W pierwszym odruchu pragnęłam nie pozwolić się ogierowi wyrwać, móc się powoli upewnić, że to koniec, zatrzymać przy sobie ciepło, bliskość, święte przekonanie, że dopóki trwamy w bezruchu, nic nie jest w stanie zachwiać lub zburzyć poczucia bezpieczeństwa, które, pożądane przez umysł, przybrało właśnie postać cielesną; mimo wszystko niewielkie oko cyklonu bez większego wysiłku przesunęło się w dół, poza granicę. Nieustannie towarzyszyło mi wrażenie, iż jeden z przeciwników zrezygnuje z walki, po czym zajmie się moją osobą. W głębi czaiła się chęć ucieczki i udzielenia pomocy w jednym. To ja dałam się złapać, i to ja powinnam walczyć...W głowie miałam coraz większy mętlik, a w rzeczywistości stanęłam jak słup soli, przyglądając się z trzepoczącym w piersi sercem całej scenie.
Już przy wymianie pierwszych ciosów polała się krew. Renifery próbowały okrążyć przeciwnika, wciąż potrząsając głowami. Zaczęła się gwałtowna kopanina. Nim zdążyłam zrobić w kłusie siódmy krok, całość dobiegła końca. Z oczami jakby zaszłymi mgłą byłam w stanie dostrzec jedynie, że kopytne nagle zarządziły odwrót, biegnąc zaskakująco blisko siebie. Zatrzymałam się, wzdychając z ulgą. Tymczasem koń zachwiał się i po prostu upadł na ziemię, niczym poruszony wiatrem liść. Cały spokój prysł, pozostawiając wokół pustkę. Natychmiast podbiegłam do ogiera. Przez chwilę przenosiłam wzrok z jednego drobnego zadrapania na kolejne, z niewielkiego cięcia na szeroką ranę na lewym boku. Zaczęłam z coraz większą frustracją rozgarniać trawę w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby pomóc. Wreszcie z kilkoma ziołami i ogromnym, ciut klejącym liściem z krzaka wróciłam do gniadosza. Przełykając ślinę, układałam lecznicze rośliny na obrażeniu. Powieki konia powoli opadały, oddech stał się cichszy. Zawahałam się przed położeniem ostatniej rzeczy. Zabiłam go. On zginie przeze mnie. Skończyłam całą operację, po czym przypatrywałam się bezsilnie otoczeniu. Zabiłam go. Straciłam możliwość powrotu gdziekolwiek.
Ogier jednakże zaczął się niespieszenie podnosić. Poprzednie myśli zniknęły, gdy stanął przede mną w miarę pewnie na nogach, znacznie wyższy. Powiedział chyba coś w rodzaju ,,dziękuję". Ciekawam, za co.
— Już wszystko dobrze. Wracajmy...księżniczko. Wszyscy na pewno na ciebie czekają. - rzekł, uśmiechając się przy tym, po czym ruszył w kierunku lasu. Podążyłam za ,,przewodnikiem", trzymając się z tyłu. Wędrówka nie trwała długo. Wkrótce wkroczyliśmy między inne konie, usuwające się w bok na nasz widok. Po prawej stronie zauważyłam rodzinę. Mama, tata i Dante. Shiregt'a za to nigdzie nie było widać. Dopiero, gdy jedna z klaczy usunęła się z pola widzenia, dostrzegli naszą dwójkę. Przez moment sprawiali wrażenie, jakby zamieniono ich w głazy, z niezmiernie zaskoczonymi minami; zdziwienie ustąpiło nagłej radości i uldze. W odpowiedzi zarżałam cicho. Rodzice przybliżyli się, mrucząc coś niezrozumiałego, ale z pewnością szczęśliwego. Wszystko było dobrze, do momentu, kiedy poczułam na szyi ich dotyk. Fala wspomnień wróciła.
Cofnęłam się gwałtownie do tyłu, wydając ostrzegawczy kwik, lecz tuż po nim spuściłam wzrok.
<Thunder? A może Khonkh lub Dante się odezwą? :D Przy okazji, następują zmiany w formularzu Miri>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!