Chodziłam z nosem przy ziemi, szukając jak najlepszych kępek trawy. Nie wychodziło mi to niezbyt, więc postanowiłam zadowolić się taką, jaką jedli wszyscy inni dookoła. Mimo, iż było zimno, a roślinność nie była najsmaczniejsza, patrząc na otaczający mnie świat, musiałam stwierdzić, że jesień to jednak piękna pora roku. Podobała mi się różnobarwność roślin, liści i trawy, zapach który towarzyszył nieustannie tym jesiennym miesiącom. Wiał zimny wiatr, który sprawiał, że co chwila do moich nozdrzy napływało świeże powietrze. Żując leniwie niezbyt dobrą trawkę, przeleciałam szybko wzrokiem po otaczających mnie koniach - większość z nich stała w małych grupkach, lub we dwójkę. Popychana przeświadczeniem, że w towarzystwie spędzanie czasu jest dużo lepsze, postanowiłam nie czekać, aż ktoś sam do mnie podejdzie, i ruszyłam na połów nowych znajomych. Khonkh był władcą, więc nie wydawało mi się, żeby chciał mieć za towarzyszkę taką klacz, jak ja. Z resztą, nawet gdybym chciała zakolegować się z nim, było to niemożliwe, gdyż zniknął z jakimś koniem w lesie. Uważniej przyjrzałam się członkom stada - było kilka osobników, którzy nie mieli towarzystwa. Jednak większość wyglądała na bardzo zajętych. Ruszyłam zatem do swojej ofiary, która stała pod bliżej drzew. Podeszłam bliżej i najcieplej jak umiałam powiedziałam:
- Witam. Jestem Marabell. A ty?
< Ktośku? Tylko się nie denerwuj, bo też umiem gryźć>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!