ja po cichu się oddaliłem. Na moje szczęście podczas mojej nieobecności w klanie nic się nie wydarzyło. Mogłem więc w spokoju się zdrzemnąć. Zignorowałem zdziwiony wzrok kilku członków klanu ( w tym Yatgaar) i poszedłem nieco w las, poszukując ciszy. W końcu zdołałem się na jakiś czas odprężyć
~~Kilka godzin później~~
Gdy się obudziłem, było już popołudniu. Poszukałem czegoś do jedzenia, a następnie upewniłem się, czy wszystko w klanie jest w porządku. Potem stwierdziłem, że mogę pomału iść do Marabell. Miałem nadzieję, że i dziś ludzie nic szczególnego ani niebezpiecznego się nie wydarzyło.
<Marabell?>
8.11.2017
Od Khonkha do Yatgaar "Wysłanie szpiega"
- Byłaś kiedyś nad morzem?- zapytałem klaczy.
- Podróżowałem przez długi czas i byłam w wielu miejscach- odparła Yatgaar.
- Czyli byłaś tam kiedyś?- spytałem, chcąc się upewnić.
- Może- odpowiedziała klacz. Pokręciłem głową z rezygnacją. Z Yatgaar nigdy nie można się nudzić.
- Ty prawie nigdy nie mówisz niczego wprost- poskarżyłem się.
- Taki już mój urok- odparła klacz. Potem rozmowa się urwała. Po jakimś czasie zapach morza przybrał na sile. Naszymi grzywami targała w najlepsze morska grzywa. Potem oczom ukazał się widok brzegu jeziora Uws, największego w Mongolii.
- Niech wszyscy uważają, jak chodzą. Nie chcemy, żeby ktoś utknął w bagnie- powiedziałem tak głośno, aby każdy słyszał. Około pół godziny zajęło nam dotarcie do naszej bazy. Członkowie klanu rozeszli się w poszukiwaniu pożywienia, którego tutaj było trochę więcej. Ja w tym czasie oddaliłem się od klanu na tyle, aby nikt nie był w stanie mnie zauważyć. Przyszedłem na miejsce spotkania jako pierwszy, Mikado dotarł nieco później.
- Nikt cię nie widział i nie szedł za tobą?- zapytałem. Ogier pokręcił przecząco głową.
- To dobrze. To, o czym będziemy rozmawiać, nie jest przeznaczone dla uszu reszty poddanych. Twoim zadaniem jest szpiegować w pozostałej, niepodlegającej nam części ajmaku kopdoskiego. Czy są tam jakieś klany, stada? Ilu mieszkańców liczy? Ile przebywa tam ludzi? Czy jest niebezpiecznie? Jak dokładnie wygląda tamtejszy teren? Musisz znaleźć odpowiedzi na wszystkie te pytania- powiedziałem.
- Tak jest, w końcu od tego jestem- odparł Mikado.
- Wyruszysz pojutrze. Czy ci to odpowiada?- zapytałem.
- Oczywiście, ale jak wytłumaczymy moją nieobecność?- spytał ogier.
- Powiemy, że odłączyłeś się od klanu w poszukiwaniu bliskich czy też postanowiłeś odejść, a potem znowu powrócisz- odpowiedziałem. Mikado pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Wracaj do klanu, a ja przyjdę jakiś czas po tobie, żeby nikt nic nie podejrzewał- odparłem. Mikado skierował się z powrotem.
<Yatgaar? Pełna konspiracja XD>
- Podróżowałem przez długi czas i byłam w wielu miejscach- odparła Yatgaar.
- Czyli byłaś tam kiedyś?- spytałem, chcąc się upewnić.
- Może- odpowiedziała klacz. Pokręciłem głową z rezygnacją. Z Yatgaar nigdy nie można się nudzić.
- Ty prawie nigdy nie mówisz niczego wprost- poskarżyłem się.
- Taki już mój urok- odparła klacz. Potem rozmowa się urwała. Po jakimś czasie zapach morza przybrał na sile. Naszymi grzywami targała w najlepsze morska grzywa. Potem oczom ukazał się widok brzegu jeziora Uws, największego w Mongolii.
- Niech wszyscy uważają, jak chodzą. Nie chcemy, żeby ktoś utknął w bagnie- powiedziałem tak głośno, aby każdy słyszał. Około pół godziny zajęło nam dotarcie do naszej bazy. Członkowie klanu rozeszli się w poszukiwaniu pożywienia, którego tutaj było trochę więcej. Ja w tym czasie oddaliłem się od klanu na tyle, aby nikt nie był w stanie mnie zauważyć. Przyszedłem na miejsce spotkania jako pierwszy, Mikado dotarł nieco później.
- Nikt cię nie widział i nie szedł za tobą?- zapytałem. Ogier pokręcił przecząco głową.
- To dobrze. To, o czym będziemy rozmawiać, nie jest przeznaczone dla uszu reszty poddanych. Twoim zadaniem jest szpiegować w pozostałej, niepodlegającej nam części ajmaku kopdoskiego. Czy są tam jakieś klany, stada? Ilu mieszkańców liczy? Ile przebywa tam ludzi? Czy jest niebezpiecznie? Jak dokładnie wygląda tamtejszy teren? Musisz znaleźć odpowiedzi na wszystkie te pytania- powiedziałem.
- Tak jest, w końcu od tego jestem- odparł Mikado.
- Wyruszysz pojutrze. Czy ci to odpowiada?- zapytałem.
- Oczywiście, ale jak wytłumaczymy moją nieobecność?- spytał ogier.
- Powiemy, że odłączyłeś się od klanu w poszukiwaniu bliskich czy też postanowiłeś odejść, a potem znowu powrócisz- odpowiedziałem. Mikado pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Wracaj do klanu, a ja przyjdę jakiś czas po tobie, żeby nikt nic nie podejrzewał- odparłem. Mikado skierował się z powrotem.
<Yatgaar? Pełna konspiracja XD>
8.11.2017
Od Khonkha ,,Kariera nauczyciela"
Dziś Aron przybiegł zdyszany ze swojego patrolu z informacją, jakoby w pobliżu natknął się na ślady wilczej watahy. Nie potrafił dodatkowo określić, ile mogła ona liczyć osobników.
- Zauważyłem tylko odciski łap i gdzieniegdzie podrapane drzewa- powiedział. Było to bardzo niepokojące, zważywszy na naszą ostatnią przygodę z wilkami. Cieszyłem się przynajmniej, iż nie wie o tym Yatgaar. Nie chciałem znów musieć się o nią martwić. To znaczy, nie żebym martwił się o nią jakoś inaczej niż o innych. Jej bezpieczeństwo obchodzi mnie tak samo jak pozostałych członków klanu- pomyślałem. Natychmiast zwołałem więc grupę koni, z którymi zamierzałem to sprawdzić. Byli to: Dorian, Fenrir no i oczywiście Aron, który miał nas zaprowadzić. Kiedy mieliśmy już wyruszyć, pojawił się Kepper.
- Dokąd idziecie?- zapytał. Fenrir już chciał coś powiedzieć, ale go uciszyłem. Uznałem, że kto jak kto, ale Kepper może poznać prawdę w razie czego. Był jednym z nielicznych, do których miałem pełne zaufanie. W końcu jak na razie jestem jedynym koniem w klanie, który ma rangę nauczyciela, a on był kiedyś jedynym źrebakiem. Do teraz pamiętam nasze lekcje. Kepper zawsze był bardzo spostrzegawczy i wygadany i nie bał się zadawać pytań.
Jako przykład mogę podać jedną z naszych lekcji. Omawialiśmy wtedy z Kepperem okazywanie szacunku starszym i wyższym rangą oraz to, że trzeba się ich słuchać.
- Ale co, jeśli ktoś z nich się myli?- zapytał wtedy młody ogierek.
- Należy poczekać na swoją kolej i kulturalnie pokazać im błędy w ich toku rozumowania- odpowiedziałem.
- A jeśli nie będą chcieli kogoś posłuchać albo w ogóle wysłuchać? A ten ktoś będzie miał większą rację od nich?- kontynuował Kepper.
- Po pierwsze, nie można mieć większej czy mniejszej racji, bo ona, tak jak i prawda, jest tylko jedna. Oczywiście to do władcy należy ostateczna decyzja, ale powinien on zawsze liczyć się ze zdaniem innych- odparłem.
- Ale jak nie będzie się liczył, to co wtedy?
- Wtedy nie zasługuje na to, by być władcą- odpowiedziałem.
- Czyli już nie trzeba się go słuchać?
- Trzeba, dopóki tym władcom jest. Ale jeśli szkodzi on klanowi, nie powinien nim być. Kiedy przestanie pełnić tę funkcję, traci związane z nią przywileje.
- Czyli osoba starsza nie straci swoich przywilejów, bo jej się nie da pozbawić... bycia starszym- zauważył Kepper. Był widocznie zadowolony ze swojej spostrzegawczości.
- Dobrze powiedziane- pochwaliłem go. W końcu jednak musiałem też nauczyć ogierka, jak zachowywać się w towarzystwie. Trzeba było wyjaśnić mu wiele rzeczy, np. dlaczego nie może zadawać pytań komu chcą, jakich chce i tak jak chce. Przyznam szczerze, Kepper także mnie czegoś nauczył. Tego, że wcale nie tak łatwo być nauczycielem.
- Idziemy sprawdzić miejsce, gdzie być może przebywała niedawno wataha wilków. Nie mów na razie nikomu, Kepper. Nie chcę siać niepotrzebnej paniki- powiedziałem, na co koń pokiwał głową. Wyruszyliśmy więc za Aronem, zaś Kepper został. Okazało się jednak, że ślady były stare. Nic nie wskazywało na to, jakoby wataha miała nadal przebywać gdzieś w pobliżu, dlatego mogliśmy ze spokojem wrócić do klanu.
<Opowiadanie dotyczące drugiej rangi Khonkha>
- Zauważyłem tylko odciski łap i gdzieniegdzie podrapane drzewa- powiedział. Było to bardzo niepokojące, zważywszy na naszą ostatnią przygodę z wilkami. Cieszyłem się przynajmniej, iż nie wie o tym Yatgaar. Nie chciałem znów musieć się o nią martwić. To znaczy, nie żebym martwił się o nią jakoś inaczej niż o innych. Jej bezpieczeństwo obchodzi mnie tak samo jak pozostałych członków klanu- pomyślałem. Natychmiast zwołałem więc grupę koni, z którymi zamierzałem to sprawdzić. Byli to: Dorian, Fenrir no i oczywiście Aron, który miał nas zaprowadzić. Kiedy mieliśmy już wyruszyć, pojawił się Kepper.
- Dokąd idziecie?- zapytał. Fenrir już chciał coś powiedzieć, ale go uciszyłem. Uznałem, że kto jak kto, ale Kepper może poznać prawdę w razie czego. Był jednym z nielicznych, do których miałem pełne zaufanie. W końcu jak na razie jestem jedynym koniem w klanie, który ma rangę nauczyciela, a on był kiedyś jedynym źrebakiem. Do teraz pamiętam nasze lekcje. Kepper zawsze był bardzo spostrzegawczy i wygadany i nie bał się zadawać pytań.
Jako przykład mogę podać jedną z naszych lekcji. Omawialiśmy wtedy z Kepperem okazywanie szacunku starszym i wyższym rangą oraz to, że trzeba się ich słuchać.
- Ale co, jeśli ktoś z nich się myli?- zapytał wtedy młody ogierek.
- Należy poczekać na swoją kolej i kulturalnie pokazać im błędy w ich toku rozumowania- odpowiedziałem.
- A jeśli nie będą chcieli kogoś posłuchać albo w ogóle wysłuchać? A ten ktoś będzie miał większą rację od nich?- kontynuował Kepper.
- Po pierwsze, nie można mieć większej czy mniejszej racji, bo ona, tak jak i prawda, jest tylko jedna. Oczywiście to do władcy należy ostateczna decyzja, ale powinien on zawsze liczyć się ze zdaniem innych- odparłem.
- Ale jak nie będzie się liczył, to co wtedy?
- Wtedy nie zasługuje na to, by być władcą- odpowiedziałem.
- Czyli już nie trzeba się go słuchać?
- Trzeba, dopóki tym władcom jest. Ale jeśli szkodzi on klanowi, nie powinien nim być. Kiedy przestanie pełnić tę funkcję, traci związane z nią przywileje.
- Czyli osoba starsza nie straci swoich przywilejów, bo jej się nie da pozbawić... bycia starszym- zauważył Kepper. Był widocznie zadowolony ze swojej spostrzegawczości.
- Dobrze powiedziane- pochwaliłem go. W końcu jednak musiałem też nauczyć ogierka, jak zachowywać się w towarzystwie. Trzeba było wyjaśnić mu wiele rzeczy, np. dlaczego nie może zadawać pytań komu chcą, jakich chce i tak jak chce. Przyznam szczerze, Kepper także mnie czegoś nauczył. Tego, że wcale nie tak łatwo być nauczycielem.
- Idziemy sprawdzić miejsce, gdzie być może przebywała niedawno wataha wilków. Nie mów na razie nikomu, Kepper. Nie chcę siać niepotrzebnej paniki- powiedziałem, na co koń pokiwał głową. Wyruszyliśmy więc za Aronem, zaś Kepper został. Okazało się jednak, że ślady były stare. Nic nie wskazywało na to, jakoby wataha miała nadal przebywać gdzieś w pobliżu, dlatego mogliśmy ze spokojem wrócić do klanu.
<Opowiadanie dotyczące drugiej rangi Khonkha>
7.11.2017
Od Mikado do Marabell ,,Nowy zakamarek"
- Nie, spoko. Jestem szpiegiem tropiących takich jak my. - uśmiechnąłem się zadziornie - Och...gdybamy i gdybamy, a ja się nie przedstawiłem...no więc Mikado...Witaj..mogę mówić ci Ma?
- Oczywiście, oczywiście.
Zbliżała się noc. Gałęzie drzew uginały się pod naporem wiatru. Byłem ciekaw co się dzieje tam, gdzie spoglądała klacz. Nie odwracałem głowy. Szliśmy przed siebie.
- Popatrz - szepnęła w końcu klacz.
- Aha - odwróciłem się, a moim oczom ukazał się piękny widok - Zostaniemy tu chwilę?
- Okej, najwyżej znowu się nie wyśpię.
- Nie wyśpisz? Możemy wrócić...
- Nie, chodź - pociągnęła mnie w dół.
Turlaliśmy się i turlaliśmy. Czułem się jakbym stracił połowę grzywy i ogona, chociaż byliśmy dopiero w połowie.
Zasnęliśmy w miejscu, gdzie drzewa rosły rzadziej i tworzyły przytulną polankę.
....................................................................................................................................
Rano rozchyliłem powieki. Ma siedziała na pniaku, a jej grzywa falowała na wietrze.
Uniosłem głowę. Panowała przyjemna atmosfera. Podszedłem do Marabell Staliśmy bez słowa jakiś czas. W końcu klacz odezwała się.
- Zaraz muszę iść do stada spełniać rangę.
- O kurczę, ja też.
- Wracamy razem - uśmiechnęła się.
Manewrowaliśmy między pniami drzew, idąc po naszych wczorajszych śladach. W końcu byliśmy już blisko. Ja wywaliłem się po drodze kilka razy. Stanęliśmy i po chwili pobiegliśmy przed siebie. Parę razy musiałem się zatrzymywać, żeby nie wyprzedzać klaczy, dając sobie czas na odpoczynek. Jakimś cudem dotarliśmy. Gdy wszedłem na miejsce postoju pojawił się władca.
- Marabell, dzisiaj masz służbę z Mikado. - powiedział.
- Dobrze. - skinąłem głową razem z klaczą.
- Chodźcie już na stanowiska. - przerwał nam.
- Dobrze. - odpowiedzieliśmy.
<Marabell?>
- Oczywiście, oczywiście.
Zbliżała się noc. Gałęzie drzew uginały się pod naporem wiatru. Byłem ciekaw co się dzieje tam, gdzie spoglądała klacz. Nie odwracałem głowy. Szliśmy przed siebie.
- Popatrz - szepnęła w końcu klacz.
- Aha - odwróciłem się, a moim oczom ukazał się piękny widok - Zostaniemy tu chwilę?
- Okej, najwyżej znowu się nie wyśpię.
- Nie wyśpisz? Możemy wrócić...
- Nie, chodź - pociągnęła mnie w dół.
Turlaliśmy się i turlaliśmy. Czułem się jakbym stracił połowę grzywy i ogona, chociaż byliśmy dopiero w połowie.
Zasnęliśmy w miejscu, gdzie drzewa rosły rzadziej i tworzyły przytulną polankę.
....................................................................................................................................
Rano rozchyliłem powieki. Ma siedziała na pniaku, a jej grzywa falowała na wietrze.
Uniosłem głowę. Panowała przyjemna atmosfera. Podszedłem do Marabell Staliśmy bez słowa jakiś czas. W końcu klacz odezwała się.
- Zaraz muszę iść do stada spełniać rangę.
- O kurczę, ja też.
- Wracamy razem - uśmiechnęła się.
Manewrowaliśmy między pniami drzew, idąc po naszych wczorajszych śladach. W końcu byliśmy już blisko. Ja wywaliłem się po drodze kilka razy. Stanęliśmy i po chwili pobiegliśmy przed siebie. Parę razy musiałem się zatrzymywać, żeby nie wyprzedzać klaczy, dając sobie czas na odpoczynek. Jakimś cudem dotarliśmy. Gdy wszedłem na miejsce postoju pojawił się władca.
- Marabell, dzisiaj masz służbę z Mikado. - powiedział.
- Dobrze. - skinąłem głową razem z klaczą.
- Chodźcie już na stanowiska. - przerwał nam.
- Dobrze. - odpowiedzieliśmy.
<Marabell?>
7.11.2017
Od Marabell do Khonkha ,,Jesienne rozmyślanie"
- Może ja zostanę na warcie? Albo, możemy zostać razem - dodałam szybko, widząc grymas niezadowolenia na pysku ogiera.
- Im nas tu będzie więcej, tym większe prawdopodobieństwo, że nas zauważą - odparł po chwili zastanowienia Khonkh.
- Ale, co dwie pary oczu, to nie dwie, prawda? - starałam się przekonać władcę. Naprawdę bardzo chciałam zostać, gdyż wydawało mi się to świetną rozrywką.
- Ludzi nie jest wielu i wyglądają bardziej na szykujących się do snu, niż do jakiejś rewolucji. Raczej wystarczy tylko jeden koń do pilnowania ich - powiedział spokojnie ogier, starając się mnie nie urazić. Trochę się zdenerwowałam, gdyż byłam prawie pewna, że uważa mnie za bezużyteczną.
- Niech i tak będzie - rzuciłam smętnie.
Odeszłam stamtąd najciszej jak mogłam. Chwilę czułam jeszcze wzrok Khonkha na sobie, lecz chwilę później odwrócił się w stronę ludzi. Moje kopyta trafiały czasem w mokrą papkę z rozkładających się brązowych liści, a czasem w suchą plandekę kolorowych listeczków dopiero co odpadłych z drzew. Z postanowieniem odprężenia się odpłynęłam rzeka myśli.
'Drzewa są jak takie matki, a listki - jak dzieci. Drzewo wychowuje je, listeczki rosną. A kiedy dorosną wyrzuca je z domu, na pastwę losu'- stwierdziłam po chwili namysłu.
Gdy doszłam do reszty stada, prawie wszyscy sobie smacznie spali. Stanęłam w nocnej ciszy, przyglądając się księżycowi - mieszkaniu La Luny. Jedynej sprawiedliwej istoty na całym globie. Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w dźwięki nocy. Chwilę potem już spałam głębokim i spokojnym snem.
<Khonkh? Ty też kochasz księżyc?>
- Im nas tu będzie więcej, tym większe prawdopodobieństwo, że nas zauważą - odparł po chwili zastanowienia Khonkh.
- Ale, co dwie pary oczu, to nie dwie, prawda? - starałam się przekonać władcę. Naprawdę bardzo chciałam zostać, gdyż wydawało mi się to świetną rozrywką.
- Ludzi nie jest wielu i wyglądają bardziej na szykujących się do snu, niż do jakiejś rewolucji. Raczej wystarczy tylko jeden koń do pilnowania ich - powiedział spokojnie ogier, starając się mnie nie urazić. Trochę się zdenerwowałam, gdyż byłam prawie pewna, że uważa mnie za bezużyteczną.
- Niech i tak będzie - rzuciłam smętnie.
Odeszłam stamtąd najciszej jak mogłam. Chwilę czułam jeszcze wzrok Khonkha na sobie, lecz chwilę później odwrócił się w stronę ludzi. Moje kopyta trafiały czasem w mokrą papkę z rozkładających się brązowych liści, a czasem w suchą plandekę kolorowych listeczków dopiero co odpadłych z drzew. Z postanowieniem odprężenia się odpłynęłam rzeka myśli.
'Drzewa są jak takie matki, a listki - jak dzieci. Drzewo wychowuje je, listeczki rosną. A kiedy dorosną wyrzuca je z domu, na pastwę losu'- stwierdziłam po chwili namysłu.
Gdy doszłam do reszty stada, prawie wszyscy sobie smacznie spali. Stanęłam w nocnej ciszy, przyglądając się księżycowi - mieszkaniu La Luny. Jedynej sprawiedliwej istoty na całym globie. Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w dźwięki nocy. Chwilę potem już spałam głębokim i spokojnym snem.
<Khonkh? Ty też kochasz księżyc?>
7.11.2017
Od Yatgaar do Khonkha ,,Nad morzem"
Najbardziej poszkodowanych. Te słowa dźwięczały mi w uszach jeszcze przez kilka sekund; do tego grona zaliczaliśmy się właściwie tylko ja i on; w każdym razie nie uważałam swoich obrażeń za poważne. Bush Brave posiadał ledwie kilka zadrapań, a w takim kontekście komar na grzbiecie przeszkadza w chodzeniu. Może niezbyt wiele ta gra wyjaśniała, ale miałam już pewność, którą opcję wybrał.
- Rozumiem. Dziękuję za wyjaśnienia. - moja nagła przemiana powagi w miły, cichy ton odbiła się w niezmiernie zaskoczonym wyrazie pyska ogiera i postawionych uszach. Zaśmiałam się soczyście, zaraz władca również się przyłączył. Po chwili przestałam, po czym odwróciłam się wolno i odeszłam w swoją stronę, by zająć się skubaniem pędów iglaków i kory. Kątem oka zauważyłam fakt, iż Khonkh chciał coś jeszcze dodać, jednak postanowiłam to zignorować. To, co tajemnicze, zawsze przyciąga tego godnych.
Wkrótce usłyszałam nawoływanie do zebrania się wszystkich członków na jednym krańcu miejsca postoju. Ruszyłam nieśpiesznie w tamtą stronę i stanęłam mniej więcej pośrodku tłumu.
- Moi drodzy. Wspólnie z przewodnikiem chcemy wam złożyć pewną propozycję. - zaczął jak zwykle przedstawiając ogół sytuacji przywódca. Typowa mowa dla w miarę doświadczonych panujących. - Dziś zamierzamy wyruszyć do jeziora Uws. Zostało nam około pół dnia wędrówki. Czy ktoś ma jakieś przeciwwskazania? - większość spojrzała po sobie, pokiwała głowami, rozległy się pojedyncze szepty, lecz nikt nie powiedział nic na głos.
- Nie widzę problemu, więc szykujcie się do wymarszu! - na tym przemówienie się zakończyło, a klan rozszedł się do przygotowań, natomiast Khonkh zaczął zmierzać w moją stronę. Beznamiętnym wzrokiem wpatrywałam się w niego, nie nawiązując kontaktu wzrokowego dopóki nie znalazł się parę metrów ode mnie.
- Czy jesteś usatysfakcjonowana? - zapytał trochę żartobliwym tonem, machając ogonem.
- A i owszem. - odparłam podobnie. Zdecydowałam dodać do tej rozmowy jeszcze parę zdań.
- Nie powinieneś ,,spakować" teraz swoich rzeczy?
- Właściwie, nic takiego szczególnego nie posiadam. - odpowiedział po krótkim namyśle. Pokiwałam w milczeniu głową i odeszłam, klucząc wśród tłumu i gęstego lasu, dopóki nie miałam pewności, że żaden wzrok ani fizyczne ciało za mną nie podąża. Wtedy udałam się do miejsca, w którym ukryte były włócznia i pas. Dość dużo czasu zajęło mi założenie go samodzielnie; uznałam, że lepiej nie będę się z nim na razie rozstawać. Wsunęłam włócznię w specjalnie do tego przeznaczony ,,węzeł" i ruszyłam z powrotem. Większość stada przebierała już niecierpliwie kopytami, czekając na rozkaz. Niewzruszenie przeszłam obok grupek koni i ustawiłam się w kierunku północnym, kierunku naszej wędrówki. Wkrótce wyruszyliśmy przed siebie. Najpierw w stosunkowo krótkim czasie zniknął las i wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń. Nie tylko ja odetchnęłam z ulgą. Czasem tylko czułam silniejsze przypływy bólu w okolicach ran.
Pierwsze zmiany pojawiły się późnym popołudniem. Na horyzoncie pojawiła się cieniutka, ledwo widoczna linia błękitu, bardziej przypominającego rozjaśniony granat, a przed nią nieco szersza brązowa, znakująca żwirową plażę. Znacznie silniejszy od reszty podmuch wiatru z północy przyniósł pod moje nozdrza słony, orzeźwiający, ostry zapach. Tak, jak w opowieściach rodzinnych.
- Jak nad morzem... - szepnęłam do siebie.
- Skąd wiesz? - najwyraźniej dotarło to do uszu władcy.
- Morze jest przecież słone, prawda? A przynajmniej mi to przypomina.
<Khonkh? Nie szkodzi :)>
- Rozumiem. Dziękuję za wyjaśnienia. - moja nagła przemiana powagi w miły, cichy ton odbiła się w niezmiernie zaskoczonym wyrazie pyska ogiera i postawionych uszach. Zaśmiałam się soczyście, zaraz władca również się przyłączył. Po chwili przestałam, po czym odwróciłam się wolno i odeszłam w swoją stronę, by zająć się skubaniem pędów iglaków i kory. Kątem oka zauważyłam fakt, iż Khonkh chciał coś jeszcze dodać, jednak postanowiłam to zignorować. To, co tajemnicze, zawsze przyciąga tego godnych.
Wkrótce usłyszałam nawoływanie do zebrania się wszystkich członków na jednym krańcu miejsca postoju. Ruszyłam nieśpiesznie w tamtą stronę i stanęłam mniej więcej pośrodku tłumu.
- Moi drodzy. Wspólnie z przewodnikiem chcemy wam złożyć pewną propozycję. - zaczął jak zwykle przedstawiając ogół sytuacji przywódca. Typowa mowa dla w miarę doświadczonych panujących. - Dziś zamierzamy wyruszyć do jeziora Uws. Zostało nam około pół dnia wędrówki. Czy ktoś ma jakieś przeciwwskazania? - większość spojrzała po sobie, pokiwała głowami, rozległy się pojedyncze szepty, lecz nikt nie powiedział nic na głos.
- Nie widzę problemu, więc szykujcie się do wymarszu! - na tym przemówienie się zakończyło, a klan rozszedł się do przygotowań, natomiast Khonkh zaczął zmierzać w moją stronę. Beznamiętnym wzrokiem wpatrywałam się w niego, nie nawiązując kontaktu wzrokowego dopóki nie znalazł się parę metrów ode mnie.
- Czy jesteś usatysfakcjonowana? - zapytał trochę żartobliwym tonem, machając ogonem.
- A i owszem. - odparłam podobnie. Zdecydowałam dodać do tej rozmowy jeszcze parę zdań.
- Nie powinieneś ,,spakować" teraz swoich rzeczy?
- Właściwie, nic takiego szczególnego nie posiadam. - odpowiedział po krótkim namyśle. Pokiwałam w milczeniu głową i odeszłam, klucząc wśród tłumu i gęstego lasu, dopóki nie miałam pewności, że żaden wzrok ani fizyczne ciało za mną nie podąża. Wtedy udałam się do miejsca, w którym ukryte były włócznia i pas. Dość dużo czasu zajęło mi założenie go samodzielnie; uznałam, że lepiej nie będę się z nim na razie rozstawać. Wsunęłam włócznię w specjalnie do tego przeznaczony ,,węzeł" i ruszyłam z powrotem. Większość stada przebierała już niecierpliwie kopytami, czekając na rozkaz. Niewzruszenie przeszłam obok grupek koni i ustawiłam się w kierunku północnym, kierunku naszej wędrówki. Wkrótce wyruszyliśmy przed siebie. Najpierw w stosunkowo krótkim czasie zniknął las i wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń. Nie tylko ja odetchnęłam z ulgą. Czasem tylko czułam silniejsze przypływy bólu w okolicach ran.
Pierwsze zmiany pojawiły się późnym popołudniem. Na horyzoncie pojawiła się cieniutka, ledwo widoczna linia błękitu, bardziej przypominającego rozjaśniony granat, a przed nią nieco szersza brązowa, znakująca żwirową plażę. Znacznie silniejszy od reszty podmuch wiatru z północy przyniósł pod moje nozdrza słony, orzeźwiający, ostry zapach. Tak, jak w opowieściach rodzinnych.
- Jak nad morzem... - szepnęłam do siebie.
- Skąd wiesz? - najwyraźniej dotarło to do uszu władcy.
- Morze jest przecież słone, prawda? A przynajmniej mi to przypomina.
<Khonkh? Nie szkodzi :)>
6.11.2017
Od Khonkha do Yatgaar "Jaka decyzja?"
Posłałem klaczy kolejne zdziwione spojrzenie. Nadal nie rozumiałem, dlaczego zależy jej tak bardzo, abyśmy już wyruszyli w dalszą wędrówkę.
- Zastanowię się nad tym- powiedziałem, mając nadzieję, iż to na jakiś czas zaspokoi Yatgaar. Nic bardziej mylnego.
- Zastanowisz się? Kiedy w takim razie będziesz to wiedział?- odparła zniecierpliwionym tonem. Kiedyś zapewne by mnie to zdenerwowało, ale teraz nauczyłem się już, jak przebywać w jej towarzystwie i nie zwariować.
- Jutro. Jutro ostatecznie zadecyduję, co dalej robimy. Tymczasem nam wszystkim, a zwłaszcza tobie, przydałby się porządny wypoczynek- odparłem stanowczo. Klacz zrobiła minę w stylu "nie będziesz mi rozkazywał", ale nic nie odpowiedziała. Po chwili zaś grymas ten znikł z jej pyska.
- Dobrze, niech będzie. Dobranoc- powiedziała zwyczajnym tonem. I to naprawdę zwyczajnym. Nie brzmiała ani jakby była szczęśliwa, ani jakby była zła. Zdziwiło mnie to, gdyż spodziewałem się kolejnej niezbyt przyjemnej wymiany zdań. W naszym wykonaniu to już tradycja. Tym razem jednak klacz zaimponowała mi. Yatgaar zaczęła się już oddalać, kiedy krzyknąłem do niej:
- Dobranoc!- kilku członków stada, którzy przysypiali w pobliżu, zbudziło się i rzuciło mi nieprzyjemne spojrzenie. Zupełnie się tym jednak nie przejąłem. Yatgaar przystanęła i odwróciła się do mnie. Z tej odległości mogłem jeszcze dostrzec wyraz jej pyska.
- Do jutra- powiedziała i poszła.
- Zastanowię się nad tym- powiedziałem, mając nadzieję, iż to na jakiś czas zaspokoi Yatgaar. Nic bardziej mylnego.
- Zastanowisz się? Kiedy w takim razie będziesz to wiedział?- odparła zniecierpliwionym tonem. Kiedyś zapewne by mnie to zdenerwowało, ale teraz nauczyłem się już, jak przebywać w jej towarzystwie i nie zwariować.
- Jutro. Jutro ostatecznie zadecyduję, co dalej robimy. Tymczasem nam wszystkim, a zwłaszcza tobie, przydałby się porządny wypoczynek- odparłem stanowczo. Klacz zrobiła minę w stylu "nie będziesz mi rozkazywał", ale nic nie odpowiedziała. Po chwili zaś grymas ten znikł z jej pyska.
- Dobrze, niech będzie. Dobranoc- powiedziała zwyczajnym tonem. I to naprawdę zwyczajnym. Nie brzmiała ani jakby była szczęśliwa, ani jakby była zła. Zdziwiło mnie to, gdyż spodziewałem się kolejnej niezbyt przyjemnej wymiany zdań. W naszym wykonaniu to już tradycja. Tym razem jednak klacz zaimponowała mi. Yatgaar zaczęła się już oddalać, kiedy krzyknąłem do niej:
- Dobranoc!- kilku członków stada, którzy przysypiali w pobliżu, zbudziło się i rzuciło mi nieprzyjemne spojrzenie. Zupełnie się tym jednak nie przejąłem. Yatgaar przystanęła i odwróciła się do mnie. Z tej odległości mogłem jeszcze dostrzec wyraz jej pyska.
- Do jutra- powiedziała i poszła.
~~Następnego dnia~~
Zanim obudził się cały klan minęło sporo czasu. Niektórzy potrzebowali w końcu dużo odpoczynku. Potem przyszedł czas na skąpe śniadanie. Wracają trudne czasy- pomyślałem w przerwie między rozmyślaniami nad propozycją Yatgaar. Jak się spodziewałem, zjawiła się u mnie niedługo później.
- Zdecydowałeś już?- spytała z niecierpliwością.
- Oczywiście- odparłem.
- I?- ponagliła mnie klacz.
- A co ci tak śpieszno?- postanowiłem chwilę się z nią jeszcze podroczyć.
- Przestań! Nie żartuj sobie ze mnie! Po prostu chcę wiedzieć, na co się szykować. Musisz przyznać, że moja propozycja nie jest zła- odparła Yatgaar.
- Nie jest, ale nie każdemu może pasować. Nie wszyscy muszą być w stanie sprostać teraz podróży. Postanowiłem więc, że decyzję podejmie klan. Decydujący głos oczywiście będzie należał do najbardziej poszkodowanych członków. Muszę mieć pewność, zanim wyruszę, że podołają i dotrą do celu- powiedziałem.
<Yatgaar? Trochę spóźnione, ale jest! XD>
6.11.2017
Od Yatgaar do Khonkha ,,Mała narada"
Te opowiadanie uznaję również za to, które należy napisać co 3 miesiące w związku ze swą rangą.
Nasz marsz nie trwał długo, ale pozwolił się wszystkim rozgrzać. Na otwartą ranę na grzbiecie i lewej tylnej nodze przestałam prawie zwracać uwagę; pulsujący ból i pozostawiany przeze mnie krwawy ślad na szaro-burych resztkach śniegu i runie leśnym był niczym w porównaniu z cieczą próbującą dostać mi się prosto do oka, przez co musiałam mieć niemal cały czas je zamknięte, a w konsekwencji widziałam dość niewyraźnie prawą stronę. Tak to jest, że najmniejsze niedogodności bywają najbardziej uciążliwe...Dotarliśmy na miejsce właściwie niewiele różniące się od reszty boru, gdzie władca kazał się zatrzymać. Czyżby nie chciał już ,,przemęczać" rannych? A może ma swoje powody? Charakterystyczne były tylko dwa zrośnięte u nasady świerki.
Rozglądałam się jeszcze po okolicy, kiedy poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Z miejsca ruszyłam w stronę Tayfuna, zielarza i obecnie jedynego konia w klanie, który znał się na medycynie. Zaczął uważnie przyglądać się moim ranom, a ja z niewidoczną ulgą odciążyłam zranioną kończynę i zwiesiłam łeb. Strużka krwi uporczywie ściekała mi wydeptaną ścieżką w stronę powieki. Zacisnęłam już w złości zęby, gdy poczułam coś miękkiego, a zarazem szorstkiego na moim oku. Kiedy ktoś odsunął to ponownie, zobaczyłam Keppera trzymającego w pysku dosyć mały kawałek materiału, przesiąknięty w większości czerwienią. Dłuższą chwilę milczałam, po czym uśmiechnęłam się z wysiłkiem i rzekłam miłym głosem:
- Dziękuję. - źrebak odszedł na bok, by przyglądać się pracy ogiera, a naprzeciwko mnie stanął władca. Wyprostowałam się ponownie, nie zwracając uwagi na protest grzbietu.
- Wszystko okey? - spytał obojętnym tonem.
- Tak. - po mocowaniu się z nieco pożółkłymi, zapewne ukradzionymi pewnego pięknego dnia (bardzo dawnego zapewne) z obozowiska ludzi, bandażami i paru przekleństwach Tayfunowi oraz jego nowemu pomocnikowi, Kepperowi, udało się założyć opatrunki pod którymi umieszczono zioła mające przyspieszyć gojenie się ran. W sumie był to wręcz luksus; rzadko udaje się zdobyć takie rzeczy. Khonkh odszedł tylko na moment do Bush Brave'a, a poza tym przyglądał się temu cały czas. Od razu zabrałam się do skubania resztek roślinności. Właściwie nie przejmowałam się zbytnio urazami.
- Niebo znów jest czyste. - stwierdził nagle przywódca, odrywając łeb od ziemi. Rzuciłam mu krótkie spojrzenie, ale nie odpowiedziałam. Wtem przyszło mi coś do głowy.
- Powinniśmy już ruszać do jeziora Uws. - ogier zastanawiał się krótko.
- Faktycznie, spędziliśmy tu już dużo czasu, ale wy dwoje musicie odpocząć, a nie jest nam źle...
- Daj wreszcie spokój. - powiedziałam z nutką śmiechu. - To ledwie pół dnia wędrówki. Na razie mamy wszystkiego pod dostatkiem, ale zapasy się już wyczerpują.
- Zdążymy je uzupełnić, nawet jeśli wyruszymy parę dni później. - odparł. postanowiłam ciągnąć dalej.
- Owszem. Jesteśmy też bardziej narażeni na ataki drapieżników. I myślę, że padające drzewa podczas załamań pogody także nie są zbyt bezpieczne. - stanowczość w jego oczach nieco osłabła.
- W tym masz rację. - odrzekł. - Jednak co nam da wcześniejszy wymarsz?
- Porządny wypoczynek i być może nowe materiały. Stado musi być gotowe. - na zewnątrz zachowywałam powagę i raczej luźny styl, a emocje zostawiłam dla siebie.
- Na co? - usłyszałam wyraźne zdziwienie konia.
- Ten pokój nie będzie trwał wiecznie. Lepiej być pierwszym, niż zaskoczonym.
<Khonkh? *Gwiżdże, udając, że nic ją nie obchodziXD*>
Nasz marsz nie trwał długo, ale pozwolił się wszystkim rozgrzać. Na otwartą ranę na grzbiecie i lewej tylnej nodze przestałam prawie zwracać uwagę; pulsujący ból i pozostawiany przeze mnie krwawy ślad na szaro-burych resztkach śniegu i runie leśnym był niczym w porównaniu z cieczą próbującą dostać mi się prosto do oka, przez co musiałam mieć niemal cały czas je zamknięte, a w konsekwencji widziałam dość niewyraźnie prawą stronę. Tak to jest, że najmniejsze niedogodności bywają najbardziej uciążliwe...Dotarliśmy na miejsce właściwie niewiele różniące się od reszty boru, gdzie władca kazał się zatrzymać. Czyżby nie chciał już ,,przemęczać" rannych? A może ma swoje powody? Charakterystyczne były tylko dwa zrośnięte u nasady świerki.
Rozglądałam się jeszcze po okolicy, kiedy poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Z miejsca ruszyłam w stronę Tayfuna, zielarza i obecnie jedynego konia w klanie, który znał się na medycynie. Zaczął uważnie przyglądać się moim ranom, a ja z niewidoczną ulgą odciążyłam zranioną kończynę i zwiesiłam łeb. Strużka krwi uporczywie ściekała mi wydeptaną ścieżką w stronę powieki. Zacisnęłam już w złości zęby, gdy poczułam coś miękkiego, a zarazem szorstkiego na moim oku. Kiedy ktoś odsunął to ponownie, zobaczyłam Keppera trzymającego w pysku dosyć mały kawałek materiału, przesiąknięty w większości czerwienią. Dłuższą chwilę milczałam, po czym uśmiechnęłam się z wysiłkiem i rzekłam miłym głosem:
- Dziękuję. - źrebak odszedł na bok, by przyglądać się pracy ogiera, a naprzeciwko mnie stanął władca. Wyprostowałam się ponownie, nie zwracając uwagi na protest grzbietu.
- Wszystko okey? - spytał obojętnym tonem.
- Tak. - po mocowaniu się z nieco pożółkłymi, zapewne ukradzionymi pewnego pięknego dnia (bardzo dawnego zapewne) z obozowiska ludzi, bandażami i paru przekleństwach Tayfunowi oraz jego nowemu pomocnikowi, Kepperowi, udało się założyć opatrunki pod którymi umieszczono zioła mające przyspieszyć gojenie się ran. W sumie był to wręcz luksus; rzadko udaje się zdobyć takie rzeczy. Khonkh odszedł tylko na moment do Bush Brave'a, a poza tym przyglądał się temu cały czas. Od razu zabrałam się do skubania resztek roślinności. Właściwie nie przejmowałam się zbytnio urazami.
- Niebo znów jest czyste. - stwierdził nagle przywódca, odrywając łeb od ziemi. Rzuciłam mu krótkie spojrzenie, ale nie odpowiedziałam. Wtem przyszło mi coś do głowy.
- Powinniśmy już ruszać do jeziora Uws. - ogier zastanawiał się krótko.
- Faktycznie, spędziliśmy tu już dużo czasu, ale wy dwoje musicie odpocząć, a nie jest nam źle...
- Daj wreszcie spokój. - powiedziałam z nutką śmiechu. - To ledwie pół dnia wędrówki. Na razie mamy wszystkiego pod dostatkiem, ale zapasy się już wyczerpują.
- Zdążymy je uzupełnić, nawet jeśli wyruszymy parę dni później. - odparł. postanowiłam ciągnąć dalej.
- Owszem. Jesteśmy też bardziej narażeni na ataki drapieżników. I myślę, że padające drzewa podczas załamań pogody także nie są zbyt bezpieczne. - stanowczość w jego oczach nieco osłabła.
- W tym masz rację. - odrzekł. - Jednak co nam da wcześniejszy wymarsz?
- Porządny wypoczynek i być może nowe materiały. Stado musi być gotowe. - na zewnątrz zachowywałam powagę i raczej luźny styl, a emocje zostawiłam dla siebie.
- Na co? - usłyszałam wyraźne zdziwienie konia.
- Ten pokój nie będzie trwał wiecznie. Lepiej być pierwszym, niż zaskoczonym.
<Khonkh? *Gwiżdże, udając, że nic ją nie obchodziXD*>
Subskrybuj:
Posty (Atom)