Ogier już otwierał pysk, by mi odpowiedzieć, gdy powietrze przeszył mający swoje źródło gdzieś blisko, a równocześnie nie w okolicach stada, dźwięk; kwik przerażonego konia, jednak trochę wyższy niż by się mogło wydawać. Stado zamarło w bezruchu, nadstawiając uszu. Nie namyślając się zbyt wiele, w ciągu kilku sekund przeanalizowałam sytuację i ruszyłam z miejsca galopem, mijając oniemiałą resztę. Z trudem wymijałam co większe i coraz szybciej wyrastające na mojej drodze przeszkody, ale konsekwentnie podążałam w kierunku z którego dochodził głos. Rozległo się kolejne rozpaczliwe rżenie. W głowie miałam tylko dwie myśli: Z całą pewnością to członek stada, może zagrożony. Ratunek może mi wiele dać. Zignorowałam cichy tętent kopyt za mną. Po krótkiej gonitwie zobaczyłam przed sobą jasną plamkę, wielkości źrebięcia, i szary kształt, a następnie jeszcze trzy podobne. Przypomniałam sobie, gdzie już to widziałam, i postanowiłam improwizować.
Zwolniłam, podczas gdy młody uchylił się przed atakiem jednego z wilków. Ponad ujadaniem drapieżników wybiło się nieco moje rżenie i głuche stęknięcie wilczura trafionego w bok przednimi kopytami. Ostatecznie wykończyłam przeciwnika, gruchocząc jego czaszkę, ale ledwo udało mi się odskoczyć przed szczękami jego towarzysza. Kolejny znów zajął się źrebięciem w którym rozpoznałam Keppera. Rzuciłam się na zwierzę, jednak okazało się być szybsze i umknęło zygzakiem, na szczęście nie robiąc krzywdy młodemu. Wtem poczułam, jak kły wbijają się w moją tylną lewą nogę. Wyszarpnęłam się gwałtownie, uderzając lekko napastnika w szczękę, lecz kolejny uczepił się pazurami mego grzbietu. Wierzgnęłam gwałtownie, czując spływającą po skórze ciepłą ciecz. Kilkoma gwałtownymi skokami pozbyłam się wilka, jednak szala zaczęła przechylać się na korzyść drapieżników.
Nagle zauważyłam, że do zabawy dołączył Khonkh, walcząc z największym wilczurem. Parsknęłam głośno, po czym wyciągnęłam szyję i chwyciłam zębami za szyję najbliższego zwierzęcia. Tępe uzębienie roślinożercy nie nadawało się do tego, ale wgryzałam się coraz mocniej, lecz bardzo powoli. Zanim stracił dech, przeciągnął pazurem po moim czole. Już chciałam zabrać się do ostatniego, gdy odkryłam, że leży w kałuży krwi. Robota władcy. Obejrzałam się do tyłu, próbując jakimś cudem odgarnąć krew spływająca mi prosto na oko. Kepper trząsł się jak osika, ale posiadał tylko kilka zadrapań i jedną ranę otwartą. Dłuższą chwilę oddychaliśmy głęboko, a za nami zgromadził się klan. Linda od razu podbiegła do syna, nic nie mówiąc. Zerknęłam na przywódcę, i odeszłam dalej od tłumu, gdzie mogłam spokojnie rzucić okiem na rany. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to wytarzanie się w topniejącym, mokrym śniegu. Piekło niemiłosiernie, ale chyba pomagało. W pewnym momencie ujrzałam nad sobą głowę Khonkha. Jego pysk wyrażał jakby mieszankę gniewu i ulgi. Szybko się ogarnęłam i stanęłam na wprost niego.
- To było niebezpieczne. Nie możesz się tak zrywać. - rzekł poważnym tonem. Na usta już cisnęła mi się cięta riposta, jednak tym razem postanowiłam się powstrzymać. To nie czas i miejsce.
- Oczywiście. Zamierzałam jedynie pomóc.
<Khonkh? Cóż....XDDDDDD>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!