Szłam przez las, rozglądając się za kolejnymi kawałkami roślin, które
mogłabym potem zjeść. Moja torba powoli zaczynała świecić pustkami.
Nagle zobaczyłam kępkę trawy. Była pięknie, soczyście zielona, tak
kusząca. Przez moją głowę przeszła myśl 'Skąd się wzięła taka trawa o
tej porze roku?', ale odepchnęłam ją od siebie. Zaczęłam szybko zrywać
pokaźną stertę, która w końcu przestała mieścić mi się w torbie. Zjadłam
więc stare badyle z dna torby, po czym na ich miejsce spakowałam
resztkę tej świeżej trawy. Troszkę uszczknęłam, by sprawdzić, jak
smakuje. a smakowała ona jak w lipcu, soczysta i pyszna. Nagle,
zobaczyłam, że coś się świeci pośród oszronionych listków oszronionego
krzewu, rosnącego obok tamtej trawy. Niezbyt chciało mi się wierzyć, iż
jest to tylko szron, gdyż wyglądało to zupełnie inaczej. Twierdząc, iż
nic mnie nie kosztuje odgarnięcie kilku gałązek, dodatkowo pchana
ciekawością zajrzałam pod gałązki i kilka oszronionych listków, które
nie opadły na czas. Leżała tam butelka, a tuż obok niej małe drewienko,
służące zapewne jako zatyczka. Szkło odbijało promienie słońca, a
dodatkowo płyn, znajdujący się w środku, niejako świecił. Koloru cieczy
nie dało się rozpoznać, bowiem mieniła się ona wszystkimi kolorami
tęczy. Kopytem przyturlałam ją na gołą ziemię, którą pozostawiłam po
zerwaniu trawy. Mała kropelka płynu spadła na ziemię, na której
błyskawicznie urosła pyszna trawa. Gdy schyliłam się, go moich nozdrzy
dotarł słodki, drażniący zapach.
- Niesamowite! - stwierdziłam, przeżuwając pyszną zieleninę.
Stwierdziłam, że jeżeli ciecz wpływa tak świetnie na rośliny, to
dlaczego ma źle wpłynąć na mnie? złapałam butelkę w zęby po czym
przekręciłam ją. Do mojego pyska wlała się zawartość tajemniczej
butelki. Musowała na języku, a po ciele rozniosła przyjemną falę ciepła.
Już nie było mi zimno. Nagle świat zaczął się rozmazywać. Zmieniać,
rozciągać, przemieszczać. Głowa zaczęła mnie boleć, ale przestała, gdy
świat przestał wirować. Nie byłam jednak już wśród drzew niedaleko
miejsca gdzie zatrzymało się stado. Stałam na drodze usianej płatkami
chryzantem oraz aksamitek, głównie pomarańczowych. Z nieba leniwie i
nielicznie, ale jednak, spadały kolejne płatki. Tak właściwie, nie było
nieba. Nad moją głową znajdowało się sklepienie, podobne do tych w
jaskiniach. Na dość licznych zaciekach pozawieszane były girlandy z
kolorowych kwiatów, często takich, których nigdy wcześniej nie
widziałam. Nie było ziemi. Tylko skalne mosty, pokryte płatkami, a w
dole widać jak okiem sięgnąć rozpościerało się jedynie morze płatków.
Gdzieś dalej widać było ogromny placyk, dalej następny, po nim kolejny, i
kolejny. Z każdej strony rozpościerały się takie mosty i placyki,
tworząc coś na kształt pajęczej sieci. Zrobiłam krok na przód. I wtedy
okazało się, iż spokój, który dotąd panował, był tylko iluzją, abym
miała szansę się jako-tako rozejrzeć. Naraz zaczęły przechodzić koło
mnie dziwne postacie - końskie kościotrupy, w barwnych strojach na
kształt ludzkich oraz wymalowanych we wzorki kościach głowy. Klacze
nosiły na głowach wianki, ogiery zaś kapelusze. Do moich uszu dochodziła
skoczna muzyka i stukot kopyt. Na mostku, na którym stałam, nie było
wielkiego tłumu, gdyż wszyscy zebrali się na jednym z placów i urządzili
sobie potańcówkę. Każdy koń, który mnie mijał, przypatrywał się mi
zaskoczony, lecz nikt o nic nie pytał, a ja postanowiłam pójść w stronę
tańczących. Nie miałam racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego tam idę. Po
prostu tam szłam.
CDN
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!