Oczywistym było, że należy jak najszybciej wysłać kogoś do jaskiń, zanim stary wyga się zorientuje i umknie gdzieś dalej i wyżej w góry. Pora roku zaczynała mu sprzyjać; śniegi topniały, robiło się coraz cieplej, fauna i flora budziły się do życia, kłopot mogły stanowić jedynie lawiny. Dziadyga nieźle to sobie wykombinował, ale działanie schodkowe było powszechnie znanym mykiem, dlatego dość łatwo było się z nim rozprawić, o ile posiadało się trochę ludu pod ręką. Pewnie zamierzał nas wykończyć i zmusić do kapitulacji, niech więc sam skapituluje. Zapadła między nami krótka chwila ciszy na zastanowienie się nad pytaniem ogiera.
— Marabell...? - rzucił w moją stronę propozycję. Wzruszyłam lekko ,,ramionami". Znałam klacz jedynie z widzenia i paru krótkich rozmów oraz faktu, że została arystokratką, ale chyba była warta świeczki.
— Atom Bomb, Byorn, Valentia... - wyliczyłam dalej.
— Tyle nam chyba wystarczy. - rzekł zadowolony władca.
— Trzeba jeszcze odszukać Bush'a i Tenebris. - zauważyłam mimochodem. Arab zamilkł na moment, po czym odparł:
— Jest tu jej źrebię, ale...to w sumie wątpliwe, by nadało się na przynętę dla niej. - przewrócił oczami.
— Z nimi pójdzie łatwiej. Ich jedynym celem było mordowanie, a nie realizowanie planu. - dodałam.
— Dobrze, po dwa konie na głowę. Jeszcze jedno - rzekł po chwili. - Obiecaj, że nie rzucisz się pochopnie na Hankena. Załatwimy to w sposób uczciwy i honorowy. - spojrzałam na niego trochę spode łba, mrużąc oczy. To zupełnie się kłóciło z moim systemem wartości. Biłam się z myślami, zastanawiając się, czy odmówienie sobie krwawej rozrywki z takim osobnikiem, jest tego warte. - Obiecaj mi. - powtórzył z naciskiem. Mierzyliśmy się wciąż wzrokiem.
— Przysięgam...na moją matkę. - Która nie żyje. - dopowiedziałam w duchu. Na pysku ogiera zagościł uśmiech, odwzajemniłam go. Poczułam przyjemne muśnięcie wargami po szyi. Po wydaniu stosownych rozkazów oboje odpoczywaliśmy oparci o drzewo. Przez kilka godzin nic się nie działo.
Wpierw przyprowadzono Tenebris i Bush Brave'a, przepisowo wyrywających się i wijących między końmi oraz pikujących nas oburzonymi spojrzeniami. Niby się nienawidzą, a zawsze znajdują się razem. Ktoś przytrzymywał małego Takhala, usiłującego instynktownie dostać się do matki. Dwójkę ulokowano w innym miejscu wraz ze strażnikiem. Wydawało się już, że na tym plonie skończy się dzisiejsze żniwo. Jasna tarcza księżyca błysnęła spośród rzadkich chmur na ciemno-niebieskim niebie. Ostatni blask słońca padł na dolinę, gdy oznajmiono nam o przybyciu drugiej grupy wraz z, jak to określono, towarem. Wyraźnie wymęczeni, ale pełni zapału i dumni towarzysze szli w kwadracie. Pośrodku znajdował się hebanowy ogier, powłóczący nogami, z nieodgadnionym wyrazem pyska. Doprowadzono go przed nasze oblicze. Stałam wyprostowana obok Khonkha, który zaczął swoje przemówienie:
— Zamierzałeś pohańbić i wybić nasz klan. Jednak to ci się nie udało i nie uda. Wiedz, że otrzymasz słuszną karę, ale możesz ją jeszcze złagodzić. - rzekł na początek. Nagle ruszyłam do przodu raźnym krokiem, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Zatrzymałam się o centymetry przed koniem, wbijając w niego iście stalowe spojrzenie. On kątem oka wpatrywał się uparcie w moje tylne prawe kopyto, jakby chciał je podnieść siłą woli, co było zrozumiałe.
— Oboje jesteśmy w tym kontekście uziemieni, więc radzę ci pospieszyć się ze swoim pogrzebem. - wyszeptałam ostro, po czym odwróciłam się na kopycie, wzdychając. Przywódca...Partner?... - po raz pierwszy nazwałam go tak w myślach...wyciągnął nogę w moją stronę, gdy poczułam mocne uderzenie w zad równocześnie z przypływem rwącego bólu. Zacisnęłam zęby.
Obróciłam się błyskawicznie, wyciągając włócznię, którą po chwili zanurzyłam głęboko w piersi wroga. Ciało Hankena zesztywniało, po czym zaczęło wić się w przedśmiertnych drgawkach. Zamknęłam oczy, również drżąc niczym liść na wietrze. Khonkh podszedł do mnie powoli.
— Moja matka nie żyje. - mruknęłam bardziej do siebie. Gniadosz milczał dobrą chwilę, podobnie jak wszyscy, ale w końcu odezwał się obojętnym tonem:
— Jeżeli chciał tak zginąć - droga wolna. W sumie sobie zasłużył. To już koniec.
<Khonkh? Min. liczba słów - 200, Łowca Much - 630. XD Może trochę tandetne, ale jest.>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!