Uśmiechnęłam się lekko, podchodząc i ustawiając się przy jego boku.
— Chodź, a przekonasz się. - rzekłam tajemniczo, ruszając energicznym kłusem. W głowie przez dłuższy czas miałam pierwsze słowa naszej rozmowy. Starość. Wyrażenie to wciąż brzmiało obco, nienaturalnie; nikt nigdy jeszcze nie użył go w stosunku do mnie. Chodź umysł próbował perswadować coś o moim niemałym wieku, w sercu nie zaszła przecie żadna zmiana. Byłam młodą, silną klaczą, ba, czasem nawet zdawało mi się, że to ukryte w dorosłej, cielesnej otoczce źrebię. Czułam jedynie mimowolny spadek moich zdolności fizycznych, od zawsze zresztą wysokich. Przede wszystkim jednak do tej pory myślałam, że dla Khonkha będzie to równie oczywiste i bezbolesne, lecz oto pojawiła się kropelka zwątpienia w morzu pewności, niczym ziarenko trucizny zmieniające całą łąkę w pole minowe. Spojrzałam na ogiera ukradkiem. Jak ogromne musi być takie cierpienie...? - zapytywałam siebie w myślach. Na razie gniadosza to nie dotyczyło, ale, choć szanse na to były naprawdę niewielkie, mogło się okazać, że...
Wstrząsnęłam grzywą, by strzepać z niej fragmenty liści i gałązek po przedzieraniu się przez gęste, leśne ostępy.
— Jesteśmy na miejscu. - mruknęłam. Po chwili obok mnie pojawił się arab i od razu postawił uszy, zdumionym wzrokiem lustrując martwe ciało. Beżowe futro rysia z bliskiej odległości wyraźnie odcinało się na tle zieleni, zaś skrzepła krew nie pozostawiała wątpliwości i dodawała mu uroku. - Wszedł mi w drogę i nie za bardzo mu się spieszyło do zejścia ze sceny. - wyjaśniłam pokrótce. Khonkh wreszcie otrząsnął ze zdziwienia i wydusił tylko:
— No, nieźle. - zapadła męcząca cisza. W końcu trąciłam go czule nosem i szepnęłam:
— Mam coś jeszcze lepszego. - znowu nasz dwuoosobowy orszak wyruszył. Tym razem droga była krótsza. Wypadliśmy z lasu na polanę, a naszym oczom ukazał się nieziemski widok.
<Khonkh? Spoczko, ja też muszę się przyzwyczaić :p>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!