Strony

31.08.2018

Od Dantego "Pomoc siostry zawsze przydatna (Naadam)"

Znalezienie Mivany nie było takie łatwe, ale w końcu moją uwagę przykuł dźwięk brzmiący, jakby ktoś rozwalał drzewa. Rozpoznałem ten hałas wręcz doskonale, bo okazało się, że wspomniana klacz faktycznie skupiła się na maltretowaniu tych roślin.
-Co ty właściwie robisz?-podszedłem do niej i spytałem, nie kryjąc swojego zdziwienia.
-Trenuję do Naadam, a co myślałeś?-odparła klacz. Zostawiła jednak biedne drzewo, przerywając w ten sposób swój trening.
-Szczerze mówiąc, myślałem, że to drzewo czymś ci zawiniło i się na nim teraz mścisz-odparłem, kopiąc przy tym spory kawałek drewna, które kiedyś było częścią rozwalonej przez Mivanę rośliny.
-Bardzo zabawne- skwitowała klacz, posyłając mi zimne spojrzenie.-Czego właściwie ode mnie chcesz?-dodała po chwili.
-Przyszedłem właśnie zapytać, jak ci idzie trening do igrzysk-wyjaśniłem.
-O nie, co to, to nie!-zawołała oburzona Mivana, po czym chciała odejść, ale udało mi się ją jeszcze zatrzymać.
-Ale o co chodzi?-zapytałem szczerze zdziwiony, zagradzając jej drogę.
-Po pierwsze: przejrzałam cię. Nie zdradzę ci tego, w jaki sposób i co trenuję. Po drugie: złaź mi z drogi!-zawołała Mivana, po czym ominęła mnie i ruszyła przed siebie. Mimo że tego nie chciała, i tak zdradziła mi parę cennych informacji. Albo raczej dzięki szczęściu sam mogłem je poznać. Klacz na pewno trenowała siłę, rozwalając drzewa. To już coś. Niestety na tę chwilę nie było możliwości, abym mógł dowiedzieć się od niej czegoś więcej. Postanowiłem więc udać się na poszukiwania ostatniego uczestnika igrzysk. Zanim jednak spróbowałem go odnaleźć, zdałem sobie sprawę z oczywistego faktu. Nie miałem zielonego pojęcia, jak on wygląda, a wolałem się najpierw upewnić, zamiast podchodzić do każdego członka klanu, którego znałem nieco gorzej i pytać się, czy przypadkiem nie jest Cardinnem. Musiałem dowiedzieć się, kim był ten ogier. Szczęśliwie chwilę później wypatrzyłem moją siostrę.
-Witaj, Miri-powiedziałem, przykłusowując do niej, a następnie uśmiechając się.
-Cześć, Dante-odparła, odwzajemniając uśmiech.
-Znasz może ogiera o imieniu Cardinano?-zapytałem.
-Tak, a czemu pytasz?-zdziwiła się klacz.
-Muszę z nim pilnie pogadać, a nie mam nawet pojęcia, jak on wygląda!-wyjaśniłem.
-No to nieźle!-klacz zaśmiała się krótko.-Poczekaj, opiszę ci go. Ma skarogniade umaszczenie i ciemnobrązową grzywę. Posiada też oczy tego samego koloru, a na czole białą gwiazdkę. Pomogłam?
-Jasne! Wiem już, o którego konia chodzi. Dziękuję za pomoc-powiedziałem.
-Nie ma za co, w końcu jesteś moim bratem-odparła Miriada, po czym pożegnaliśmy się, a ja w końcu udałem się naprawdę poszukać Cardinaniego.

Od Dantego do Sirocco "Spędzić trochę czasu razem (Naadam)"

Po naszym powrocie miało jeszcze miejsce kilka mniej lub bardziej nieprzyjemnych wydarzeń. Jednakże nawet nie zauważyłem, jak od tamtego momentu minęło kilka miesięcy i zasiliłem krąg dorosłych członków klanu. Tego dnia rozmyślałem nad tym, jak jeszcze mógłbym przygotować się do Naadam. Nie minęło sporo czasu od ataku wilków na nasze stada, zatem obowiązywał zakaz oddalania się. Dla mnie nie był on niczym aż tak ważnym, jednak rozumiałem jego sens i wolałem zostać wśród innych koni. Wtem zauważyłem Sirocco, z którą ostatnio nie miałem okazji rozmawiać. Prawdą było, że jednym z powodów takiego stanu rzeczy był fakt, iż od naszego niezbyt szczęśliwego powrotu, kiedy to Sirocco wróciła do klanu cała poraniona, jej ojciec niezbyt przychylnie odnosił się do naszych spotkań. Teraz jednak klaczka również była prawie dorosła, dlatego postanowiłem do niej podejść i trochę porozmawiać.
-Witaj-powiedziałem. Sirocco uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie i odwzajemniła powitanie.
-Dawno nie rozmawialiśmy-zauważyła przy tym.
-To prawda. Nie bierzesz udziału w igrzyskach?-spytałem.
-Jakoś tak się złożyło, że nie-posłała mi kolejny uśmiech, a ja go odwzajemniłem.
-Ja nie mógłbym przegapić takiej okazji-powiedziałem.
-Znam cię i doskonale to wiem. Jak ci idzie trenowanie?-zapytała klaczka.
-Chyba dobrze. Przynajmniej ja tak uważam. Nie mam nikogo, kto mógłby to obiektywnie ocenić-odparłem.
-Może ja mogłabym ci pomóc?-zapytała Sirocco.
-Brzmi ciekawie. A w jaki sposób?-spytałem.
-Na początek moglibyśmy się pościgać. Nie chcę się chwalić, ale jestem w tym naprawdę dobra-powiedziała klaczka.
-Przecież właśnie się chwalisz-zauważyłem.
-Powiedział koń, który nie chwali się w ogóle-odparła z ironią Sirocco, po czym oboje zaśmialiśmy się.
-Niech będzie. Wyznaczysz trasę, czy ja mam to zrobić?-spytałem po chwili.
-Co powiesz na to, abyśmy przebiegli się do tamtego drzewa i z powrotem?-zapytała klaczka, wskazując ogołoconą z liści roślinę rosnącą jakieś sto metrów dalej.
-Stoi. Tylko przygotuj się na porażkę-powiedziałem.
-Możesz sobie co najwyżej pomarzyć-odrzekła klaczka, po czym oboje przyszykowaliśmy się do wyścigu. W odpowiednym czasie wystartowaliśmy. Jak się okazało, oboje byliśmy znakomitymi biegaczami i pokonaliśmy ustaloną odległość w mgnieniu oka. Na metę dotarliśmy niemal równocześnie. Ja jednak byłem tam jakiś ułamek sekundy przed moją towarzyszką.
-Nieźle ci poszło. Ale i tak byś nie wygrał, gdybym nie dała ci forów-powiedziała Sirocco, dysząc po odbytym biegu.
-Jasne-odparłem sarkastycznie, po czym ponownie oboje zaśmialiśmy się.
-Muszę ci powiedzieć, że od dawna się tak dobrze nie bawiłam-powiedziała Sirocco, kiedy już przestaliśmy się śmiać.
-Bo od dawna nie spędzałaś czasu ze mną-odparłem, uśmiechając się przy tym lekko.
<Sirocco?>

Od Sirocco do Dantego ,,Nareszcie w domu"

- O co chodzi? - Dobiegł mnie głos mojego towarzysza
- O to. To są rzadkie, suszone zioła. Takich używa mój ojciec - wyjaśniłam szybko, jednak w mojej głowie pojawiły się wątpliwości. Z jednej strony mogło to oznaczać, że klan jest blisko, lecz z drugiej... Reny... One także mogły używać ziół
- Znaczy, że nasz klan naprawdę jest gdzieś blisko - powiedział Dante, na co trochę się uspokoiłam. Wierzę, że naprawdę zna drogę.
- Dziwi mnie tylko, że mój ojciec je zgubił. Lepiej to pozbieram - no właśnie... Raczej mało możliwe jest to, by je zgubił. Wątpliwości powróciły, jednak nie powiedziałam nic ogierowi
- Może był czymś zajęty i nie zauważył ich braku. Idziemy? - zapytał. W sumie możliwe - kolejna wątpliwość - może coś się stało? Oczywiście wszystko widzę w ciemnych barwach. Przytaknęłam i powoli ruszyłam za Dantem. Szliśmy w ciszy, czego można się był spodziewać z braku możliwości rozmowy... Kiedy traciłam już nadzieję, ujrzałam kolejne zioła. Tym razem były one mi bardzo dobrze znane. No cóż, podstawy. Nie należały do najrzadszych, więc tylko szturchnęłam ogiera i wskazałam pyskiem na nie. Kiwnął głową i ruszył kłusem. Zrobiłam to samo, jednak byłam ciągle kilka kroków w tyle. Wreszcie ujrzeliśmy ślady kopyt. Zwolniliśmy, by ich nie zgubić. Po kolejnych minutach ujrzałam ojca mojego towarzysza oraz Shiregt'a. O nie... Spojrzałam na Dantego i zgodnie kiwnęliśmy głowami, po czym zawróciliśmy. Przynajmniej byliśmy w domu...
<(Dante? Zrób timeskip do dorosłości, ok?)>

29.08.2018

Od Dantego "Poznać swoich przeciwników (Naadam)

Nierówna, w wielu miejscach naprawdę porządnie zasypana ziemia nie była najlepszym podłożem, po którym mogliśmy uciekać. Obecnie jednak nie mieliśmy zbytnio czasu na narzekania. W końcu po jakimś czasie dało się odczuć, że klan zwalnia. Czułem palący ogień w gardle, do tego jednocześnie miałem wrażenie, że moje kończyny zaraz mi odpadną. Mimo to gotów byłem bez oporów galopować dalej tym samym tempem. Rozumiałem jednak, że pozostali członkowie klanu mogli być znacznie mniej wytrzymali i potrzebowali trochę odpoczynku. Stado jednak ostatecznie nie zatrzymało się, tylko wolniej niż wcześniej wciąż posuwało się naprzód. Dopiero po kilku kolejnych godzinach biegu klan stanął w miejscu. Władca uznał, że niebezpieczeństwo minęło i możemy zostać na tych terenach. Dla pewności wyznaczył jedynie kilka  koni, które miały stać na straży całego stada. Na szczęście podczas ataku nie ucierpiał nikt oprócz naszej trójki, która musiała zmierzyć się z hordą głodnych wilków. Medycy jednak szybko nas opatrzyli i było po sprawie. Żaden z nas nie miał bowiem poważniejszych ran niż lekkie zadrapania. Po wszystkim uznałem jednak, że całe to zdarzenie było w gruncie rzeczy niezłym treningiem. Jednocześnie wolałem odłożyć na jakiś czas dalsze ćwiczenia. Moje otarcia trochę mnie piekły. Normalnie zignorowałbym to i trenował mimo tego, ale wpadłem na doskonały pomysł, jak jeszcze mógłbym sobie pomóc w sprawie igrzysk Naadam. Udałem się do swojego ojca, bo on na pewno wiedział, kto się do nich zgłosił. Bez większych problemów podzielił się ze mną tą informacją. Okazało się, że oprócz Mivany i mojego brata, miał w nich również brać udział ogier o imieniu Cardinano, którego jednak za bardzo nie znałem. Planowałem jednak już niedługo to zmienić. Najpierw udałem się do Shiregt;a.
-Witaj, kochany braciszku-powiedziałem, kiedy już go znalazłem. Stał na uboczy, obserwując teren. Widocznie sam też chciał mieć na wszystko oko.
-Czego chcesz?-spytał mój brat, kierując na mnie swoje spojrzenie.
-Dlaczego zakładasz od razu, że miałbym czegoś od ciebie chcieć?-zapytałem, robiąc minę niewiniątka.
-Bo podejrzanie miło się ze mną przywitałeś. Choć z drugiej strony mógł być to po prostu sarkazm, którego nie wyczułem...-odparł Shiregt.
-Właśnie. A tak przy okazji, jak ci idzie trenowanie do igrzysk?-zapytałem, chcąc nakierować naszą rozmowę na interesujący mnie temat.
-Całkiem dobrze. Zwiększam swoją siłę, szybkość i umiejętność maskowania się. A co, chcesz znowu razem potrenować? Tym razem nie mam na to czasu-powiedział ogier. Ton jego głosu jasno dawał do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Normalnie bym się z nim jeszcze trochę podroczył, ale że uzyskałem już trochę informacji, po prostu odszedłem, aby odszukać Mivanę lub niejakiego Cardinaniego.

Od Mivany do Salkhi ,,Strategiczne koleżeństwo"

W ciszy przemierzałyśmy pokryte śniegiem połacie ziemi. Nie zamieniłyśmy ze sobą żadnego słowa podczas powrotu. Szanowałam kasztankę za to, że nie próbowała usilnie dyskutować ze mną i potrafiła sama przeanalizować sytuację, myśląc nad strategią. Przynajmniej wydawało mi się, że właśnie o tym myśli, a ja bardzo rzadko się mylę.
'Jak ten ptak się do niego zwrócił? Zerleg. A nam przedstawił się jako Atlas. Albo nie lubi tego imienia, albo to jego ksywka, możliwe też, że nie chciał, abyśmy go z kimś skojarzyli. Dlaczego spotykał się z jakimś sokołem, jastrzębiem czy co to było, w odosobnieniu? Czyżby był szpiegiem? A może po prostu pierzasty był jego przyjacielem, tak jak Ava była moim i po prostu martwił się o jego przyjęcie do klanu? Za dużo niewiadomych. Nienawidzę tego. Trzeba będzie ostrożnie wybadać sprawę' - pogrążona w swoich myślach nie zauważyłam, kiedy znalazłyśmy się dość blisko stada. Razem z Salkhi podeszłyśmy bez pośpiechu do końskich sylwetek.
- Nie rozmawiaj o tym z nikim, zrozumiano? - zapytałam szeptem.
Klacz nie zdążyła zareagować na prośbo-rozkaz, gdyż przed nami zmaterializował się bojownik.
- Witajcie! Długi miałyście ten trening. Nikt was nie widział już od dość dawna. Co robiłyście?
- Postanowiłyśmy odpocząć, idąc inną drogą. Trochę się zgubiłyśmy, jednak dzięki temu mogłyśmy podziwiać widoki. A co u ciebie? - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, pomijając to, że odpoczywałyśmy od szpiegowania go i zagubiłyśmy się w rozmyślaniach. Ale cóż to, ot! Małe szczegóły.
- Nic zbytnio ciekawego. Kilka koni podyskutowało ze mną, jednak nie sądzę, żeby coś z tego wyszło. Wciąż jesteście moimi ulubionymi członkiniami - uśmiechnął się szczerze. Chyba naprawdę nas lubił, nie ważne, jakie miał zamiary.
- To słodkie - z jednej strony naprawdę tak uważałam, a z drugiej strony wizja łażenia wszędzie z tym osobnikiem średnio mnie cieszyła.
- Będziesz nam zatem towarzyszył? - Sal czytała mi w myślach.
- Jeżeli nie będzie wam to przeszkadzać.
'W sumie, jeśli nam zaufa, może, nawet przez przypadek, uchylić nam rąbka tajemnicy'
- Ja nie mam nic przeciwko temu, żebyśmy wybrali się na jeszcze jeden spacer - zwiadowczyni widocznie myślała podobnie.
- We trójkę będzie nam trudniej się zgubić - dodałam.
Gniadosz prychnął rozbawiony, po czym trójką ruszyliśmy przed siebie, ponownie zostawiając Klan Mroźnej Duszy za sobą.

<Salkhi? Wybacz, że tak wolno szło mi odpisywanie>

28.08.2018

Od Dantego "Walka na śmierć i życie (Naadam)"

Cały klan galopował ile sił w nogach. Po chwili jednak do moich uszu ponownie zaczęły docierać odgłosy pościgu. Kiedy obejrzałem się za siebie, spostrzegłem, że wilków przybyło, a do tego były naprawdę blisko nas.
-Każcie im przyspieszyć!-zawołał mój ojciec, a wiadomość przekazywana z ust do ust w końcu dotarła na przód naszej formacji. Konie w istocie zaczęły biec szybciej. Jednakże jeden z wilków był szybszy od pozostałych. Wyprzedził swoją watahę i był już naprawdę blisko nas. Skoczył, a ja, niewiele myśląc, zatrzymałem się i zrobiłem szybki zwrot. Stanąłem dęba, starając się zadać drapieżnikowi jak najwięcej ciosów przednimi nogami. W tym celu wierzgałem nimi we wszystkich kierunkach. Wilk spadł na ziemie, skowycząc przy tym niemiłosiernie. Drapieżnik jednak wylądował szczęśliwie na czterech łapach. Z całych sił kopnąłem go, przez co zwierz zachwiał się. Ponownie stanąłem dęba, gotów zadać kolejny cios, ale wtedy wilk uskoczył w tył. Tych kilka chwil starczyło niestety, aby pozostałe drapieżniki do nas dopadły.
-Ja wezmę te po lewej, Shiregt po prawej, a ty zajmij się środkiem-usłyszałem głos mojego ojca. Spojrzałem najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, przez co upewniłem się, że brat i ojciec zostali, aby walczyć razem ze mną, za co byłem im wdzięczny. Niemal równocześnie skoczyliśmy na wilki. Na zmianę stawałem dęba, kopałem, czasem też gryzłem. W ten sposób każdy z nas zdołał zranić kilka z tych stworzeń.
-Szybko, biegniemy. Teraz są zdezorientowane, więc może nie będą nas gonić!-zawołał mój ojciec. Wraz z Shiregt'em natychmiast wykonaliśmy jego polecenie. Cała nasza trójka galopowała co sił w nogach, nie chcąc skończyć jako posiłek dla naszych naturalnych nieprzyjaciół. Mieliśmy szczęście, bo wilki zdawały się być naprawdę zaszokowane lub wystraszone daną sytuacją i wyglądało na to, że nie miały ochoty nas ścigać. W końcu udało nam się dogonić klan, który nadal przemieszczał się. Musieliśmy oddalić się od tych drapieżników na wystarczającą odległość.

27.08.2018

Od Dantego "Atak wilków (Naadam)"

Przez chwilę jeszcze stałem w miejscu, patrząc za oddalającym się Shiregt'em. W końcu jednak odwróciłem się w drugą stronę i ruszyłem w stronę lasu. Miałem nadzieję znaleźć tam jeszcze jakiś pomysł na trening. Mijałem różne drzewa, które niemal niczym się od siebie nie różniły. Tak to już było zimą. Po jakimś czasie do moich nozdrzy dotarła niepokojąca woń. Ruszyłem jednak za nią, gdyż czułem, że muszę sprawdzić, co dokładnie oznacza. W taki oto sposób natknąłem się na ciało martwego jelenia. Całe było poszarpane, co nie zostawiało wątpliwości w kwestii tego, kto za tym stał. Poza tym wokół było mnóstwo śladów łap. Chciałem po cichu wycofać się, nie zawiadamiając żadnego zwierzęcia o swojej obecności tutaj. Jak to jednak często bywa w takich sytuacjach, nie udało mi się to. Po chwili bowiem z krzaków znajdujących się po drugiej stronie ciała jelenia wychyliły się dwie wilcze głowy z obnażonymi kłami, a za nimi reszta ciał. Nie zastanawiając się dłużej, zawróciłem i biegiem ruszyłem w stronę klanu. Chrzęst śniegu upewnił mnie tylko, że drapieżniki ruszyły za mną. Na szczęście dzięki odbytym ćwiczeniom mogłem pochwalić się nieco już lepszą szybkością, a do tego nie zdążyłem się zbytnio oddalić od stada, dzięki czemu szybko pokonałem drogę powrotną.
-Wilki! Wszyscy muszą uciekać!-zawołałem, wzbudzając tym samym wśród członków klanu nie małe zamieszanie.
-Spokojnie, tylko spokojnie. Uformujcie koło. Klacze i źrebaki do środka. Na zewnątrz niech zostaną ogiery, przede wszystkim bojownicy, obrońcy i każdy, kto dobrze walczy-powiedział mój brat, wychodząc przed wszystkie konie. Musiałem uznać, że miał swego rodzaju talent, bo wszyscy jak jeden mąż przestali mówić i wysłuchali go. Zaraz potem konie wykonały jego rozkaz. Na czele formacji znajdowały się moja matka i siostra. Tyłu zaś pilnować miałem ja, mój brat i ojciec.

Od Dantego do Rose "Tak dłużej być nie może"

Z samego rana wybrałem się na krótki spacer, który przedłużył się aż do popołudnia. Niesamowicie cieszyła mnie myśl, że już nikomu nie muszę się tłumaczyć z tego typu eskapad. Po powrocie trochę się pożywiłem, po czym zacząłem obserwować obecnych członków klanu. Po chwili moją uwagę przykuła klacz, której zbytnio nie kojarzyłem. Kiedy jednak wytężyłem swój umysł, coś mi w nim zaświtało. Przypominała mi ona pewną klaczkę, z którą jakiś czas temu Shiregt spędzał czasem trochę czasu. Ja niestety nie miałem okazji bliżej jej poznać, mimo że była w naszym klanie już kilka miesięcy. Postanowiłem więc, że tak dłużej być nie może. Ruszyłem w jej kierunku.
-Witaj, jestem Dante, a ty?-zapytałem. Klacz podniosła głowę i spojrzała na mnie.
-Witaj. Jestem Rose, miło mi cię poznać. Jesteś bratem Shiregt'a?-powiedziała, po czym posłała mi przyjazny uśmiech. Pokiwałem głową, potwierdzając tę informację.
-Co właściwie porabiasz?-zapytałem, chcąc podtrzymać konwersację.
-Właśnie byłam zajęta szukaniem pewnego zioła...-odparła klacz.
-W takim razie przepraszam, że ci przeszkodziłem. Mam sobie iść?-spytałem.
-Nie, możesz zostać. Właściwie to mam już dość tych poszukiwań. Przydałoby mi się trochę odpocząć-odparła Rose.
-Może więc zgodzisz się na przechadzkę?-zapytałem. Przechyliłem przy tym lekko głowę.
-Z chęcią-odparła klacz.
-A może wcześniej jeszcze opiszesz mi nieco poszukiwane zioło? W takim razie będę mógł się rozglądać podczas naszego spaceru i przynajmniej tak ci pomogę-powiedziałem.
-Byłbyś tak miły?
-Gdybym nie chciał ci pomóc, to bym tego nie proponował-odparłem, posyłając Rose uśmiech. Klacz również się uśmiechnęła, po czym zaczęła opisywać mi poszukiwaną roślinę.
-Jeśli ją zauważysz, daj mi znać. Na pewno przyda się medykom-powiedziała Rose.
-Jasne-odparłem, po czym ruszyliśmy na nasz spacer. Przez chwilę między nami panowała cisza.
-Na razie zima nie jest aż tak sroga. To dobrze, bo można spokojnie cieszyć się jej pięknem-odezwała się po jakimś czasie klacz.
-To prawda. Pozwól, że spytam przy okazji. Jesteś zielarką?
-Zgadza się-odpowiedziała Rose.
-Pytałem bardziej dla zasady. To raczej było dość oczywiste-powiedziałem, spoglądając na klacz.
-Ma się rozumieć. A ty kim jesteś?-zapytała Rose.
-Obrońcą-odparłem zgodnie z prawdą.
-To chyba ranga, która wiele wymaga od tego, kto ją obejmuje?-zapytała klacz, kierując na mnie swój wzrok po raz pierwszy od momentu, kiedy ruszyliśmy na spacer.
-Cóż, na razie nie musiałem się zbytnio wysilać, bo nie miałem za wiele do robienia. Prawdą jest jednak, że muszę być zawsze gotowy do działania. Jednakże ranga zielarki jest równie ważna i wymagająca. Stale musisz sprawdzać, czy nie brakuje jakichś ziół, a jeśli tak, to ich szukać, czyż nie?-powiedziałem.
-Całkowita prawda-odparła klacz. Krótko po jej wypowiedzi zaczął padać śnieg. Z tym, że słowo "padać" nie do końca tu pasowała. Z niebo delikatnie opadał na ziemię biały puszek.
<Rose?>

Od Dantego "Zawody w zbieraniu gałęzi (Naadam)"

-To proste. Nazbieramy gałęzi-powiedział mój brat. Zaśmiałem się, słysząc jego słowa. Przestałem jednak, kiedy spostrzegłem, że Shiregt patrzy na mnie z poważną miną.
-Ty tak na serio?-zapytałem, niedowierzając własnym uszom. Musiałem się przesłyszeć.
-Jak najbardziej. Zadanie będzie polegało na tym, żeby w ciągu kilkunastu minut przynieść na ustalone miejsce jak najwięcej gałęzi-powiedział mój brat.
-W jakim celu?-zapytałem, nie do końca rozumiejąc ideę takiego "treningu".
-O tej porze roku wszystko zasypał śnieg. Będziemy więc musieli albo je odkopywać, albo zrywać z drzew. Żadna z tych rzeczy nie jest tak naprawdę łatwa. Dodatkowo trzeba będzie się z tym śpieszyć. Poćwiczymy jednocześnie siłę i szybkość-wyjaśnił mój brat.
-To brzmi dość głupio, ale niech będzie-powiedziałem. Wciąż nie byłem do końca przekonany do tego pomysłu, ale spodobała mi się sama perspektywa dalszej rywalizacji. W jednej linii wykopaliśmy dwa doły. Każdy z nas miał zapamiętać, który jest jego, i do niego wrzucać znalezione przez siebie gałęzie. Kiedy nasze małe "zawody" się rozpoczęły, natychmiast rzuciłem się w stronę najbliższych drzew. Gałęzie rosły na nich jednak dość wysoko. Bez namysłu stanąłem na dwóch nogach, przednimi opierając się o roślinę. Chwyciłem mocno zębami za pierwszą lepszą gałąź i zacząłem mocno ją ciągnąć. Jak się okazało, ułamanie jej rzeczywiście nie było tak prostą sprawą, jak by się mogło wydawać. W końcu kijek poddał się z głuchym trzaskiem. Podbiegłem szybko do swojego dołu i wrzuciłem do niego gałąź. Przy okazji spostrzegłem, że Shiregt miał już trzy. Darowałem więc sobie mocowanie się z blisko rosnącymi drzewami i ruszyłem poszukać takich, u których gałęzie rosły niżej. Po chwili znalazłem grupę iglaków. Dość szybko udało mi się zdobyć kolejny kij, jednak było to znacznie boleśniejsze niż przy drzewach liściastych. Wiedziałem, że muszę się sprężyć, toteż następnie pobiegłem jeszcze dalej. Zerwałem kolejną gałąź, ale tym razem nie zawróciłem, aby zanieść ją do dołu. Postanowiłem, że zrobię to dopiero, kiedy zdobędę ich nieco więcej.
-Widzę, że przykładasz się do zadania. A na początku byłeś do tego taki uprzedzony-powiedział Shiregt, który pojawił się znienacka obok mnie.
-To prawda. Ale teraz wybacz, skupiam się na treningu-powiedziałem, po czym zawróciłem, aby odnieść kolejne naręcze gałęzi. W końcu, kiedy minął ustalony czas, przystąpiliśmy do liczenia naszych zdobyczy.
-Trzydzieści dziewięć-powiedziałem.
-Trzydzieści siedem-odezwał się po chwili mój brat.
-Zatem wygrałem-odparłem nie bez dumy.
-Jak widać-powiedział Shiregt, po czym westchnął.
-Nie martw się, następnym razem może pójdzie ci lepiej-odezwałem się.
-Na pewno-odparł mój brat, uśmiechając się przebiegle.
-Pod warunkiem, że wybierzesz sobie przeciwnika, którego będziesz w stanie pokonać. Przy okazji muszę przyznać, że całkiem niezły miałeś pomysł z takim treningiem-powiedziałem.
-Skoro to był mój pomysł, to musiał być dobry. I nie bądź taki pewny siebie, jeszcze nie raz cię pokonam-odparł Shiregt.
-W zbieraniu gałęzi na czas?-spytałem z lekką drwiną.
-Nie tylko w tym-powiedział mój brat.
-A to ciekawe, w czym jeszcze?-zapytałem. Ledwo mogłem powstrzymać pobłażliwy uśmiech, który usiłował rozkwitnąć na moim pysku.
-We wszystkim. Ale nie teraz, bo mam coś innego do załatwienia-powiedział Shiregt, po czym oboje pożegnaliśmy się.

26.08.2018

Od Dantego "Trening ze starszym bratem (Naadam)"

Odnalezienie mojego brata nie zajęło mi na szczęście dużo czasu. Shiregt spokojnie spożywał posiłek, więc byłem niemal pewien, że zgodzi się na moją propozycję.
-Trenujesz do Naadam, prawda?-zacząłem od razu.
-Jak widzisz akurat nie w tym momencie. Ale ogólnie przygotowuję się do tych igrzysk-odparł mój brat.
-Świetnie! W takim razie może zgodzisz się na wspólny trening?-zapytałem.
-Właściwie to...czemu nie. Już skończyłem posiłek. Masz jakiś plan?-odparł Shiregt.
-Proponuję najpierw wyścigi, a potem trochę powalczymy, co ty na to?-zasugerowałem.
-Dobrze, ale po wszystkim ja też coś wymyślę-odparł ogier.
-Zgoda-powiedziałem, zastanawiając się, na co znowu wpadł Shiregt. Prowizoryczna linia startu znajdowała się między dwoma drzewami. Mieliśmy przebiec jakieś kilkanaście metrów, ominąć jedną z choinek i wrócić z powrotem. Było to proste zadanie. Za pierwszym razem to Shiregt wygrał, co dość mocno mnie zdenerwowało. Następnym razem bardziej się przyłożyłem i, mimo starań mojego brata, zostawiłem go daleko w tyle. Ścigaliśmy się jeszcze kilka razy. W końcu jednak zdecydowaliśmy, że czas na walkę. Stanęliśmy naprzeciwko siebie. Kiedy oboje byliśmy gotowi, zaczęliśmy walczyć. Shiregt stanął dęba, a ja wykorzystałem moment i zadałem mu średniej siły cios w tylną nogę. Kiedy jednak mój brat stanął z powrotem wszystkimi czterema kończynami na ziemi, rzucił się na mnie niczym atakujący wąż. Odskoczyłem do tyłu, unikając pierwszego ciosu, ale chwilę później poczułem ból przeszywający mój brzuch. Shiregt się nie patyczkował, więc od razu zrobiłem kolejny unik, a zaraz potem znalazłem się z powrotem przed ogierem i tym razem zadałem mu cios w szyję. Walka przebiegała właśnie w taki sposób. Raz to mi szło lepiej, innym razem Shiregt'owi. Na zmianę atakowaliśmy i robiliśmy uniki. W końcu uznaliśmy, że pora zakończyć tę część naszego wspólnego treningu.
-Teraz powiedz, jaki ty masz pomysł na poćwiczenie i rozwinięcie naszych umiejętności-powiedziałem, czekając na propozycje mojego brata.

Od Kirka do Valentii "Rozpacz"

Kiedy wrzeszczący William wypadł prawie prosto na nas, na początku ucieszyłem się. Jednak zaraz za nim pojawiły się wilki, które zaczęły go dosłownie rozszarpywać na naszych oczach. Jeden z nich spojrzał wprost na moją partnerkę.
-Uciekamy!-zawołałem, ciągnąc za sobą swoją partnerkę. Wiedziałem, że nie zdołamy już pomóc Williamowi. Musieliśmy myśleć o własnym bezpieczeństwie. Przez chwilę nie było słychać odgłosów pościgu, w końcu jednak do moich uszu dotarł dźwięk łap uderzających o śnieg. Biegliśmy ile sił, a wilki po jakimś czasie odpuściły sobie pościg. Kiedy dotarliśmy do klanu, musieliśmy wyglądać, jak byśmy uciekali przed samym diabłem.
-Co się stało?-spytała mocno zaniepokojona Khairtai, która akurat znajdowała się najbliżej nas.
-Wróciliśmy po Williama...-zaczęła Valentia, ale nie dokończyła, gdyż na dobre się rozpłakała. Rozumiałem ją w pełni. Mimo że nie znałem tego ogiera długo, zdążyłem go już polubić i na jakiś sposób z nim zżyć. Poza tym nikt z nas nigdy nie powinien widzieć, jak wilki rozszarpują jakiegokolwiek, nawet zupełnie obcego konia.
-Wróciliśmy po niego, ale dopadły go wilki-wyjaśniłem, uważając, aby mój głos się przy tym nie załamał.
-Mieliście w takim razie dużo szczęścia. Drapieżniki zajęły się nim, a wy mogliście uciec-odezwał się kuc, który w międzyczasie z nieznanych mi przyczyn do nas podszedł.
-Nie wiem, czy sytuację, kiedy wilki mordują twojego przyjaciela, a ty na to wszystko patrzysz, można nazwać "szczęściem"-powiedziałem.
-Według mnie tak-odparł Bush Brave, po czym oddalił się, za co byłem wdzięczny.
-Poinformuj Khonkha, co stało się z Williamem, dobrze-zwróciłem się do naszej córki. Ta pokiwała głową i oddaliła się w poszukiwaniu władcy.
-Ciii, już dobrze-od razu zacząłem uspokajać Valentią.
-Nie jest dobrze! William nie żyje! I to przez nas! Powinniśmy byli zauważyć, że go nie ma!-krzyczała klacz.
-Wcale nie. Byliśmy skupieni na ratowaniu siebie, jak każdy. To normalna reakcja-powiedziałem, choć sam w duchu obwiniałem się za śmierć ogiera. Nie mogłem jednak znieść płaczu swojej partnerki.
-Nie jest normalne to, że wilki zabijają twojego przyjaciela!-zawołała klacz.
-Nic nie poradzimy na to, że William zginął. Płacz nie przywróci mu życia. Możemy jedynie godnie uczcić jego pamięć-powiedziałem, licząc na to, że moja partnerka się uspokoi.
<Valentia?>

Od Khonkha do Yatgaar "Renifery zasługują tylko na śmierć"

-Co ty zrobiłeś?! Zabijemy cię!-zawołał w końcu jakiś rosły renifer, wysuwając się przed swoich towarzyszy. Reszta nadal stała, sparaliżowana strachem. Po moim trupie-pomyślałem. Zaraz jednak zdałem sobie sprawę, jakie ma to znaczenie w obecnej sytuacji i omal nie parsknąłem śmiechem. Powstrzymałem się jednak i rzuciłem reniferowi surowe spojrzenie.
-Jak cię zwą?-zapytałem, licząc na to, że uda mi się nieco zyskać na czasie.
-Markiz van Rene-ren połknął haczyk i dał się na chwilę wciągnąć w rozmowę.
-Czy to jakiś tytuł?-zapytałem.
-Tak, mój ród jest bardzo znany i szanowany w naszym stadzie-odparł Markiz nie bez dumy.
-A co to za stado? Z tego, co mi już wiadomo, to "rządzicie" tymi terenami. Ale tak się składa, że to miejsce ma już właściciela i jest nim mój klan-powiedziałem.
-Chciałbyś. Pokażemy wam, gdzie wasze miejsce-odparł renifer.
-Jak na razie to ja my wam pokazaliśmy, żebyście z nami nie zadzierali-powiedziałem, ledwo hamując złość. Markiz tak się wściekł, że aż przez chwilę nie mógł nic powiedzieć. Kiedy chciał coś dodać, zostało mu to szybko uniemożliwione.
-Przestań Markiz, on gra na czas. Jak ciebie zwą?-z grupy wysunęła się jakaś samica i stanęła obok mojego rozmówcy.
-To i tak nie jest ważne, zabijmy go jak najprędzej. Pewnie należy do tego klanu, z którym stoczyliśmy już jedną walkę-odezwał się kolejny renifer.
-Jestem Khonkh-odparłem, puszczając mimo uszu słowa rena.- Z dynastii Altbachów-dodałem po chwili, choć widać było, że nic im ta wiadomość nie dała. Jednak na dźwięk mojego imienia kilku z nich zrobiło zmartwione, a reszta wściekłe miny.
-Jesteś ich przywódcą!-syknął Markiz.
-Być może-odparłem.-A także bezlitosnym wojownikiem-dodałem po chwili.
-Właśnie widzimy-powiedział renifer. W tym samym czasie kolejny osobnik doskoczył do mnie i spróbował zadać cios mieczem, którego wcześniej nie zauważyłem. Udało mi się w porę uskoczyć, choć mimo to ostrze drasnęło lekko moją skórę. Choć nie było to niczym godnym pochwały, natychmiast rzuciłem się do ucieczki, a cała zgraja reniferów ruszyła oczywiście za mną. Biegłem przez chwilę, aż usłyszałem, że Markiz coś krzyczy. Kiedy się odwróciłem, zauważyłem, że część grupy odłączyła się i ruszyła dalej w stronę klanu. Wiedziałem jednak, że stado na pewno będzie już przygotowane, bo na Yatgaar mogłem polegać bardziej niż na sobie. Za mną nadal biegło jeszcze pięć reniferów. Musiałem ułożyć jakiś plan, bo nie miałem co liczyć na to, że te szumowiny odpuszczą sobie pościg. Niestety w obecnej sytuacji żadne rozwiązanie nie wydawało się dość dobre. Udało mi się oddalić od nich dość daleko. W pewnym momencie usłyszałem, że coś uderzyło w śnieg tuż za mną. Odwróciłem się i ujrzałem niemały kamień. Kiedy spojrzałem na biegnącą w moją stronę grupę reniferów, dostrzegłem, że mają ich w zanadrzu jeszcze kilka. Odwróciłem się i już chciałem biec dalej, ale w ostatniej chwili złapałem jeszcze leżący obok mnie kamień i cisnąłem nim w reny. Zauważyłem, że udało mi się trafić w jednego z nich, a grupa na chwilę przystanęła. Ruszyłem czym prędzej dalej, kierując się w stronę lasu. Zimą niełatwo było zgubić pościg, ale tam na pewno było to o wiele łatwiejsze. W końcu dostrzegłem grupę koni, w której rozpoznałem członków mojego klanu. Odetchnąłem z ulgą, podbiegając do nich.
-Khonkh?-powiedział na mój widok zdziwiony Mikado.
-Tak. Co się dzieje?-od razu przeszedłem do rzeczy.
-Yatgaar zorganizowała całe stado. Część poszła z nią, część została, a reszta ze mną. Szukamy bazy renów-wyjaśnił ogier. Po usłyszeniu tej rewelacji chciałem przede wszystkim zawrócić i odnaleźć Yatgaar, ale rozsądek jakimś cudem doszedł do wniosku. Wiedziałem, że gdybym tam teraz wrócił, nie za wiele by to zmieniło. Choć bardzo chciałem znaleźć się teraz przy mojej partnerce i, jak już niejeden raz, walczyć obok niej, jednak chwilowo było to dość głupim pomysłem.
-Niedaleko jest grupa składająca się z pięciu reniferów. Złapiemy je i zmusimy, aby zaprowadziły nas do bazy-powiedziałem. Mikado nie zaprotestował. Konie ruszyły za mną. Łatwo odnaleźliśmy renifery, gdyż przemieszczały się one moim tropem, więc nieomal wpadliśmy na siebie. Widząc, że jest nas ponad dwa razy więcej, zawróciły. My jednak znaliśmy lepiej te tereny, a, nie licząc mnie, wszyscy byli wypoczęci, więc szybko dogoniliśmy reny. Otoczyliśmy je kołem, uniemożliwiając ucieczkę.
-Tego-powiedziałem, wskazując na Markiza.-zostawić. Resztę zabić-dodałem. Mikado i kilku innych członków spojrzało na mnie ze zdziwieniem. Renifery zaś z przerażeniem rozglądały się dookoła, wypatrując, z której strony nastąpi atak.
-Słyszeliście mój rozkaz. Wybić wszystkich oprócz tego jednego!-zawołałem, po czym sam rzuciłem się na pierwszego z brzegu przeciwnika. W porównaniu ze mną ren był dość średniej budowy, więc szybko sobie z nim poradziłem. Kilka innych koni szybko wykończyło pozostałe trzy zwierzęta.
-A teraz-rzekłem, odwracając się do Markiza-zaprowadzisz nas do waszej bazy, abyśmy mogli to samo zrobić z resztą twoich towarzyszy. Bo tylko na to zasługujecie-powiedziałem, nie kryjąc nienawiści.
-Nigdy!- zawołał renifer. Już chciałem coś powiedzieć, zanim jednak to uczyniłem, przetoczyłem wzrokiem po swoich towarzyszach. Kiedy ujrzałem sylwetkę kuca, w myślach uśmiechnąłem się z satysfakcją, że sam nie będę już musiał brudzić sobie kopyt. W razie czego on na pewno złamie opór tego zwierzęcia.
-Czyli rozumiem, że chcesz, abyśmy wyciągnęli to z ciebie siłą? Tak się składa, że jeden z moich poddanych lubuje się w podrzynaniu gardeł czy wybebeszaniu-powiedziałem. Nie musiałem nic więcej dodawać, gdyż Bush Brave sam wysunął się naprzód.
-Cieszę się, że o mnie wspominasz. Sporo czasu minęło, odkąd urządziłem sobie rzeź źrebiąt, a od tamtego czasu nie miałem zbyt wielu rozrywek-powiedział ogier. Samo to wystarczyło, by złamać opór renifera.
-Dobrze, zaprowadzę was do bazy, ale tylko pod warunkiem, że potem puścicie mnie wolno-powiedział Markiz.
-Oczywiście-odparłem natychmiast, nie mogąc się nadziwić, jak bardzo ten ren jest naiwny. Po chwili renifer ruszył, a za nim cała zgraja gotowych do piekielnej walki koni.
<Yatgaar? U mnie taka akcja, a co u ciebie?>

Od Rose do Mivany ,,Uśmiech zawsze pomoże"

- Po pierwsze, jak masz na imię? Po drugie, tak, możesz się przyłączyć. - spojrzałam na klacz stojącą obok mnie. W ciemności mało było widać, dlatego zobaczyłam tylko łeb klaczy.
- Mów mi Mivana. - odpowiedziała.
- Ja jestem Rose. Wcześniej słyszałam jakieś dźwięki i odgłosy galopowania. To byłaś ty? - spytałam się uśmiechając i podchodząc bliżej klaczy.
- Zapewne tak. Czasami tak mam. - widocznie Mivanie coś dolegało. Może jakaś choroba psychiczna, albo coś podobnego. Dokładnie tego nie wiedziałam.
- Jest już bardzo późno. Wracajmy do stada. - oznajmiłam skręcając i idąc w kierunku łąki.
~Następnego dnia~
Od czasu gdy się obudziłam, przez cały czas myślałam o klaczy, którą wczoraj w nocy spotkałam. Szukałam jakiegoś zajęcia, dzięki któremu pozbędę się męczącej myśli. Wtedy przypomniało mi się , że jestem już dorosła i że mam stanowisko zielarki. Postanowiłam więc, pozbierać trochę ziół. Gdy zebrałam już prawie wszystkie zioła w oddali zobaczyłam grupę saren, które wyraźnie były czymś zaniepokojone. Na początku myślałam, że wyczuły wilki albo że zobaczyły mnie i się trochę wystraszyły. Wtedy usłyszałam odgłosy cwału. Odłożyłam zioła i pogalopowałam w kierunku skąd dochodziły te odgłosy galopu. Nagle zobaczyłam sylwetkę jakiejś klaczy. Od razu pomyślałam, że to Mivana. Podbiegłam do niej.
- Witaj! - przywitałam się uśmiechając. Wtedy obydwie zahamowałyśmy.
< Mivana? Wybacz, że musiałaś długo czekać na odpis, ale ostatnio nie mam zbyt dużo czasu.>

Od Khairtai do Miriady ,,Ciemność"

-Faktycznie –zaśmiałam się, a kropla deszczu wpadła mi do oka. Prychnęłam lekko.
-Schrońmy się gdzieś –zaproponowała Miriada, patrząc na niebo. Kiwnęłam głową i obie udałyśmy się pod jakieś głazy. Wydawały się stabilnie opierać na urwisku. Oparłam się o ścianę i patrzyłam na konie, które również chowały się przed deszczem. Za nami była również jakaś jaskinia, była ciemna i zapewne długa, mroczna i kręta. Ziewnęłam lekko i spojrzałam na Miriadę, stojąco obok.
-Jestem śpiąca.. –mruknęłam, przypatrując się leniwie spadającym kroplom deszczu. Delikatnie uderzały o kamień i o ziemię.
-Ja w sumie też.. –odparła moja towarzyszka. –Prześpijmy się.. –dodała po chwili, a ja zgodziłam się ruchem głowy. W końcu zmorzył nas sen.
=KILKA GODZIN PÓŹNIEJ=
Obudziła mnie straszna burza, panowała noc, a Miriada spała. Rozejrzałam się i usłyszałam dziwne odgłosy. Na ziemię spadały kamienie, małe kamienie. Wszędzie porobiło się błoto, a deszcz i grzmoty straszyły niemiłosiernie. Pioruny rozświetlały niebo. Przez sekundę wszystko ucichło, ale nagle ,,stabilne’ głazy u góry, zaczęły spadać. Krzyknęłam.
-Miriada, budź się, musimy uciekać! –klacz ocknęła się szybko, ale zanim coś powiedziała, pociągnęłam ją za sobą w głąb jaskini. Kamienie spadły i zablokowały przejście. Było strasznie ciemno.
-Miriada..? –powiedziałam ze strachem, widząc tylko ciemność.
<Miriada?>

Od Valentii do Kirka ,,Drapieżniki"

Umilkłam. Wtedy dotarło do mnie, że nigdzie nie widać Williama. Rozejrzałam się dookoła, ale nigdzie nie widziałam znajomego konia. Poczułam lekki niepokój.
-Spytajmy może kogoś.. –powiedziałam, Kirk kiwnął głową.
-Konkretnie kogo? –spytał ogier i również się rozejrzał.
-Ja pójdę spytać Vayoli lub Khairtai! –powiedziałam i ruszyłam w stronę córek. Lekko zdyszana podbiegłam do Vayoli. Klacz odwróciła się w  moją stronę zdziwiona.
-Coś się stało? Mamo? – spytała, patrząc na mnie pytająco.
-Uh.. Widziałaś może tamtego rannego konia? Którego znalazłam razem z Kirkiem? –odparłam rozglądając się nerwowo.
-Nie, ale nie widziałam też, żeby szedł gdzieś wśród Klanu.. –powiedziała Vayola.
-Jasne, dziękuję.. –odparłam i wróciłam do Kirka. Ogier już czekał.
-Nikt go nie widział.. –powiedział mój partner ze smutnym wyrazem pyska.
-W takim razie musimy po niego wrócić! –powiedziałam.
-To nie jest dobry pomysł.. no ale.. jeżeli już, to musimy się pospieszyć! –odparł i razem zacwałowaliśmy w stronę miejsca w którym ostatnio przebywał Klan. Rozejrzałam się, jednak nigdzie nie widziałam ogiera. Westchnęłam lekko. Panowała mroczna cisza, lecz nagle zza kamienia wybiegł wrzeszczący William. Otworzyłam szeroko oczy. Ogier miał pełno ran, był cały podrapany. Za nim wybiegły wilki, a wycieńczony koń nie mógł dać im rady. Razem z Kirkiem bezradnie patrzyliśmy jak wilki rozszarpują ogiera, a jeden z nich swoimi złotymi ślepiami spojrzał mi prosto w oczy.
<Kirk?>

Od Dantego "Aby wygrać zawody (Naadam)"

Na początku szło mi się naprawdę łatwo, szybko jednak wspinaczka przerodziła się w prawdziwą walkę. Wszechobecny lód i kamienie w połączeniu tworzyły niebezpiecznie pułapki. Kilka razy potknąłem się, ale udało mi się złapać równowagę za każdym razem. Dotarcie do łąki, na której mogłem zrobić postój, zajęło mi pół dnia. Aby nie tracić czasu, pozwoliłem sobie na jedynie krótki odpoczynek, po czym zacząłem biegać wkoło po obrzeżach polany. Chciałem w jak najkrótszym czasie zrobić jak najwięcej kółek. Żałowałem, że nie ma ze mną nikogo, kto mógłby pomóc mi przy ćwiczeniach. Postanowiłem więc, że będę biegał, dopóki słońce nie będzie dotykało czubków drzew. Nim to się stało, zdołałem zrobić trzydzieści okrążeń. Zaraz potem pozwoliłem sobie na kolejny krótki odpoczynek i ruszyłem w drogę powrotną. Poszła mi ona oczywiście szybciej. Kiedy znalazłem się już u podnóża góry, biegiem ruszyłem z powrotem w stronę klanu. Kiedy znalazłem się na miejscu, zapadł zmierzch, więc zjadłem jedynie kolację i poszedłem spać.
~Następnego dnia~
Z samego rana zjadłem jedynie śniadanie i zaczęłam rozmyślać nad tym, jak mógłbym dalej trenować. Wybrałem się na mały spacer, szukając czegoś, co mogłoby mnie zainspirować mnie do ćwiczeń. W końcu mój wzrok spoczął na grupie drzew, które idealnie nadawały się do slalomu. Rosły niemal w równym rządku i odległościach. Kopytem zaznaczyłem więc linię startu i ruszyłem. Moje zadanie polegało na przebiegnięciu kawałka drogi, zrobienia slalomu między drzewami i wróceniu z powrotem w ten sam sposób. Robiłem tak, aż nie pojawił się jakiś koń. Gdy się zbliżył, rozpoznałem w nim Mivanę.
-Przepraszam, co ty robisz?-zapytała, starając się nieudolnie ukryć uśmiech, który rozkwitał na jej twarzy.
-Trenuję do Naadam-odparłem zgodnie z prawdą, zatrzymując się przed klaczą.
-Też bierzesz udział w tych igrzyskach?-spytała klacz.
-Oczywiście!-zawołałem.
-W takim razie pogódź się z tym, że nie masz szans na wygraną. Pierwsze miejsce będzie moje!-zawołała Mivana, po czym odbiegła, nim zdołałem cokolwiek dodać. Ta rozmowa nieco mnie rozproszyła. Po chwili jednak stwierdziłem, że skoro klacz jest taka pewna swego, to muszę wygrać, aby nieco utrzeć jej nosa. Dlatego musiałem jeszcze bardziej przyłożyć się do treningów. W końcu miałem zamiar przystąpić do zawodów po to, aby je wygrać.

25.08.2018

Od Vayoli do Mint "Nocna randka"

Wypowiedź Mint zrobiła na mnie ogromne wrażenie i dała dużo do myślenia. W gruncie rzeczy być może niektórzy członkowie klanu postąpili podczas tej wojny tak, a nie inaczej, bo wierzyli, że to jedyne dobre rozwiązanie? Moje rozmyślania zostały jednak przerwane w chwili, kiedy klacz upadła na ziemię. Nie zdołałam jednak odpowiednio zareagować, a Mint już się odezwała.
-Przepraszam za moje urojone dziwy-powiedziała, po czym westchnęła i spojrzała na mnie.
-Nie masz za co. Tak naprawdę to, co powiedziałaś, było bardzo mądre. Tylko potem sprawiałaś trochę dziwne wrażenie, no i ostatecznie prawie mi tu zemdlałaś. Nic ci nie jest?-zapytałam, pochylając się nad klaczą.
-Nie, spokojnie. Poradzę sobie-odparła.
-Pomóc ci wstać?-zapytałam, ale właśnie w tym momencie Mint zaczęła samemu stawać na nogi.
-Wiesz, nie obraź się, ale chyba muszę trochę odpocząć-powiedziała klacz.
-Jasne, rozumiem. To do następnego spotkania-odparłam, po czym posłałam jej przyjazny uśmiech. Zaraz potem każda z nas poszła w swoją stronę. Po powrocie do klanu przede wszystkim starałam się obserwować uważnie Spear'a. Ogier zdawał się mnie unikać i ogólnie sprawiał wrażenie nieco zagubionego. W końcu, wieczorem, kiedy niemal wszyscy członkowie klanu zasnęli, podeszłam do niego i szturchnęłam w bok. Spear natychmiast otworzył oczy i posłał mi zdziwione, ale też lekko wystraszone spojrzenie.
-I co? Przemyślałeś co nieco?-zapytałam szeptem.
-Myślałem nad twoimi słowami cały dzień, ale nadal nie do końca rozumiem, co masz na myśli-odparł ogier.
-To proste. Proponuję ci życie bez żadnych ograniczeń. Brzmi chyba dobrze, prawda?-zapytałam.
-Tak, oczywiście, że tak-odparł ogier.
-Czyli rozumiem, że mogę cię uznać za sprzymierzeńca?-spytałam. Spear zamyślił się. W tym samym czasie gdzieś z boku dotarło do nas jakieś głośniejsze parsknięcie.
-Jeszcze do tego wrócimy-szepnęłam, po czym zaczęłam się nieśpiesznie oddalać.
~Następnego dnia~
Jadłam akurat śniadanie, składające się z jakże "pożywnej" kory drzewa i tego, co akurat udało mi się wygrzebać spod jeszcze cienkiej warstwy śniegu. Wtem usłyszałam, że ktoś nadchodzi.
-Wiesz, przemyślałem to, co mówiłaś. To naprawdę brzmi dobrze. O ile to możliwe, to chciałbym zostać...twoim sprzymierzeńcem-Spear tym razem nie zawracał sobie głowy żadnym przywitaniem ani innymi zbędnymi treściami. Z jednej strony byłam mu za to wdzięczna, ale z drugiej...
-Czyś ty oszalał?-syknęłam, przybliżając się do niego na tyle, aby mieć pewność, że tylko on mnie usłyszy.
-Co? O co chodzi? Co takiego znowu zrobiłem?-zdziwił się.
-Nie możesz ot tak mówić o tym w biały dzień! Trzeba to utrzymać w tajemnicy, inaczej nici z wszystkiego. Do naszej idei trzeba przekonywać wszystkich pomału, dlatego nie możemy tak od razu mówić o tym otwarcie-wyjaśniłam.
-Aha, czyli co teraz?-zapytał ogier.
-Teraz wypadałoby spotkać się gdzieś z dala od innych i wszystko przedyskutować. Najlepiej, jeśli załatwimy to nocą, kiedy wszyscy będą spali-powiedziałam. Po ustaleniu na szybko z ogierem istotnych szczegółów, powróciłam do przerwanego posiłku. Potem udałam się na mały spacer, a po powrocie z niego zajęłam się swoją pracą. Kiedy robiłam to, co do mnie należy, czyli wypatrywałam zagrożeń, podeszła do mnie Mint.
-Randka?-zapytała.
-W sensie?-spytałam, nie bardzo wiedząc, o co jej chodzi.
-Słyszałam, jak Spear mówił coś o spotkaniu z tobą w nocy-wyjaśniła klacz.
-Jak to?! Tobie?! Czy jeszcze komuś innemu to mówił?!-zawołałam. Starałam się oczywiście zachować jak największy spokój, ale i tak emocje aż ze mnie kipiały.
-Nie. On chyba po prostu powtarzał to do samego siebie. Powiedział coś w stylu "muszę pamiętać, że w nocy mam spotkanie z Vayolą". A ja akurat wtedy podbiegłam do niego, gdyż miałam mu przekazać, że szuka go Hadvegar-wyjaśniła Mint. Nie uspokoiła mnie tym jednak. Skoro ona tak łatwo mogła się o tym dowiedzieć, to i inni. Musiałam czym prędzej porozmawiać z tym ogierem. Na razie jednak zdecydowałam się udawać, że się...umawiamy. W końcu to było najłatwiejszy i najpewniejsze wytłumaczenie.
-Wybacz, że tak zareagowałam. To prawda, polubiliśmy się ostatnio ze Spear'em, ale nie chcielibyśmy, aby na razie ktokolwiek się o tym dowiedział-powiedziałam, tym razem już spokojnym tonem.
<Mint? Mam nadzieję, że nie zabijesz mnie za to, że musiałaś tyle czekać XD>

Od Dante do Mint "Podsłuchiwacze"

-Nie łatwo będzie was przekonać do zmiany zdania. Chodźmy więc po prostu za nimi i nie róbmy zbyt dużego zamieszania-powiedział Shiregt, czym zaskoczył nas oboje.
-To na co czekamy? Ruszajmy, zanim wróci mój stary, nudny brat-powiedziałem, po czym zacząłem iść po  śladach reniferów i koni z naszego klanu. Zdołałem jednak zauważyć jeszcze wkurzone spojrzenie, jakie posłał mi Shiregt. Żaden z nas nie odezwał się jednak słowem, mając na uwadze, że obiecaliśmy coś Mint. W końcu cała nasza trójka szła powoli, nasłuchując i wypatrując...tak naprawdę czegokolwiek. Po jakimś czasie do naszych uszu dotarły głosy koni z naszego klanu, sugerujące, że wracają. Schowaliśmy się więc szybko w zaroślach. Cała grupa kopytnych minęła nas. Prowadzili z sobą dwa renifery. Wytężyłem słuch, aby nie stracić niczego z prowadzonej przez nich wszystkich rozmowy. Odczekaliśmy kilkanaście minut, aż głosy wszystkich ucichły.
-Słyszeliście?-zawołałem pierwszy, jak tylko wszyscy wyszliśmy z krzaków.
-A mielibyśmy nie słyszeć?-odparła Mint.
-Wychodzi na to, że spotkali tylko tę dwójkę reniferów i je prowadzą je do klanu, aby przesłuchać-powiedział Shiregt.
-Oni muszą coś wiedzieć o porwaniu Miriady-odparłem.
-Na pewno. Musimy jak najszybciej wracać-dodał Shiregt. Cała nasza trójka rzuciła się biegiem w stronę klanu. Po powrocie jednak nie mogliśmy ot tak wypytać kogoś o naszych więźniów. Postanowiliśmy wraz z Shiregt'em dowiedzieć się czegoś od naszego ojca. On jednak powiedział nam tyle, co już wiedzieliśmy, czyli że renifery zostały naszymi więźniami i zostaną niedługo przesłuchani.
-I co teraz?-spytała Mint.
-Nic. Nie możemy dalej szukać Miriady, póki nie dowiemy się, co mają do powiedzenia tamte reny. Musimy więc trochę poczekać-odparł Shiregt.
-Ale tu się liczy każda minuta!-zawołałem, niezadowolony, że mielibyśmy wstrzymać nasze poszukiwania.
-Ale nic na to nie poradzimy-odezwała się Mint, próbując mnie uspokoić. W końcu jednak poddałem się. Mint i Shiregt zaczęli o czymś gorączkowo rozmawiać, a ja po chwili wyłączyłem się, czując, że moja obecność im przeszkadza. Oddaliłem się nieco i poskubałem trochę trawy. Starałem się zająć czymś myśli, aby czas szybciej płynął.
~Po odnalezieniu Miriady~
Minęło już kilka dni, odkąd Miriada się odnalazła. Radość przez cały ten czas panowała w całym klanie. Teraz jednak powoli wszystko zaczynało wracać do normalności. Właśnie odłupywałem od jakiegoś drzewa korę, kiedy usłyszałem, że ktoś się zbliża.
-Hej, Dante-powiedziała Mint. Odwróciłem się do klaczy i także się z nią przywitałem.-Co z Miriadą?-dodała po chwili.
-Shiregt ci nie powiedział?-odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
-Właściwie to powiedział, ale liczyłam, że od ciebie dowiem się czegoś więcej-wyjaśniła klacz.
-Kiedy wróciła, zachowywała się trochę dziwnie, ale jest już lepiej-odparłem.
-A wiesz, co z tymi reniferami, które zostały wtedy złapane?-zapytała Mint.
-Cóż, z tego, co wiem, to przez odnalezienie Miriady trochę o nich zapomniano. Dziś mają ich chyba przesłuchać-wyjaśniłem.
-Ciekawy mnie, czego się od nich dowiedzą-powiedziała Mint.
-A chciałabyś się dowiedzieć?-zapytałem, uśmiechając się.
-W jaki sposób?-zainteresowała się klacz.
-Cóż, przypadkiem tak się zdarzyło, że wiem, gdzie będą te renifery przesłuchiwać. Możemy się tam zakraść i co nieco podsłuchać, co ty na to?-zapytałem, uśmiechając się przy tym na myśl o szykującej się przygodzie. Gdyby bowiem Mint nie zgodziła się na moją propozycję to i tak poszedłbym trochę popodsłuchiwać sam.
<Mint?>

Od Dante do Shiregt'a (i Sirocco) "Uciekając przed konsekwencjami"

Shiregt zabrał Sirocco do medyka. Wiedziałem, że niedługo czeka mnie jakaś moralizatorska przemowa, która mogła nadejść z każdej strony. Shiregt, Hadvegar albo rodzice, każde z nich miało motyw, żeby zmarnować mi trochę mojego czasu. Nim więc ktokolwiek się o mnie upomniał, postanowiłem się zmyć. Obiecałem sobie potem jedynie, że sprawdzę jeszcze, co u Sirocco. Puściłem się biegiem przed siebie. Galopowałem przez jakiś czas, aż odczułem niepohamowaną chęć obejrzenia się za siebie. Przypłaciłem to zbyt bliskim i bolesnym kontaktem z jednym z drzew. Szybko jednak pozbierałem się i ruszyłem dalej. Na przemian galopowałem i kłusowałem, dzięki czemu dość szybko dotarłem na skraj lasu. Dalej roztaczała się przede mną otwarta przestrzeń, na którą w większości składał się kolor biały. Niebo prawie w całości usiane było chmurami, a wszędzie dookoła leżało mnóstwo śniegu. Bez specjalnego powodu skierowałem się dalej, ale nie uszedłem daleko. Białe, przyjaźnie wyglądające chmury zostały zastąpione przez swoje niemal czarne siostry, nie zwiastujące nic dobrego. Na otwartej przestrzeni aż za dobrze poczułem narastającą siłę wiatru. Czym prędzej zawróciłem w stronę lasu. Kiedy dotarłem do niego, usłyszałem pierwszy grzmot. Pogoda załamywała się coraz bardziej. W końcu burza śnieżna rozpętała się na dobre, a ja niestety nie zdążyłem wrócić do klanu. Jedyną osłoną były dla mnie drzewa, jednak w ich pobliżu także nie mogłem czuć się w pełni bezpiecznie. W pewnym momencie piorun uderzył w jeden ze szkieletów drzew i złamał go jak zapałkę. Lecący na ziemię pień omal mnie nie przygniótł, w porę jednak zdołałem zrobić unik. Poczułem jedynie lekki ból w tylnej nodze. Do poprzedniego zadrapania dołączyło nowe, tym razem nieco większe. W końcu jednak, w miarę, jak zapadał zmierzch, burza śnieżna ustępowała, aby na noc zupełnie zniknąć. Wiedziałem, że nie ma sensu wracać teraz do klanu. Nawet drapieżniki pochowały się w obawie przed niszczycielskim żywiołem, więc po pół nocy czuwania zdecydowałem się nieco odpocząć i poszedłem spać.
~Następnego dnia~
Pobudkę miałem niecodzienną, gdyż spadła na mnie wielka zaspa śniegu z drzewa, pod którym zasnąłem. W drogę powrotną do klanu wyruszyłem więc dopiero, kiedy się spod niego wydostałem. Na moje szczęście już z daleko zauważyłem leżący na ziemi, czarny kształt.
-Nie przeszkadzam?-zapytałem, podchodząc do klaczki od tyłu. Ta zaś podniosła na mnie zdziwione, ale i pełne ulgi spojrzenie, jak przeszedłem kilka kroków, aby mogła mnie zobaczyć.
-Dante!-zawołała, wstając szybko. Równie szybko jednak pożałowała tego. Syknęła z bólu i z powrotem się położyła.
-Jest aż tak źle?-spytałem zmartwiony.
-Spokojnie, przejdzie mi. Bardziej zamartwiałam się tobą-odparła Sirocco.
-Mną?-zdziwiłem się.
-No tak. Nie wiesz, jakiego stracha się wszyscy przez ciebie najedli. Rozpętała się taka straszna buza, a ciebie nigdzie nie było można znaleźć-wyjaśniła klaczka. Odniosłem wrażenie, że usiłuje robić mi wyrzuty.
-Ale już jestem-odparłem, uśmiechając się przy tym. Sirocco jeszcze przez chwilę miała obrażoną minę, ale w końcu złagodniała.
-Całe szczęście-odparła, również się uśmiechając. Na chwilę zapadła między nami cisza.
-To jak? Twój ojciec chce mnie zabić?-zapytałem.
-Zabić? To mało powiedziane. Próbowałam mu wytłumaczyć, że to nie była twoja wina, ale nic do niego nie docierało. Masz szczęście, że kazał mi odpoczywać z dala od klanu i że wpadłeś na mnie, a nie na niego-odparła klaczka.
-Czyli on też się gdzieś tutaj kręci?-spytałem, udając, że rozglądam się w obawie przed niebezpieczeństwem.
-Co jakiś czas sprawdza, jak się mam-wyjaśniła Sirocco.-A tobie co się stało?!-dodała po chwili, widząc resztki zakrzepłej krwi na mojej tylnej nodze.
-A, nic takiego. Można uznać, że po prostu drzewa nie za bardzo mnie lubią-odparłem. Chwilę później klaczka przeniosła wzrok na coś za mną, więc odwróciłem się i podążyłem za jej spojrzeniem. Moim oczom ukazała się sylwetka mego jedynego brata.
<Sirocco? Albo Shiregt, jak wolicie:D>


Od Yatgaar do Khonkha ,,Szansa"

Niechętnie ruszyłam z dwójką nastolatków u boku z powrotem do stada, zaciskając mocno zęby i uderzając o siebie przednimi nogami, byle odpędzić myśli o pognaniu dzikim galopem ku pozostawionemu przeze mnie na pastwę losu partnerowi. Z punktu widzenia rozsądku było to najlepsze wyjście, lecz cóż to mogło obchodzić serce rwące się na pomoc ogierowi życia, a z drugiej strony pragnące ochronić młode, rozrywane ostrzami miłości palącej się do działania. Wzięłam parę głębokich wdechów i przymknęłam oczy. Przebierałam mechanicznie kończynami, patrząc tylko przed siebie. Jeżeli zaraz nie dotrzemy do stada, to zawrócę, po prostu zawrócę i stracę dzieci.
— Chodźcie, pogalopujmy sobie trochę! - krzyknęłam z entuzjazmem maskującym wszystkie inne negatywne emocje. Odczekałam, aż klaczka i ogierek ruszą, po czym sama zagalopowałam i dogoniłam ich. Wiatr i pęd powietrza wyciskał mi z oczu łzy, usłane zeschłymi i przegniłymi kolorowymi liśćmi fruwającymi pod naszymi kopytami podłoże trzeszczało przy każdym dotknięciu. Wreszcie ujrzałam pierwszą końską sylwetkę wśród drzew, a powoli wyłaniał się cały klan.
— Lećcie, znajdźcie koniecznie swojego brata. Później was znajdę. - wyszeptałam szybko. Miriada wraz z Dante'ym oddalili się kłusem. Podeszłam do pierwszego lepszego konia, którym na szczęście okazała się być Hasmina.
— Popilnuj tej dwójki, dobrze? - wysiliłam się na łagodny ton, zwracając pysk w kierunku nastolatków. Starsza klacz pokiwała z uśmiechem głową, po czym spuściła wzrok i odeszła. Partnerce Byorna mogłam zaufać na tę chwilę, bowiem nie było czasu do stracenia. Dopiero teraz zauważyłam, że wyczekujący, zaniepokojony wzrok wszystkich koni skierowany jest na moją osobę. Opuściłam łeb aż do klatki piersiowej, zamykając oczy i wsłuchując się we własny, nierówny oddech. Przygotowywałam się już do kolejnej szalonej galopady w odwrotnym kierunku, kiedy w umyśle błysnęły ostatnie iskierki chłodnego rozumu.
...Już zgasły? Potrząsnęłam lekko głową. Nie, dalej się tlą i tym razem muszą zapłonąć, bo atak w pojedynkę jest jak dobrowolne samobójstwo plus zabójstwo ukochanego. Nawet dla mnie. Uniosłam powieki i ogarnęłam spojrzeniem całe nasze stado, zdezorientowane całą tą dziwną sytuacją. Wściekłość, żal i zdecydowanie podsycały ognisko zapalne, a ono promieniowało tymi uczuciami, zamykając koło. Plan...plan, plan. W mojej głowie zaczęły się tworzyć obrazy schematów jeden za drugim, sortowane szybko i bezwzględnie. Odwróciłam się w stronę reszty koni, wyprostowana, ze spokojnym, acz pewnym wyrazem pyska.
— Yatgaar, co się dzieje? - zadał pytanie stojący najbliżej zwiadowca, Dorian.
— Dzieje się. - rzekłam z lubością, kiwając głową. - Niechaj oddzielą się wszystkie konie zdolne do walki od medyków, źrebiąt, nastolatków. Potrzebna będzie też na miejscu jedna czujka. - konie zaczęły wykonywać polecenie, jednak dosyć niechętnie, niepewnie, z ociąganiem, tracąc cenny czas. Położyłam uszy po sobie i weszłam między klan, pomagając odpychaniem maruderów. - Bez dyskusji i ruchy! - dodałam poważnie, dzięki czemu coś jednak do tych koni dotarło. Gdy już prawie podział został zakończony, miałam przed sobą drużynę złożoną z dwudziestu trzech wojowników. To już w sumie coś. - pomyślałam, dodając sobie tym samym otuchy, po czym wywołałam Mikada. Ogier podszedł do mnie nieco speszony.
— Będziesz miał pod swoją opieką i dowodzeniem dziesięciu. Znajdziecie bazę reniferów i rozpoczniecie walkę. My dołączymy do was niedługo. - gniadosz chwilę trawił przekazane mu informacje. - Zrozumiano? - przechyliłam lekko łeb.
— Tak jest. - odrzekł jedynie, po czym ruszył na poszukiwanie swoich towarzyszy.
Jeżeli Khonkh nadal się trzyma...musi się trzymać - poprawiłam się - Zaczniemy od tamtego miejsca. Jeśli nie, napadniemy na nich w drodze i rozrzucimy ich członki po całym zboczu... - uśmiechnęłam się do siebie - Było ich kilkunastu, więc zapewne planowali napad. Ich baza została uszczuplona, ekipa Mikada ma teraz szansę. - kątem oka obserwowałam powiększającą się grupę - Tak, my zatrzymamy posiłki, a później dołączymy do nich. - w tym momencie moje rozmyślania zostały przerwane, bowiem zauważyłam dwudziestego czwartego młodocianego członka ekipy.
— Shiregt. - rzekłam zdecydowanie, patrząc prosto na kręcącego się wśród starszych ogierka. Ów podszedł niespeszony do mnie.
— Gdzie Dante i Miriada? - to pytanie jako pierwsze nasunęło mi się na język.
— Z Hasminą. - odrzekł spokojnie.
— I ty również. - odparłam spoglądając mu w oczy. Oczy pełne ognia i pewności, jak nigdy dotąd.
— Przykro mi, mamo, ale tym razem nie powstrzymasz mnie od walki. To jest moja rola. A jeżeli nie - walczył będę i przeciwko swoim, byle być w ten sposób z wami. - oświadczył. Mój syn wyglądał niemalże na dorosłego, aż wierzyć mi się nie chciało. Czas płynął nieubłaganie, a ja traciłam go na pogaduszki. Westchnęłam cicho i uśmiechnęłam się, odsyłając go gestem do reszty. Mikado usunął się już z pola widzenia. Nadszedł czas, by wyruszyć. Stanęłam dęba, dając upust ekscytacji.
— Naprzód! - krzyknęłam krótko, ruszając galopem. Tabun podążył za mną szeroką ścieżką, którą jeszcze dziś maszerowaliśmy rodziną. Najpierw rozbijemy tych kilkunastu niczym wapienną skałę. - powtórzyłam sobie w myślach.
<Khonkh? Akcja proszę! :p>

24.08.2018

Od Dantego do Sirocco "Rzadkie zioła dobrą poszlaką"

-W sumie możemy się jeszcze trochę przespać. Znalazłem miejsce i wiem, jak stamtąd wrócić do klanu. Zatem odpoczniemy trochę i ruszymy z powrotem-powiedziałem.
-Świetnie!-zawołała klaczka, kładąc głowę na ziemi. Widocznie była na tyle zmęczona, że nie miała siły normalnie spać. Ja chwilę postałem, nie za bardzo wiedząc, co powinienem zrobić. Sirocco zdążyła chyba zasnąć. W końcu obszedłem ją i położyłem się obok. Nie wiedziałem, czemu to robiłem, ale ze zdziwieniem twierdziłem, że nawet miło mi się leży obok klaczki. Niestety sen w ogóle nie chciał do mnie przyjść. Poleżałem więc jakiś czas, czekając, aż Sirocco odpocznie i się obudzi. Normalnie nie wytrzymałbym tyle czasu w jednym miejscu, ale tym razem wolałem nie zostawiać już Sirocco samej. W końcu poczułem, że klaczka się budzi.
-No nareszcie, ile można czekać-powiedziałem, kiedy Sirocco otworzyła oczy.
-A co, coś się stało?-spytała klaczka, kierując na mnie swój zaspany wzrok.
-Nudziło mi się, kiedy czekałem, aż się wyśpisz-wyjaśniłem.
-Mogłeś mnie obudzić wcześniej-odparła klaczka, wstając z ziemi. Uczyniłem to samo.
-Wtedy byś mi pewnie narzekała-powiedziałem.
-Ja?-spytała Sirocco, tonem stylizowanym na niewinność.
-Nie, ja-odparłem, po czym oboje zaśmialiśmy się. Zaraz potem zgodnie uznaliśmy, że czas najwyższy odnaleźć klan.
-Mam nadzieję, że teraz już bez problemów odnajdziemy stado-powiedziała Sirocco.
-Ja też. A tak właściwie, to mam pytanie-odparłem, ruszając w stronę znanego przeze mnie miejsca.
-Jakie?-spytała Sirocco, zrównując się ze mną.
-Tworzysz poezję? Masz jakieś inne wiersze?-zapytałem.
-A co?
-Z chęcią bym poznał jeszcze coś, co wyszło spod twojego kopyta. Tamto było naprawdę dobre-odparłem. Klaczka szykowała się do odpowiedzi, ale zamiast tego nagle zerwała się i pognała do przodu. Zatrzymała się równie nagle, a ja mogłem jedynie do niej podbiec.
-O co chodzi?-zapytałem.
-O to. To są rzadkie, suszone zioła. Takich używa mój ojciec-wyjaśniła klaczka, wskazując kilka ususzonych roślin, odcinających się na tle białego śniegu.
-Znaczy, że nasz klan naprawdę jest gdzieś blisko-odparłem, będąc jednocześnie pełnym podziwu dla wiedzy mojej towarzyszki na temat ziół. Ja większości z nich nie mogłem nawzajem od siebie odróżnić.
-Dziwi mnie tylko, że mój ojciec je zgubił. Lepiej to pozbieram-odparła klaczka, po czym chwyciła tych kilka roślin w swój pysk.
-Może był czymś zajęty i nie zauważył ich braku. Idziemy?-zapytałem. Z oczywistych przyczyn Sirocco nie mogła mi odpowiedzieć, więc jedynie pokiwała głową na "tak" i ruszyliśmy dalej w drogą powrotną do naszego domu.
<Sirocco? Spoko, ja też przepraszam, że tyle musiałaś czekać na to opko>

Od Khonkha do Yatgaar "Bezczelność naszych wrogów"

Wraz z Shiregt'em przeszliśmy się po klanie, aby sprawdzić nastroje członków. Zaraz potem ogierek udał się gdzieś z napotkaną po drodze Mint. Przez chwilę patrzyłem za ich oddalającymi się sylwetkami. Przypomniało mi to chwile, kiedy nie liczyło się dla mnie nic innego oprócz spędzania czasu z Yatgaar. Jeszcze wtedy żadne z nas nie wiedziało, co szykuje dla nas nieprzewidywalny los. Ruszyłem dalej, aż do mych uszu dotarła cicho nucona melodia. Rozpoznałem głosy Yatgaar i Miriady i poszedłem za nimi. Ujrzałem obie najważniejsze klacze mojego życia, leżące obok siebie na kupce liści. Zdawały się być zatopione myślami w nuconej przez siebie melodii. Zbliżyłem się do nich kawałek, po czym stanąłem. Przysłuchiwałem się nieznanej przeze mnie, ale wspaniałej muzyce, którą tworzyły obie klacze. Trwało to kilka minut, dopóki nie zauważyła mnie Miriada.
-Witaj, tato-powiedziała, wstając.
-Witajcie. Przepraszam, nie chciałem wam przeszkadzać-odparłem, wycofując się, aby zostawić je same.
-Nie przeszkodziłeś nam-powiedziała klaczka. Między naszą trójką zapanowała na chwilę cisza.
-Chyba pójdę poszukać czegoś do jedzenia-powiedziała Miriada, po czym zaczęła się oddalać.
-A może spędzimy zamiast tego trochę czasu razem? Możemy nawet poszukać Dantego i Shiregt'a i iść gdzieś...razem-powiedziałem. Nigdy wcześniej nikt z mojej rodziny nie przeżył czegoś podobnego co Miriada i nie potrzebował mojej pomocy. Nie wiedziałem, czemu moja córka tak bardzo się zmieniła, ale byłem gotów zrobić wszystko, aby jej pomóc. Spędzanie czasu z rodziną wydawało się co prawda banalnym pomysłem, ale wierzyłem, że lepsze to niż nic.
-To nie najgorszy pomysł-poparła mnie Yatgaar. Po chwili wahania Miriada zgodziła się na moją propozycję. Niestety Shiregt przepadł  gdzieś bez śladu, więc towarzyszył nam jeszcze tylko Dante.
-Dokąd idziemy?-zapytał zaciekawiony ogierek.
-Pójdziemy na mały spacer-wyjaśniła Yatgaar. Miriada i nasz syn szli szybciej od nas, więc byli kawałek przed nami.
-Rozmawiałaś z Miriadą?-zapytałem szeptem Yatgaar, licząc na to, że poznała powód, przez który nasza córka tak bardzo się zmieniła.
-Tak-odparła moja partnerka.
-Powiedziała ci coś?-zapytałem.
-Nie za wiele-odparła klacz. Przez następną chwilę szliśmy, nie odzywając się do siebie. Wtem jakiś ruch przykuł moją uwagę.
-Czy to nie renifery?-zapytałem, wskazując grupę oddalonych od nas zwierząt. Na tle śniegu, w miejscu, gdzie nie rosły prawie żadne rośliny, doskonale było je widać. Zwierzęta kierowały się w naszą stronę. Było ich co najmniej kilkanaście.
-Przysięgam, że jeśli to naprawdę te zwierzęta, to wszystkie je zabiję-odparła Yatgaat.
-A ja ci w tym pomogę-odparłem, czując, jak całe moje ciało pręży się, gotowe w każdej chwili do walki.
-Ale lepiej, żeby Miriada nie musiała się z nimi mierzyć-dodała klacz.
-Dobrze, wróć z nią i Dante do klanu-powiedziałem.
-Co? Nie zostawię cię samego z tymi...-moja partnerka urwała, szukając odpowiedniego słowa na określenie naszych wrogów.
-Wiesz, czy nie kręcą się gdzieś tutaj inne renifery? Lepiej, abyś poszła razem z naszymi dziećmi-odparłem.
-Dobrze, ale w takim razie jak najszybciej do ciebie wrócą-powiedziała po chwili namysłu Yatgaar. Zaraz potem zawołaliśmy nasze dzieci, które na szczęście nie zauważyły jeszcze obecności obcych zwierząt.
-Wrócicie ze mną do klanu-powiedziała Yatgaar.
-Ale co się stało?-spytała zdziwiona Miriada. Dante był nie mniej zaskoczony.
-Nic takiego. Po prostu mam coś do załatwienia-odparłem. Aby nie dać dzieciom więcej czasu na zadawanie pytań, moja partnerka ruszyła, a ja popchnąłem lekko w jej stronę naszego syna. Po chwili źrebaki ruszyły za matką. Ja zaś odwróciłem się i udałem w stronę nieznanej grupy zwierząt. Nadal były dość daleko, jednak mogłem już ze stuprocentową pewnością stwierdzić, że to renifery. Zwierzęta poruszały się zwartą grupą. Ruszyłem kłusem prosto w ich stronę. Starałem się sprawiać wrażenie kogoś niegroźnego, ale pewnego. Kiedy zwierzęta mnie ujrzały, przystanęły, a naprzód grupy wysunął się jeden z renów. Ja podszedłem do nich, zatrzymując się kilka metrów przed zwierzętami.
-Kim jesteś?-zapytał ich przywódca. Wezbrała we mnie złość. Po tym wszystkim, co zrobili, mieli jeszcze czelność zadawać mi takie pytanie. Kim JA jestem? Kim oni są, że ośmielają się tutaj przebywać?-pomyślałem, hamując wściekłość.
-Koniem z pobliskiego klanu. A wy?-zapytałem.
-Władcami tych terenów-odparł renifer. Spokój, pewność i opanowanie emanujące z jego sylwetki sprawiły, że w jednej chwili poczułem zalewającą mnie falę wściekłości. Pierwotnej, dzikiej, nieopanowanej. Żałowałem, że nie mam ze sobą swojej broni, ale nie podejrzewałem, że czeka mnie podobne spotkanie podczas rodzinnego spaceru. Poradziłem sobie jednak i bez tego. Skoczyłem do przodu i stanąłem dęba, zadając renowi szybki i silny cios kopytem. Wykorzystałem w ten sposób element zaskoczenia. Renifer zachwiał się i upadł. Od razu spróbował powstać, lecz nim ktokolwiek zdążył zareagować, zadałem kolejny cios, który dokończył dzieła. W jednej chwili pod moimi nogami spoczęło martwe ciało renifera. Biały śnieg, podobnie jak moje kopyta, został zabrudzony krwią tego parszywego zwierzęcia. Na razie wokół panowała cisza. Towarzysze martwego rena byli prawdopodobnie zaszokowani moim czynem. Wiedziałem jednak, że pierwszy szok szybko minie, a mi nie będzie łatwo z tyloma przeciwnikami w pojedynkę, bez broni.
<Yatgaar? Wolę marsz wojenny XD>

23.08.2018

Od Khonkha do Marabell (Mivany) "Szacunek"

-Oczywiście, że to dla ciebie zrobię-powiedziałem, starając się, aby mój głos się nie załamał. Marabell odetchnęła z wyraźną ulgą.
-Dziękuję-odparła klacz.
-Nie masz za co. Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić, choć chciałbym móc zrobić więcej-powiedziałem.
-Tyle mi wystarczy-odparła Marabell i uśmiechnęła się radośnie i szeroko. Dokładnie tak, jak uśmiechała się kiedyś, kiedy jeszcze nie wiedziała, że niedługo umrze. Dokończyliśmy nasz spacer. Żegnając się, przyrzekliśmy sobie, że jeszcze spędzimy razem trochę czasu. Niestety los uszykował dla nas inny scenariusz. Shiregt dorastał i musiałem zwrócić szczególną, jeszcze większą niż dotychczas uwagę na jego przygotowanie do pełnienia roli władcy. Do tego cała nasza rodzina musiała pomóc Miriadzie zapomnieć o jej traumatycznych przeżyciach. W ciągu następnych kilku dni znalazłem jedynie kilka chwil, aby porozmawiać z moją przyjaciółką. A potem...a potem miało miejsce wydarzenie, po którym już nigdy z nią nie porozmawiam, nie pójdę na spacer i nie ujrzę jej promienistego uśmiechu. Chociaż wszyscy bliscy Marabell wiedzieli o czekającej ją śmierci, nikt zapewne nie spodziewał się, że nadejdzie tak nagle. Poza tym klacz miała umrzeć inaczej, a nie w pożarze. Nie mogłem jednak pozwolić sobie na rozpamiętywanie tej straty. Sam miałem rodzinę, którą powinienem się zająć. Poza tym wiedziałem, że Mikado i Mivana cierpią najbardziej ze wszystkich i to im należy się pomoc i wsparcie. Ja sam nie mam pojęcia, jakbym przeżył śmierć swojej ukochanej... Pocieszała mnie jedynie myśl, że być może Marabell nie cierpiała w pożarze tak bardzo, jak gdyby miała umierać powoli z powodu choroby.
-Życie jest naprawdę kruche. Zabawne, jak często o tym zapominamy i zaczynamy nim ryzykować. Jak byśmy mieli w zanadrzu więcej niż jedno-powiedziałem któregoś wieczoru do Yatgaar.
-Zgaduję, że ten wstęp ma na celu przygotowanie mnie do wysłuchania tyrady o twoim bólu i cierpieniu spowodowanym śmiercią Marabell i o twoich przemyśleniach na temat ogólnie pojętej śmierci-powiedziała klacz. W jej tonie dało się słyszeć lekką ironię, ale nie za mocną. Wiedziałem, że jej słowa miały mnie jednocześnie rozbawić i pocieszyć, za co byłem jej wdzięczny.
-Dokładnie-odparłem.
-Prawda jest taka, że każdy z nas kiedyś umrze...-powiedziała Yatgaar, po czym zapadła między nami cisza.
-Myślałaś kiedyś, które z nas umrze pierwsze? I co zrobi to drugie? A gdyby...-zaciąłem się, gdyż nawet nie chciałem do siebie dopuścić myśli, że któreś z naszych dzieci miałoby umrzeć przed nami.
-Lepiej nie gdybać. Jak już mówiłam, każdy z nas kiedyś umrze. Sama nie wiem, czy wolałabym być pierwsze, czy druga. Jeśli byłabym pierwsza, to ty cierpiał byś z tęsknoty za mną, a przynajmniej tak sądzę. Gdyby było na odwrót, to ja bym cierpiała, tęskniąc za tobą-powiedziała klacz.
-Jedno jest pewne. Mimo, że śmierć jest najpewniejszą rzeczą w naszym życiu, nie da się na nią przygotować-odparłem.
-Otóż to. Poza tym, nie mówmy już o tym dłużej. Żywych śmierć nie dotyczy, a martwi nie muszą się już nią przejmować-powiedziała Yatgaar, po czym wtuliła głowę w moją szyję. Objąłem ją i spędziliśmy tak ładnych kilka minut, wtuleni w siebie. Czułem bijącą od klaczy siłę, którą ta przekazywała mi i byłem jej za to wdzięczny. Ona była siłą, światłością, sensem, radością, ona była moim życiem. I wiedziałem, że niełatwo byłoby mi otrząsnąć się po jej utracie.
~Kilka miesięcy później~
-A ja ci mówię, że to głupi pomysł-spacerowałem wokół klanu, kiedy ciszę przerwał czyjś podniesiony głos. Jego ton zdradzał irytację właścicielki.
-Jesteś za młoda, żeby się na tym znać. Poza tym oceni to władca. Podzieliłam się tym z tobą tylko, aby poznać twoje zdanie-drugi głos udało mi się po chwili rozpoznać. Należał on do U'schii.
-Więc je znasz. To nie wypali. Z reniferami nie będzie łatwo, to już wszyscy wiedzą. A na takie coś nie dadzą się nabrać-odparł pierwszy głos.
-Skąd wiesz?-spytała U'schia.
-Bo wiem. Ale jeśli chcesz, to idź pochwalić się swoim cudownym planem przed władcą. Gwarantuję, że od niego usłyszysz to samo, co ode mnie-w końcu zbliżyłem się na tyle, aby po chwili rozpoznać w drugiej klaczy Mivanę. Nie było to łatwe, bo przez ostatnich kilka miesięcy rzadziej ją widywałem, a ta sporo się zmieniła. Przede wszystkim wydoroślała. Po chwili U'schia odeszła od klaczy szybkim krokiem.
-To raczej nie była przyjazna pogawędka-powiedziałem, kiedy zbliżyłem się na tyle, że klacz mogła mnie usłyszeć. Odwróciła się zdziwiona, ale zaraz przybrała normalny wyraz twarzy.
-Raczej nie-odparła bez emocji.
-Powinnaś mieć większy szacunek do innych, zwłaszcza do starszych-powiedziałem.
-Może i tak, ale nic nie poradzę na to, że taka jestem-odparła Mivana.
-Może jednak coś dałoby się zrobić? Chciałabyś kiedyś zostać arystokratką? Jeśli tak, powinnaś być lubiana i szanowana, ale musisz także szanować innych-powiedziałem.
<Mivana? Khonkh próbuje cię umoralniać XD>

22.08.2018

Od Dantego "Górska wyprawa" (Naadam)

Kiedy tylko o uszy pierwszy raz obiło mi się słówko "Naadam" zaraz wypytałem o wszystko rodziców. Dowiedziawszy się, że są to niezwykłe igrzyska, które w tym roku po raz pierwszy ma organizować nasz klan, od razu zdecydowałem się do nich zapisać. Zaraz potem zacząłem rozmyślać, jakby tu porządnie się do nich przygotować. Nie wątpiłem w swoje umiejętności i nie wyobrażałem sobie, że miałbym przegrać. Mimo to należało trochę przed nimi potrenować. Stado znajdowało się obecnie u podnóża Gerel Uul, więc los sam mi najwyraźniej mówił, jak mam się do tego zabrać. Wyruszyłem w góry, chcąc zdobyć kilka szczytów. Wiedziałem, że zwiększy to przede wszystkim moją wytrzymałość i siłę, a jeśli się postaram, także szybkość. Bez zbędnych ceregieli zacząłem się więc oddalać od klanu.
-A ty dokąd się znowu wybierasz?-drogę zastąpił mi mój starszy brat, oczekujący obecnie na ceremonię, w czasie której miał się stać naszym oficjalnym władcą.
-Trenować na igrzyska-odparłem zgodnie z prawdą.
-Sam?-zdziwił się Shiregt.
-Z tego, co mi wiadomo, to nie przewidziano konkurencji dla drużyn-odparłem.
-Idziesz w góry?-Shiregt zignorował moje słowa i zadał kolejne pytanie.
-Jak widać.
-Wybierać się w nie samemu to niezwykle głupie i nieodpowiedzialne-zaczął mój brat. Teraz już wiedziałem, o co mu chodziło, więc zanim dodał cokolwiek, ruszyłem z kopyta, zostawiając go w tyle. Przebiegłem dość długi dystans, aby mieć pewność, że za mną nie pobiegł. Kiedy upewniłem się, że nie mam ogona, skierowałem się ponownie w stronę góry. Wiedziałem, że zimą nie mogę zapuszczać się za daleko, ale i tak liczyłem na to, że ta wyprawa przyniesie mi wiele korzyści. Postanowiłem nie obchodzić się z sobą delikatnie jak z książątkiem (którym, nawiasem mówiąc, byłem) i zacząć ostro trenować od samego początku. Drogę dzielącą mnie od podnóża góry pokonałem więc jak najszybszym galopem. Kiedy dotarłem na miejsce, nie zawracałem sobie głowy odpoczynkiem, tylko od razu odszukałem jakąś ścieżkę i ruszyłem przed siebie.

Od Miriady do Mivany ,,Zabawimy się w detektywów?"

Klacz przyśpieszyła krok, a ja w duchu przyznałam jej rację. Na dziś miałam dość towarzystwa. Długie rozmowy o niczym, samo przebywanie po jakimś czasie zaczynało mnie męczyć, miast sprawiać przyjemność. Szybko znalazłyśmy się ponownie w cieniu drzew, wśród gęstwin krzewów i plątaniny leśnego runa. Co jakiś czas zerkałam w górę, pod lazurowo-błękitne niebo, gdzie szybowały lekko ptasie sylwetki, lub niżej ich mniejsi kuzyni na tym tle przelatywali z gałęzi na gałąź. Słońce stanęło już dość nisko. Sprawiało przy tym wrażenie, jakby lada chwila przytrzymująca je linka miała się zerwać, a kula od razu potoczyłaby się za horyzont lub spadła na ziemię. Co by to było...
Poruszając się raźnym kłusem, dotarłyśmy do klanu przed zmrokiem. Całą drogę odbyłyśmy w milczeniu. Oddaliłam się już, by szczypnąć trochę trawy, kiedy Mivana zawołała cicho:
Miriada, mogę cię prosić jeszcze na chwilę? - obejrzałam się. Po krótkim zastanowieniu kiwnęłam głową i podążyłam za klaczą, kierującą się w bardziej ustronne miejsce.
— No dobrze. - oznajmiła, patrząc mi w oczy. - Wydajesz mi się naprawdę porządnym koniem... - słowa zrobiły na mnie wrażenie, lecz nie potrafiłam wywołać jakiejkolwiek reakcji na zewnątrz mimo, że w środku zaczęły rodzić się różne, sprzeczne przeczucia. - Ja i moja drużyna uważamy, że śmierć Marabell nie była tylko przypadkiem. Prowadzimy w tej sprawie śledztwo.
— Marabell zginęła w pożarze. Co mogłoby być w tym niezwykłego? - odparłam.
— Nie wiemy, ale naprawdę czuję, że nie był to przypadek, rozumiesz? Na razie nie mamy wielu dowodów, lecz dzięki tobie możemy zebrać ich znacznie więcej. - rzekła Miva z nadzieją w głosie. Nawet, jeżeli to tylko urojenie zrodzone z rozpaczy...zawsze to jakaś pomoc i zajęcie.
— Właściwie, mogę do was dołączyć. - uśmiechnęłam się lekko.
<Miva? No, to ciągniesz wątek>

21.08.2018

Od Dantego do Fashagara "Wspólny posiłek"

Sirocco usiłowała przekonać swojego ojca, że nie wybieramy się na kraniec świata, aby spotkać ludzi i dobrowolnie oddać się w ich ręce. Bo, najprawdopodobniej, tak właśnie Hadvegar widział nasze plany. Dyskusja między nimi toczyła się w najlepsze, a ja uważnie się jej przysłuchiwałem, jednak nie za bardzo się w niej udzielałem. Moja uwaga została rozproszona dopiero, kiedy poczułem, że ktoś dość niekulturalnie ciągnie mnie za ogon.
-Ganiasz! Bawimy się w ganianego!-zawołał Fashagar, po czym zaczął uciekać. Westchnąłem z rezygnacją. Wolałem zostać tutaj, aby w razie czego pomóc Sirocco przy przekonywaniu jej ojca, jednak obawiałem się, że ogierek zaraz rozzłości się, że wszyscy go ignorują i z wycieczki będą naprawdę nici. Rzuciłem się więc za nim w pogoń. Byłem pewien, że szybko go złapię, ale udało mu się zrobić kilka dobrych uników. Musiałem się więc trochę przyłożyć, aby go dotknąć. W końcu jednak to Fashagar musiał zacząć mnie gonić. Ku jego niepocieszeniu, ja również nie dałem się łatwo złapać. Po jakimś czasie zabawę przerwała nam jednak Sirocco.
-Nic z tego, nigdzie nie pójdziemy-westchnęła.-I tata mówi, że mamy już wracać-dodała, zwracając się do swojego brata.
-Cooo? Czemuuu?-zapytał ogierek, przeciągając słowa. Był wyraźnie niezadowolony z tego, że zabawa na dzisiaj się już skończyła. Ja przez chwilę też byłem zmartwiony, ale zaraz poprawił mi się humor.
-No cóż, mówi się trudno-powiedziałem.
-Naprawdę? Nie jesteś zły?-zapytała Sirocco?
-O co miałbym być zły? Poza tym jeszcze będzie czas i odpowiednia chwila na zabawę-powiedziałem, uśmiechając się przy tym.
-Hura! Jeszcze się pobawimy!-zawołał uradowany Fashagar.
-Tak, ale nie dzisiaj-powiedział Hadvegar, podchodząc do nas. Pożegnaliśmy się więc. Sirocco i Fashagar poszli ze swoim ojcem, a ja postanowiłem odszukać Shiregt'a, aby wkurzyć go trochę dla zabawy.
~Następnego dnia~
Miałem już ułożony plan. Z samego rana chciałem zabrać Sirocco i udać się na przygodę życia, która poprzedniego dnia została nam udaremniona. Uniemożliwiła mi to jednak przeszkoda o imieniu Fashagar.
-Cześć! Dokąd idziesz?-zapytał ogierek. Podbiegł do mnie, jak tylko mnie ujrzał.
-Donikąd. Spaceruję sobie tylko-odparłem, nie chcąc zdradzać mu, że szedłem po Sirocco. Nie chciałem, aby znowu się do nas przyczepił.
-A czy w takim razie mogę się z tobą jeszcze pobawić?-zapytał. Nie udało mi się znaleźć na szybko żadnej wymówki, więc musiałem się na to zgodzić. Graliśmy w ganianego, aż nie zrobiliśmy się głodni. Z niechęcią podszedłem do jednego z drzew, po czym oderwałem kawałek kory.
-Czemu nie możemy jeść trawy?-zapytał Fashagar.
-Bo jej nie ma. Zakrył ją śnieg-wyjaśniłem.
-Ale skąd on się wziął?
-Z chmur-odparłem.
-A tam skąd?-dociekał ogierek.
-Nie mam pojęcia-powiedziałem, co było zgodne z prawdą, gdyż nigdy mnie to nie interesowało.-A tak w ogóle, wiesz, gdzie jest Sirocco?-zapytałem po chwili.
<Fashagar? Wybacz, że takie słabe, następne będzie lepsze>

Od Shiregt'a do Mint ,,A może trening? (Naadam)"

~Akcja opowiadania rozgrywa się jeszcze kilka, maksymalnie kilkanaście dni przed osiągnięciem dorosłości~
Zbliżało się południe, przesączone narastającym mrozem potęgowanym przez krajobraz dookoła: śnieżna biel zdominowała zarówno niebo, jak i ziemię, las zamienił się w szeregi nagich pni-strażników, rozgałęziających się i skręcających u góry jakby w konwulsjach, tworząc swoje własne, unikalne korony. Zastanawiające. Każdy uważa, że jest królem, a w rzeczywistości jest tylko częścią imperium. Każdy z nas jest panem swojego życia, a w rzeczywistości należy do znacznie większej społeczności. To dobre, nawet drzewa zdołały mnie czegoś nauczyć.
Gdy tak maszerowałem bez celu, zauważyłem ,,machającą" w moją stronę Mint. Na pysk przybrałem lekki uśmiech i podszedłem do klaczki. Ta odezwała się pierwsza:
— Witaj...kochany. - na drugie słowo nie zareagowałem, tylko w środku coś mi się przewróciło.
— Cześć, Mint. - odparłem ze spokojem.
— Cieszę się, że cię widzę, wiesz? - rzekła, wpatrując mi się w oczy. - Już niedługo oboje staniemy się dorośli.
— Tak. Mnie również to raduje. - poszerzyłem uśmiech. Klaczka zaśmiała się cicho.
— Może wybierzemy się na spacer? - zaproponowała. Przechyliłem głowę, zastanawiając się nad tą ewentualnością.
— A może chciałabyś trochę potrenować? - dziś nie odbyłem jeszcze treningu, a fajnie byłoby popracować nad tym z kimś.
— W sumie, czemu nie. - odparła z entuzjazmem. - Nad czym chcesz potrenować? Może coś ze zwrotnością?
— Jasne. - tak zakończyła się nasza dyskusja. Odeszliśmy trochę od stada, by na nikogo nie wpaść, a zatrzymaliśmy się na miejscu niczym nieróżniącym się od reszty lasu. No, może tym uschniętym krzakiem jagód z wyjedzonymi przez ptaki owocami. Zaczęliśmy od różnych ćwiczeń w stępie, jak chociażby zwykłe kręcenie się w kółko. Następnie przeszliśmy do slalomów w wolnym kłusie między pniami. Nieraz któreś z nas ocierało się lub potykało, a nawet zaryło nosem w śniegu, ale to wywoływało jedynie krótki wybuch śmiechu; starałem się z całych sił skupić na ćwiczeniu. Na koniec zdecydowaliśmy się spróbować naprawdę niewielkich odcinków ze skrętami w galopie, co i tak nieźle nas zmęczyło.
<Mint? Nie przechodź jeszcze raczej do ,,przyjęcia" - na razie prosiłabym o ten czas przed dorosłością. Nie mam jeszcze sił na imprezkę>

18.08.2018

Od Cardinaniego „Pomysł kluczem do sukcesu (Naadam)"

Po ostatniej przygodzie z błotem miałem mieszane uczucia co do przedzierania się przez ośnieżony, błotnisty las z małą widocznością. Nigdy nie wiem, kiedy wpadnę w bagno. Z jednej strony niezły trening, a zarazem przygoda, a z drugiej narażanie życia i zdrowia plus dodatkowy niepotrzebny stres. Nawet najbardziej urokliwych miejscach potrafi być wiele zagrożeń czy to w postaci warunków atmosferycznych, niebezpiecznych skałek, groźnych zwierząt... Można by wymieniać i wymieniać. Spojrzałem niepewnie na lód przede mną i położyłem na nim swoje kopyto. Pod wpływem jego ciężaru delikatna warstwa zaczęła się kruszyć niczym szkło, które spadło z dużej wysokości. Czułem już pierwsze mrozy na swojej skórze, choć była skrzętnie ukryta pod dość grubym kubraczkiem z sierści. Prychnąłem cicho, zastanawiając się, jak bym dziś mógł potrenować do Naadam. W końcu wpadłem na pewien pomysł. Pamiętam pomysł Mivany z drzewem. Całkiem niezłe zajęcie. Poszedłem więc do pierwszej lepszej takiej rośliny i zacząłem na nią napierać kopytami. Kopałem z całych sił, namiętnie gryzłem, a ona powoli stawała się coraz bardziej zniszczona. Strużki potu spływały po mojej szyi i byłem bardzo zmęczony, ale za to mięśnie bardzo szybko mi się wyrabiały. Wiadomo, że tego od razu nie widać, choć ja czułem się na swój sposób silniejszy. Uśmiechnąłem się. Nawet na własne kopyto można nauczyć się tylu ciekawych rzeczy. Pomysł kluczem do sukcesu. Przeżułem kawałek kory, lecz po chwili go wyplułem. Nie byłem głodny. Nagle poczułem dziwny zapach, lecz nie zawracałem sobie nim głowy. Najważniejsze jest, że udało mi się dzisiaj potrenować. Byłem tak zmęczony, że nie miałem już czasu na głupoty.
C.D.N

Od Salkhi do Cardinaniego „Potrzebuję odprężenia”


Spokojnie przemierzałam las na niższej części Gerel Uul, w poszukiwaniu jakiejś polanki do treningu biegów. Wolałam nie ganiać po śniegu w lesie, szczególnie iż ostatniej nocy był porządny mróz i gdzieniegdzie mogło być ślisko. Nie chciałam ryzykować wpadnięcia na drzewo (trochę niezręczna byłaby wtedy wizyta u medyka, jeśliby w ogóle do niej doszło), więc łąka nadawałaby się idealnie do ćwiczeń. Tam mogłam spokojnie trudzić się bieganiem po niepewnej nawierzchni i próbami utrzymania się na niej, bez większych niebezpieczeństw.
Poza tym chciałam pobyć trochę sama. Ostatnio cały czas przebywałam w towarzystwie innych (co było nieco zaskakujące, wybierając stanowisko zwiadowcy, spodziewałam się raczej nadmiernego osamotnienia) i dobrze by było trochę od niego odpocząć, a cisza i sport to idealne odprężenie. Może nawet poprawi mi to trochę humor?
Zauważyłam w oddali prześwit między drzewami i na mój pysk wpłynął uśmiech. Nareszcie. Dostałam się na wolną przestrzeń i tak jak się spodziewałam, nie było na niej nikogo. Zrobiłam na początku spokojnie kółku dookoła, żeby sprawdzić nawierzchnię, ewentualne doły ukryte pod śniegiem i inne takie. Kiedy nic takiego nie odkryłam, puściłam się szaleńczym galopem, by wyrzucić z siebie całe nagromadzenie uczuć zgromadzonych w środku. Wiatr rozwiewał moją grzywę, a ja zdecydowanie czułam się lepiej. Wolność była rzeczą, którą kochałam najbardziej i najboleśniejsza byłaby dla mnie utrata jej. Mijał czas, a ja zrobiłam się zmęczona początkowym cwałem i późniejszym galopem, w dodatku parę razy poślizgnęłam się i cudem łapałam równowagę.
W końcu zatrzymałam się i wzięłam kilka głębokich wdechów, by wypuścić kłęby pary z nozdrzy. Moje ciało było zgrzane, jedynie zewnętrzna temperatura powstrzymywała je od wylania na sierść litrów potu.
— Em... Cześć?
Słysząc jakiś głos, uniosłam głowę i rozejrzałam się — moim oczom ukazało się ciemne ciało, które zdecydowanie wryło się w moją pamięć.
To on, ten wstrętny wyjadacz owoców, który pozbawił mnie przyjemności spróbowania ich jakiś czas temu. Teraz jeszcze śmiał pokazywać mi się na oczy!
Prychnęłam i odwróciłam się w drugą stronę, by ponowić trening. Nie zamierzam poświęcać mu czasu.
<Carni?>

Od Salkhi „Porzeczki to życie” Misja #2

Miałam zupełnie poważny dylemat. Serio, niecodziennie decyduje się, czy lepiej zabrać się za czarną porzeczkę, czy też za wiciokrzew kamczacki. To były przysmaki rzadkie, a ja wiedziałam, że mój żołądek teraz już nieprzyzwyczajony do wygód innych niż trawa, nie zniesie dobrze pomieszania dwóch gatunków owoców, szczególnie w dużej ilości. Dlatego teraz poważnie zastanawiałam się nad wyborem. Niby mogłam tu przyjść jeszcze następnego dnia, ale do tego czasu ktoś może się za nie zabrać albo co gorsza, mój brzuch się zbuntuje i na długi czas będę mieć dość owoców (to byłby dopiero dramat).
Już miałam zrobić w myślach wyliczankę, kiedy usłyszałam za sobą głos, wołający moje imię. Niechętnie odwróciłam się w jego stronę i dostrzegłam kłusującą do mnie wysoką klacz, Mirabikę, którą miałam okazję ostatnio poznać. Kiedy zatrzymała się obok, skinęłam głową na jej powitanie i wsłuchałam się w to, co wydawało jej się tak ważne, by przerywać mój posiłek (no, prawie).
— Cieszę się, że cię widzę. Zauważyłam, że w moich zapasach brakuje już łyszczca wiechowatego, a on jest rzadkim ziołem. Sama muszę znaleźć jeszcze driakwię żółtą, rdest wężownik i ostrzeń pospolity, więc nie mogę się zająć jego szukaniem. Mogłabyś to zrobić za mnie?
Westchnęłam. Poszukiwania nieczęsto pojawiającego się zioła na pewno zajęłyby mi dużo czasu. Bardzo dużo. W dodatku nie znam się na nich za dobrze, więc co jeśli spędziłabym mnóstwo czasu na szukaniu czegoś, co okazałoby się niepotrzebne?
I... Mój posiłek. Zerknęłam na niego łapczywie.
— Opiszę ci go, najlepiej jak potrafię - dodała, widząc moje niezdecydowanie. — Mam też w swoich zapasach trochę porzeczek. Chętnie ci nieco dam.
Okej, ostatnia kwestia przeważyła szalę niepewności. Muszę przyznać, że Mirabika potrafi być niesamowicie przekonująca.
— Niech będzie. Powiesz mi jeszcze, gdzie mniej więcej mam go szukać?
Twarz klaczy rozjaśnił uśmiech.
— Patrz na zboczach i wydmach. Lubi piaszczyste miejsca. Łyszczec jest wysoki, kwiaty ma drobne, białe albo różowawe, zebrane w liczne grupy. Liście naprzeciwległe, wąskie i rosnące na łodydze wielokrotnie. — wyliczała, a ja starałam się to wszystko zakodować w pamięci i wyobrazić sobie wizerunek rośliny. — To powinno ci wystarczyć. Liczę na ciebie! Pamiętaj o porzeczkach! — dodała na odchodne i po chwili zniknęła z zasięgu mojego wzroku.
Westchnęłam ciężko. W co ja się wpakowałam? Ach, tak. Mój wzrok skierował się na krzaczek czarnych owoców. Robię to dla nich. Dla jedzenia. W takim tempie nadejdzie dzień, w którym sprzedam duszę dla czerwonych porzeczek. Pysznych, soczystych i tak wspaniale wyglądających... Nie, dość. Nie mogę ich skosztować, bo z pewnością nie skończyłabym na kilku, a stałabym tak do czasu zaspokojenia głodu. A miałam rzecz do zrobienia.
Raźnym krokiem ruszyłam w stronę najbliższych zboczy. Na pewno znajdę tam tego łyszczca jakiegośtam i zdążę jeszcze dzisiaj na smakowity deser. Muszę myśleć pozytywnie, podobno to wpływa na wyniki czynności. Moje samopoczucie odrobinę się poprawiło, a ja sama przyspieszyłam do galopu. Miałam szczęście, że stado znajdowało się właśnie na górskim zboczu i właściwie poszukiwania miały rozciągać się wokół bazy. Problemem było to, że jak Mirabika sama wspomniała - nie często można było znaleźć tę roślinę. Czy w takim razie miałam jeszcze jakąkolwiek szansę na znalezienie tego zioła? Chyba nie za bardzo.
Dopiero teraz dotarła do mnie całość sytuacji. Z przygasłym entuzjazem rozglądałam się dookoła, mając minimalną nadzieję na to, że jakimś cudem szybko znajdę to czego szukam i będę mogła zająć się czymś zdecydowanie lepszym (bo nie ukrywajmy, jedzenie takie jest).
Mijały minuty, które rozciągały się w godziny, a tak jak wcześniej na mojej drodze nie znalazłam rośliny. Zajęcie mnie nużyło, ale dzielnie przeczesywałam kolejny teren, niestety bez powodzenia. Parę razy miałam wrażenie, że wreszcie widzę obraz mojej udręki, były to jednak fałszywe tropy, a znaleziska różniły się szczegółami wyglądu od tych, które miał posiadać łyszczec. Zaprawdę, coś czułam, że wyimaginowany lub nie wizerunek rzeczy przeze mnie szukanej, będzie pojawiał się w moich snach przez jeszcze wiele nocy.
Dlaczego ja się na to zgodziłam? Dlaczego? Może mi to ktoś powiedzieć? Z takiej perspektywy owoce zupełnie nie były przekonującą zapłatą, nawet w połączeniu ze wdzięcznością Mirabiki. Ale szkoda było mi porzucać poszukiwania, w końcu pokonałam już tak wielki kawałek, że na pewno wkrótce znajdę te przeklęte zioła.
Prawda?Ech, po co się oszukuję. Nie ma mowy, że je gdzieś zobaczę (nie licząc głowy i marzeń). Chociaż moją duszę ściskał żal po niespełnionej misji, zawróciłam w stronę siedliska klanu, mając nadzieję znaleźć tam zielarkę. Co prawda nie miałam dla niej dobrych wieści, więc znając życie nie dostanę tych porzeczek, ale przynajmniej mogłam się pocieszyć moimi krzaczkami owoców z lasu. Ach, tak, na samą myśl o nich robiło mi się przyjemnie.
Potężna klacz wydawała się niepocieszona moją porażką na polu szukania roślinności, ale podziękowała i odesłała mnie z kwitkiem. Trochę zawiedziona, bo gdzieś w środku żywiłam jednak nadzieję na nagrodę za chęci, ruszyłam w stronę mojego porannego miejsca pobytu. Na drodze ostatnich kilkudziesięciu metrów zaczęłam galopować, nogi same niosły mnie do posiłku.
Kiedy jednak zza drzew wyłoniła mi się polanka z krzakami, przystanęłam z wrażenia. Przy mojej życiowej miłości stał jakiś ciemny koń, bezczelnie wyjadający wszystko z roślin. Teraz ogarnęła mnie wszechobecna złość.Podeszłam do niego na odległość kilku metrów i wysyczałam wściekle:
- Ty! Jak śmiesz?
Brałam głębokie wdechy by się uspokoić, nie mogłam stracić twarzy. Skończyłam na posyłaniu pełnych nienawiści spojrzeń w stronę, jak się okazało, ogiera, trzymając głowę w górze i z nieco bojową postawą.
Samiec zaskoczony obrócił się i spojrzał na mnie jak na ducha.
Och, ja mu pokażę. Moje jedzenie, moje pyszne, jedzenie. Nie ma go, tylko z powodu tego wstrętnego niszczyciela marzeń!
Już on zobaczy, że ze mną się nie zadziera.
Ale... Może nie teraz.
Teraz muszę się uspokoić, zdecydowanie.
Pełna negatywnych uczuć zostawiłam wyjadacza przy już praktycznie pustych krzaczkach i odeszłam szybkim krokiem.
 Zaliczone.

16.08.2018

Od Salkhi do Mivany „Dobry czy zły?”

Sytuacja sprzed chwili całkowicie spędziła mi sen z powiek.
— Bardzo chętnie — odwzajemniłam jej uśmiech. Sprawa zapowiadała się nieźle, a ja miałam nadzieję, że dzięki temu dowiem się, czy Atlasowi można ufać.
Ruszyłyśmy, najciszej jak się dało w tę samą stronę, co ogier. Na początku biegłyśmy kłusem, nie chcąc go zgubić, jednak kiedy ujrzałyśmy go na horyzoncie idącego szybkim stępem, zwolniłyśmy i zeszłyśmy bardziej na bok. Szłyśmy za nim krok w krok, jednak niekiedy musiałyśmy przyspieszać tempa, gdyż starałyśmy się podążać przy linii gęstych krzaków. Po kilkunastu minutach nieustannego spaceru, kiedy mój zapał już nieco zgasł, gniadosz nagle przystanął. Zrobiłyśmy to samo, a Mivana musiała schylić głowę, gdyż samiec rozglądał się przez chwilę dookoła. W końcu uniósł łeb do góry i pokręcił nim na boki, a wtedy z nieba zapikował jakiś ptak, lądując na wysokiej gałęzi drzewa obok niego, skrywając się wśród kupek śniegu.
Wymieniłyśmy z Mivaną dość zaskoczone spojrzenia i podeszłyśmy bliżej, by lepiej słyszeć rozmowę tych dwóch osobników. Przed zaczęciem rozmowy Atlas jeszcze chwilę patrzył dookoła, a w końcu zaczął mówić coś do ptaka. Nie rozumiałam słów, więc ostrożnie, by nie wydać naszej obecności, podeszłam parę kroków bliżej i wysiliłam słuch.
— ...nie mogę — to był głos ogiera, zrozumiałam niestety tylko końcówkę jego wypowiedzi.
— Dasz radę, Zerleg.
— Nie jestem pewny. — mruknął z przekąsem, na co ptak zaskrzeczał.
— Bądź poważny! Nie zmarnuj szansy, już masz kredyt zaufania.
— Nie jestem już źrebakiem, Toos. Nie musisz się martwić, dam radę. Jeszcze zobaczysz, na co mnie stać. — wysyczał ogier, przyjmując bardziej bojową postawę. Widać było, że jeszcze chwila i wybuchnie.
— Mam taką nadzieję. — pierzasty powiedział cicho, tak, że ledwo zrozumiałam to, co powiedział. Po tych słowach na kilka sekund zapadła cisza, aż wreszcie wzleciał on w powietrze.
Samiec stał w miejscu i patrzył w niebo dopóty, dopóki nie zniknął on z pola widzenia. Rozejrzał się ostatni raz i ruszył w stronę siedziby.
Odczekałam z poruszaniem się kilka minut, by gniadosz nie mógł usłyszeć naszej rozmowy. Wreszcie odwróciłam się i spojrzałam po raz pierwszy od chwili na Mivanę, a ta wyglądała na zakłopotaną. Stała i patrzyła w miejsce poprzedniego pobytu bojownika, jakby przetwarzając to, co się tu stało w myślach.
— Słyszałaś wszystko? — wyszeptałam, na co ona przeniosła wzrok na mnie i pokiwała twierdząco łbem. Przełknęła ciężko ślinę.
— Nie za wiele nam to wszystko mówi. — parsknęła, na co ja westchnęłam. Rzeczywiście, podsłuchana rozmowa wywołała w moich myślach jeszcze większy mętlik, niż ten wcześniejszy. — Może wracajmy. Trening mnie odpręża.
Skinęłam łbem i powoli ruszyłam za towarzyszką. Na wypadek poszłyśmy okrężną drogą, nie chcąc przypadkiem wpaść na Atlasa. Podczas powrotu nawet na siebie nie patrzyłyśmy, obie pogrążone w przemyśleniach. To wszystko było poplątane, a ja już czułam, że to dopiero początek, mały smaczek tego, co się kryje za tą całą sytuacją. Chyba mam jakieś 'szczęście' do dziwnych przygód. Och, nie jestem pewna, czy to dobrze. Z jednej strony się nie nudzę, z drugiej jednak mam wątpliwości, czy na pewno chcę się w to wszystko mieszać. Teraz jednak nie było już odwrotu. Akcja się zaczęła.
W mojej głowie prym wiodło jedno pytanie: o co w tym wszystkim chodzi?

< Kataxo? Mam nadzieję, że jakoś się to trzyma twoich planów xP>

Od Shiregt'a ,,Brat silniejszy ode mnie? (Naadam)"

Naadam, Naadam, Naadam... - słowo to odtwarzałem w kółko w myślach, nieustanne obracając głową i rozglądając się wokoło w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu, który pomógłby mi w przygotowaniu się do zawodów, lecz otoczenie wydawało się dziwnie puste i pozbawione nie tylko życia, ale czegokolwiek pożytecznego oprócz innych koni. Puszysta, biała masa raczej na niewiele się przyda...Może mimo wszystko lepiej będzie dzisiaj poszukać sobie towarzysza do ćwiczeń?
Ani Mivany, ani Mint nigdzie w pobliżu nie było. Miriada znalazła już sobie zajęcie, Rose pracowała przy ziołach. Zamierzałem już spróbować szczęścia u Khairtai, kiedy tuż przed moim nosem wyhamował kasztanowaty kształt. Prychnąłem nieco zdegustowany, ale entuzjazm na pysku Dantego mówił sam za siebie. Ogier zresztą nie dał mi dojść do słowa. 
— Mógłbyś mi pomóc w jednej sprawie? - spytał.
— Być może...jakiej? 
— Idź za mną, to zobaczysz. - odparł z uśmiechem, po czym zaczął kłusować w kierunku północnym. Podążyłem posłusznie za mym przewodnikiem, zaciekawiony. Jeżeli to kolejny głupi wybryk - trudno.
Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie krzewy i młode drzewa rosły trochę gęściej, a przede wszystkim podłoże usłane było gałęziami różnej grubości, przeważnie mniejszymi konarami. 
— No dobra. Musisz jedynie przewalać i łamać na mniej więcej równe kawałki o... - tu wskazał łbem na jeden z małych klonów - ...takie drzewka. Razem pójdzie nam znacznie szybciej. 
— Po kiego?! - odparłem zdziwiony. 
— Jeżeli masz coś lepszego do roboty, nic cię tu nie trzyma. - mruknął Dante, zabierając się od razu do roboty. W tym jednym miał rację: nie miałem, a nuż to dobra okazja do treningu? Zacząłem od wskazanego przez ogiera celu. Napiąłem wszystkie muskuły, lecz był on wyjątkowo uparty. W pewnym momencie mój brat podszedł zniecierpliwiony i...powalił je z łatwością. Wpatrywałem się w niego z zaskoczeniem. 
— No, no, widzę, że przydadzą ci się ćwiczenia. - uśmiechnął się złośliwie. A żebyś wiedział. - pomyślałem, nacierając z wściekłością na kolejną oporną roślinę.
W pocie czoła minęło mi całe południe, podczas którego darłem, powalałem i ścinałem z nóg najróżniejsze okazy przyrody, z radością stwierdzając, że mimo wszystko szło mi to coraz sprawniej i łatwiej. Oddalałem się coraz bardziej od pierwotnego miejsca pracy. Mój brat ma być silniejszy ode mnie? Nie na długo. - obiecałem sobie.