Rzuciłam porozumiewawcze spojrzenie memu partnerowi, po czym potoczyłam wolno wzrokiem wypranym z emocji po grupie trzynastu koni, otaczających nasz krzywy orszak równie krzywym kołem. Liczebną przewagę mieli znikomą, wynoszącą tylko jednego dodatkowego przeciwnika, ale za to posiadali całkiem niezłe uzbrojenie. Jako oddział ,,dyplomatyczny" nie mieliśmy rzecz jasna żadnego porządnego ostrza czy ochronnego materiału - wszystko przejęło pozostałe towarzystwo, przeznaczone do walki z wrogiem. Staliśmy więc nieruchomo, będąc na łasce hordy młodych, silnych, acz zapewne niezbyt doświadczonych koni, wpatrujących się w nas głodnym spojrzeniem z charakterystycznym żołnierskim chłodem. Podczas gdy uszami byłam z Shiregtem toczącym słowny bój z przywódcą tegoż grona, wzrokiem lustrowałam każdego wojownika, szukając różnych wyłomów w szeregu i słabszych ogniw. Ostatecznie wbiłam w karego ogiera zabójcze spojrzenie.
Skończyło się na tym, że ruszyliśmy pod eskortą obcych, rodzice z synem na czele, niczym na rodzinnym spacerku. Powłócząc nogami, w myślach analizowałam całą sytuację, próbując znaleźć jakieś wyjście, i z całych sił odpychałam nawracające obrazy martwej siwki, przeplatające mimo wszystko moje rozmyślania. Tak niezrozumiała śmierć niewinnego znajomego sama w sobie była silniejsza niż miliony padłych przeciwników. Skup się. Prowadził nas wróg nie do pokonania poprzez uczciwą walkę, potrzebny jest...podstęp, sztuczka. Mam już swoje lata, więc ucieszyłam się na fakt, że niepotrzebna będzie siła i moc przekraczająca moje możliwości. Zdecydowanie należało wyeliminować wszystkich za jednym zamachem, aby wykluczyć umknięcie jednego z nich do swego stada i uprzedzenie go. Muszą zebrać się w jednym miejscu, zatrzymać...Całe szczęście, maszerowałam bok w bok z Khonkhiem. Dodawało mi to pewności siebie i otuchy. Rzecz jasna obeszłabym się bez nich, ale...ech.
Stopniowo zaczynałam teatralnie powłóczyć nogami, mrużyć powieki i dyszeć, wykrzywiając się co raz w grymasie niewypowiedzianego, skrywanego cierpienia. Gniadosz zamierzał już się odezwać, lecz kopnęłam go delikatnie, niedostrzegalnie, i spojrzałam głęboko w oczy. Miałam nadzieję, że zrozumiał, a w każdym razie nie wtrącał się już do chwili, która nastąpiła właściwie krótko potem.
— Khonkh... - mruknęłam cicho.
Będąc nieco w tyle za partnerem i synem, gwałtownie zwolniłam tempo, zrobiłam parę ostatnich kroków, głośno łapiąc powietrze, i zwaliłam się bezwładnie na ziemię niczym tknięte potężnym wietrznym wirem stare, osłabione, spróchniałe drzewo - w każdym razie wiernie je udawałam, nie będąc nim. Nieee, nie.
Nie spodziewałam się szczerze, że taki upadek może być tak bolesny, lecz leżałam bez ruchu. Jedyną oznaką mojego życia był słaby oddech i bicie serca. Z trudem powstrzymywałam się od uniesienia powiek, bowiem naraz otoczyło mnie mnóstwo wzburzonych głosów. Z ziemi nie byłam w stanie rozpoznać słów, ale najbardziej wybijały się krzyki mojej rodziny i przywódcy agresorów. Czekałam z ogromną niecierpliwością na oznaki walki, lecz ku memu rozczarowaniu w pierwszych sekundach nie rozpętał się pojedynek. Ktoś właśnie pochylił się nade mną i trącił lekko. Nie reagowałam. Otoczyła mnie grupa koni.
<Khonkh? Nie wiem, co ty tu kombinujesz, ale masz teraz szansę. XD>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!