Następnego dnia mieliśmy wyruszyć w drogę. Wojna się skończyła. Wygraliśmy nie odnosząc przy tym wielkich strat. Rana w boku zaczynała mi się już goić, więc postanowiłem, że nadszedł czas na trening. Divo podczas samotnej wyprawy, a raczej zwykłego, codziennego lotu nabawił się złamania nogi, więc nie mógł mi pomóc w ćwiczeniach. Nie miałem zupełnie pomysłu na inny rodzaj treningu. Nagle mój wzrok padł na lasek. Drzewa rosły w nim stosunkowo ciasno, więc mógł by się przydać. Tak! Slalom! To jest myśl. Przynajmniej jeśli chodzi o obecne warunki. Przecież nie było możliwości zbudowania jakiegoś porządnego toru przeszkód czy czegoś w tym rodzaju. Ledwo zdążyłby stanąć, już byśmy ruszali. Tym bardziej, że zostawianie za sobą takich śladów mogłoby powodować podążanie za nami ludzi albo wrogo nastawionego stada. Tak jak na przykład Stado Hańby. Pewnym krokiem udałem się do lasu. Poszedłem na jego skraj, najbardziej oddalony od "centrum" terytorium na którym przebywało podczas postoju stado. Stanąłem dęba, po czym ruszyłem z kopyta, manewrując zgrabnie między gęsto rosnącymi drzewami. Co jakiś czas dało się usłyszeć dźwięk łamanej gałązki, kopyta uderzającego z ogromną siłą o podłoże. Mimo tego wszystko odbywało się bez najmniejszych szelestów. Praktycznie nie dotykałem drzew. Jedynie co jakiś czas czułem na sobie muśnięcie twardej kory albo, co najgorsze, dotyk lepkiej żywicy, która zasychała na mojej sierści tworząc zaklejki, jakby łuski czy fragmenty tarczy, która miała za zadanie chronić mnie przed niebezpieczeństwami. Gdy las się skończył, szybkim kłusem wróciłem na miejsce "startu". Po raz kolejny zacząłem slalom. Powtarzałem te czynności, aż do późnego wieczora, bo właśnie w tamtym momencie straciłem siły.
CDN.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!