— Cholera. - usłyszałem obok siebie poirytowany szept klaczy. Wszyscy byliśmy już zmęczeni ciągnącą się galopadą i przeprawą przez lodowate, wzburzone wody rzeki.
— Dasz radę. Wszyscy damy radę. - powiedziałem, by dodać towarzyszce trochę otuchy, której być może potrzebowała. Dobry władca powinien dbać o takie rzeczy.
— Być może. - odparła cicho Sarit. - Ale jakim kosztem? - nie doczekała się odpowiedzi. Musiałem pogonić jedno ze źrebiąt, pod którym zaczynały uginać się nogi i zostawało w tyle. Zadarłem łeb ponad grzbietami innych koni. Na szczęście nasz cel był już blisko.
Wpadliśmy z impetem do leśnego schronienia. Z początku poczynił się gwar i hałas, rżenie, parę kopyt wystrzeliło w górę, ale po chwili sytuacja się unormowała. Wszyscy wrócili do swoich zajęć, czyli przede wszystkim skubania trawy. Słychać już było tylko szum kropel deszczu i trochę mniej przyjemne bębnienie kuleczek gradu. Wyglądało na to, że szczytowa faza burzy już minęła i pogoda powoli się wyciszała. Sam napełniałem żołądek, kiedy kątem oka dostrzegłem niedaleko kasztankę i coś mi w głowie zaświtało. Klacz nadstawiła uszu, obserwując moje zbliżanie się.
— Dziękuję za twoją pomoc. Niewiele koni ma na tyle zimnej krwi, żeby postąpić podobnie. - rzekłem, poprawiając spadającą mi do oczu mokrą grzywkę i otrząsając resztę czupryny z wody.
— To nic specjalnego. - mruknęła skromnie. - Nie udało się go uratować. - podejrzewałem, że znała go tylko z widzenia, może z imienia, aczkolwiek zawsze jest to jakaś strata.
— W tym kontekście to akurat jest najmniej ważne. - wróciliśmy do jedzenia.
<Sarit? No, pokaż, co tam masz w planach>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!