*Miejsce akcji: jezioro Uws, aby rzecz się miała jasno.*
Oderwane od ciała dusza i umysł błąkały się jeszcze po krainie sennych mar, gdy na wpół świadomie poczułem emanujące od dawna ciepło i chrapliwe oddechy grupy koni, rozpraszające mroźne powietrze niczym świetliki mroki nocy, lecz przy tym na zad spadła mi czapa śniegu z gałęzi pobliskiego iglaka. To ona była najbardziej bezpośrednią przyczyną mojej wczesnej pobudki, choć ponownie nie zasnąłem dzięki jednej, wyjątkowej myśli - Naadam. Dziś igrzyska Naadam! Teraz będę mógł sprawdzić się w swej roli. Długo wyczekiwane przez nas wszystkich...Oczy miałem wciąż zamknięte, powoli, nieco niechętnie budziłem się do życia, ruszając delikatnie to jedną, to drugą częścią ciała. Wreszcie gwałtownie strząsnąłem z siebie ciążącą, grubą warstwę śniegu, nagromadzoną głównie w okolicy grzbietu. Przez co najmniej połowę nocy biały puch zlatywał spod obłoków, otulając cały świat miękką, zabójczą kołderką.
Normalnie z miłą chęcią podszedłbym parę kroków bliżej gromady, od której biła pozytywna energia, i spał spokojnie dalej. Lecz moja ranga wymagała, bym - jeżeli akurat już się obudziłem - myślał o obowiązkach, a nie o dalszym leniuchowaniu. Dopóki jednak stado również nie wróciło do rzeczywistości, nie było ich wiele. Od niechcenia obszedłem teren, ogarnąłem swój wygląd, po czym stanąłem, prostując się, na straży, z pyskiem zwróconym wprost ku wschodzącemu słońcu. Widok takowy nad jeziorem Uws był wprost olśniewający, zwłaszcza po tylu dniach spędzonych na Gerel Uul, gdzie zbocze skutecznie przesłaniało ten dzienny rytuał, tak ważny przecież dla istot naziemnych. Tafla jeziora była gładką, niczym niezmąconą, iskrzącą się w snopach światła, turkusowawą warstwą lodu, odcinającą się wyraźnie od reszty otoczeni, w którym dominowały zdecydowanie wszelakie odcienie bieli, brązu, czerni i błękit nieba - krajobraz tak skromny, a zarazem tak zapierający dech w piersiach. W tej właśnie tafli przeglądało się słońce, wielkie, intensywnie pomarańczowe, niedające się zamknąć w sztywnych ramach, bowiem promieniowało swym blaskiem na wszystkie strony.
Mój oddech zamieniał się w obłoczek pary, ginący gdzieś w przestrzeni. Goniłem za nim wielokrotnie wzrokiem z nudów. Wtem usłyszałem czyjeś kroki. Gdy odwróciłem głowę, napotkałem spojrzenie Mivany. W tej niewielkiej odległości za mną przystanęła, a po chwili odezwała się cicho:
— Nie śpisz już? - w odpowiedzi pokręciłem tylko lekko głową.
— Wiesz, jaki dziś dzień? - spytałem podchwytliwie, bo całkowicie obojętnie, bez cienia ekscytacji.
— Piękny. - odparła bez wahania, wpatrując się we mnie trochę nieobecnie. - I dzień Naadamu. - dodała po krótkim zastanowieniu. Uśmiechnąłem się. - Też nie możesz się doczekać, co?
— Tak. To się zdarza raz na jedno pokolenie.
— No, może nie przesadzajmy... - oświadczyła moja towarzyszka, ustawiając się obok mnie. Przewróciłem oczami z niewielkim zakłopotaniem. - Pamiętasz, ile do tego trenowaliśmy? - spytała. Nie spodziewałem się tego, szczerze mówiąc - ,,trenowaliśmy". Słowo to było całkowicie normalne, a we mnie wzbudzało jakieś dziwne uczucia. Razem...
— Mhm...nieźle się naharowaliśmy. - odparłem z uśmiechem.
Rozmawialiśmy po cichu o dawnych czasach w atmosferze skrytości i tajemniczości, dopóki nie obudziła się moja matka i paru innych członków. Wtedy rozdzieliliśmy się, pragnąłem bowiem już teraz wysłać parę koni do ostatecznych przygotowań, takich jak sprawdzenie trasy przebiegu, dekoracji i tym podobnych rzeczy w poszukiwaniu niebezpieczeństw i ewentualnych poprawek. Tymczasem reszta stada i nasi goście na czas Naadamu, szukający dla odmiany sławy i uznania wśród dzikich ostępów, stanęli do śniadania. Wielu zawodników w milczeniu pochłaniało pożywienie, by mieć jak najwięcej siły. Sam zresztą obserwowałem klan pasąc się. Lecz reszta stworzeń potrafiła i bez ich pomocy skutecznie produkować gwar rozmów i wszechobecny, poranny, roztargniony hałas, włóczący się bez celu i odbijający echem od ściany lasu. W teorii powinien on wnet przyciągnąć wygłodniałe drapieżniki, w praktyce taka masa odgłosów odstraszała je, przerażając wizją dziesiątków kopyt i zębów gotowych rozszarpać napastników w obronie własnej. Posiłek trwał długo, a ekscytacja narastała stopniowo, acz konsekwentnie, udzielając się wszystkim i wszystkiemu dookoła. Krew zaczynała krążyć szybciej. Zleciało się drobne, zimowe ptactwo, drzewa zdarzały się szumem i trzaskiem gałązek łamanych siłą mrozu niczym zapałki wyrażać swoje zainteresowanie, śnieg chrzęścił nieustannie pod kopytami. Mała rozgrzewka w postaci kilku ćwiczeń, powtarzanych do skutku, pozwalała nie tylko przygotować się do wysiłku, ale również wygenerować wiele cennego o tej porze roku ciepła.
Wreszcie uznałem posiłek za zakończony. Zebrałem wokół siebie wszystkie istoty, przeliczyłem je, po czym zamilkłem na moment i wygłosiłem na dobry początek mowę:
— Spotykamy się tu dziś wszyscy, zarówno więksi, jak i mniejsi przedstawiciele kopytnych, z przeróżnych stron. A któż zgadnie, jaki jest tego powód? Naadam! Zda się to komuś z dalekich stron słowem błahym, pretekstem. Naadam jednak to tradycja pełna piękna i prawości, rytuał naszych najdalszych przodków, a więc przekazywana nam od pokoleń część naszego ja. Nie zapomnijmy o tym podczas konkurencji. Gramy nie tylko o wyróżnienia i nagrody. Grajmy o honor i dla nas samych! - rozległy się wiwaty, na szczęście nie do końca przepisowe, raczej szczerze, niewymuszone, co mnie jeszcze bardziej ucieszyło. Na czele dużej, składającej się z kilkudziesięciu zwierząt w różnym wieku, od źrebaka, przez konie w sile wieku, po starców-obserwatorów, ruszyłem w dół łagodnego zbocza ku lodowej tafli Uws. Tam miały się odbyć pierwsze konkurencje. Zatrzymaliśmy się na niewielkim piaszczystym skrawku, bowiem brzegi zbiornika były dosyć grząskie, w dodatku pokryte śnieżną powłoką, przez co w wielu miejscach zdradliwe. Tu, na otwartej przestrzeni, siarczysty mróz był jeszcze bardziej dokuczliwy, tworzył na mej brodzie mini-sopelki, wdzierał się przez chrapy i oczy do wnętrza ciała.
Zaczęło się wyłanianie zawodników pierwszych zawodów i objaśnianie zasad. Były to Aguu Ikh Khereg - bieg na odcinku około dwóch i pół tysiąca kroków. Każdy musiał pokonać ten dystans jak najszybciej. Na mecie czekała już U'schia, mająca ustalić kolejność dojścia do końca wszystkich uczestników. W tej konkurencji niedozwolone były żadne brutalne chwyty ani sztuczki w stosunku do reszty, dlatego w biegu miał wszystkim towarzyszyć Khonkh, mój ojciec. Tymczasem, by reszta członków się nie nudziła, źrebięta i nastolatkowie mieli zajęcie w postaci berka, a dorośli innej konkurencji, której nazwy nie dane mi było poznać. Sam wybrałem pierwszą opcję. W związku z tym przekazałem chwilowo dowództwo w kopyta Byorna, starego przyjaciela rodziny i ustawiłem się w długim rzędzie chętnych obok Mivany. Uśmiechnąłem się do klaczy lekko, acz zadziornie. Odpowiedziała mi podobnym gestem. Perspektywa rywalizacji z najlepszą przyjaciółką była kusząca...
Normalnie z miłą chęcią podszedłbym parę kroków bliżej gromady, od której biła pozytywna energia, i spał spokojnie dalej. Lecz moja ranga wymagała, bym - jeżeli akurat już się obudziłem - myślał o obowiązkach, a nie o dalszym leniuchowaniu. Dopóki jednak stado również nie wróciło do rzeczywistości, nie było ich wiele. Od niechcenia obszedłem teren, ogarnąłem swój wygląd, po czym stanąłem, prostując się, na straży, z pyskiem zwróconym wprost ku wschodzącemu słońcu. Widok takowy nad jeziorem Uws był wprost olśniewający, zwłaszcza po tylu dniach spędzonych na Gerel Uul, gdzie zbocze skutecznie przesłaniało ten dzienny rytuał, tak ważny przecież dla istot naziemnych. Tafla jeziora była gładką, niczym niezmąconą, iskrzącą się w snopach światła, turkusowawą warstwą lodu, odcinającą się wyraźnie od reszty otoczeni, w którym dominowały zdecydowanie wszelakie odcienie bieli, brązu, czerni i błękit nieba - krajobraz tak skromny, a zarazem tak zapierający dech w piersiach. W tej właśnie tafli przeglądało się słońce, wielkie, intensywnie pomarańczowe, niedające się zamknąć w sztywnych ramach, bowiem promieniowało swym blaskiem na wszystkie strony.
Mój oddech zamieniał się w obłoczek pary, ginący gdzieś w przestrzeni. Goniłem za nim wielokrotnie wzrokiem z nudów. Wtem usłyszałem czyjeś kroki. Gdy odwróciłem głowę, napotkałem spojrzenie Mivany. W tej niewielkiej odległości za mną przystanęła, a po chwili odezwała się cicho:
— Nie śpisz już? - w odpowiedzi pokręciłem tylko lekko głową.
— Wiesz, jaki dziś dzień? - spytałem podchwytliwie, bo całkowicie obojętnie, bez cienia ekscytacji.
— Piękny. - odparła bez wahania, wpatrując się we mnie trochę nieobecnie. - I dzień Naadamu. - dodała po krótkim zastanowieniu. Uśmiechnąłem się. - Też nie możesz się doczekać, co?
— Tak. To się zdarza raz na jedno pokolenie.
— No, może nie przesadzajmy... - oświadczyła moja towarzyszka, ustawiając się obok mnie. Przewróciłem oczami z niewielkim zakłopotaniem. - Pamiętasz, ile do tego trenowaliśmy? - spytała. Nie spodziewałem się tego, szczerze mówiąc - ,,trenowaliśmy". Słowo to było całkowicie normalne, a we mnie wzbudzało jakieś dziwne uczucia. Razem...
— Mhm...nieźle się naharowaliśmy. - odparłem z uśmiechem.
Rozmawialiśmy po cichu o dawnych czasach w atmosferze skrytości i tajemniczości, dopóki nie obudziła się moja matka i paru innych członków. Wtedy rozdzieliliśmy się, pragnąłem bowiem już teraz wysłać parę koni do ostatecznych przygotowań, takich jak sprawdzenie trasy przebiegu, dekoracji i tym podobnych rzeczy w poszukiwaniu niebezpieczeństw i ewentualnych poprawek. Tymczasem reszta stada i nasi goście na czas Naadamu, szukający dla odmiany sławy i uznania wśród dzikich ostępów, stanęli do śniadania. Wielu zawodników w milczeniu pochłaniało pożywienie, by mieć jak najwięcej siły. Sam zresztą obserwowałem klan pasąc się. Lecz reszta stworzeń potrafiła i bez ich pomocy skutecznie produkować gwar rozmów i wszechobecny, poranny, roztargniony hałas, włóczący się bez celu i odbijający echem od ściany lasu. W teorii powinien on wnet przyciągnąć wygłodniałe drapieżniki, w praktyce taka masa odgłosów odstraszała je, przerażając wizją dziesiątków kopyt i zębów gotowych rozszarpać napastników w obronie własnej. Posiłek trwał długo, a ekscytacja narastała stopniowo, acz konsekwentnie, udzielając się wszystkim i wszystkiemu dookoła. Krew zaczynała krążyć szybciej. Zleciało się drobne, zimowe ptactwo, drzewa zdarzały się szumem i trzaskiem gałązek łamanych siłą mrozu niczym zapałki wyrażać swoje zainteresowanie, śnieg chrzęścił nieustannie pod kopytami. Mała rozgrzewka w postaci kilku ćwiczeń, powtarzanych do skutku, pozwalała nie tylko przygotować się do wysiłku, ale również wygenerować wiele cennego o tej porze roku ciepła.
Wreszcie uznałem posiłek za zakończony. Zebrałem wokół siebie wszystkie istoty, przeliczyłem je, po czym zamilkłem na moment i wygłosiłem na dobry początek mowę:
— Spotykamy się tu dziś wszyscy, zarówno więksi, jak i mniejsi przedstawiciele kopytnych, z przeróżnych stron. A któż zgadnie, jaki jest tego powód? Naadam! Zda się to komuś z dalekich stron słowem błahym, pretekstem. Naadam jednak to tradycja pełna piękna i prawości, rytuał naszych najdalszych przodków, a więc przekazywana nam od pokoleń część naszego ja. Nie zapomnijmy o tym podczas konkurencji. Gramy nie tylko o wyróżnienia i nagrody. Grajmy o honor i dla nas samych! - rozległy się wiwaty, na szczęście nie do końca przepisowe, raczej szczerze, niewymuszone, co mnie jeszcze bardziej ucieszyło. Na czele dużej, składającej się z kilkudziesięciu zwierząt w różnym wieku, od źrebaka, przez konie w sile wieku, po starców-obserwatorów, ruszyłem w dół łagodnego zbocza ku lodowej tafli Uws. Tam miały się odbyć pierwsze konkurencje. Zatrzymaliśmy się na niewielkim piaszczystym skrawku, bowiem brzegi zbiornika były dosyć grząskie, w dodatku pokryte śnieżną powłoką, przez co w wielu miejscach zdradliwe. Tu, na otwartej przestrzeni, siarczysty mróz był jeszcze bardziej dokuczliwy, tworzył na mej brodzie mini-sopelki, wdzierał się przez chrapy i oczy do wnętrza ciała.
Zaczęło się wyłanianie zawodników pierwszych zawodów i objaśnianie zasad. Były to Aguu Ikh Khereg - bieg na odcinku około dwóch i pół tysiąca kroków. Każdy musiał pokonać ten dystans jak najszybciej. Na mecie czekała już U'schia, mająca ustalić kolejność dojścia do końca wszystkich uczestników. W tej konkurencji niedozwolone były żadne brutalne chwyty ani sztuczki w stosunku do reszty, dlatego w biegu miał wszystkim towarzyszyć Khonkh, mój ojciec. Tymczasem, by reszta członków się nie nudziła, źrebięta i nastolatkowie mieli zajęcie w postaci berka, a dorośli innej konkurencji, której nazwy nie dane mi było poznać. Sam wybrałem pierwszą opcję. W związku z tym przekazałem chwilowo dowództwo w kopyta Byorna, starego przyjaciela rodziny i ustawiłem się w długim rzędzie chętnych obok Mivany. Uśmiechnąłem się do klaczy lekko, acz zadziornie. Odpowiedziała mi podobnym gestem. Perspektywa rywalizacji z najlepszą przyjaciółką była kusząca...
Ścieśniony klan wpatrywał się w nas z wyczekiwaniem. Zmrużyłem powieki i wziąłem głęboki wdech. Było to jak ciche pukanie do mego wnętrza, poczułem przypływ skupienia i nowych psychicznych sił. Kiedy otworzyłem oczy, Specter machnęła akurat energicznie ogonem. Wystrzeliłem do przodu, już po kilku chwilkach ,,znajdując swoje miejsce" na przodzie grupy, choć nie pierwsze. Rwać mogłem z pełną prędkością ledwie na trzysta kroków; dalej zaczynały się przeszkody, takie jak zasysające bezlitośnie kończyny, grząskie, plaskające podłoże, śnieżne, wysokie zaspy i, rzecz jasna, pierwsza salwa się już skończyła. Wbiłem się w to bagno z impetem. Starałem się myśleć tylko i wyłącznie o mecie, nie o innych. Powoli zaczęło udzielać mi się zmęczenie. Wyobrażałem sobie zgraję kamiennych wilków z zakrwawionymi paszczami z tyłu; trochę pomagało. Czyjaś sylwetka zamajaczyła mi na horyzoncie. Aż tak bardzo mnie wyprzedzili...jestem aż tak słaby? - pomyślałem ze zdziwieniem i żalem. Rozpaczliwie przebierałem nogami. Może nie będę przynajmniej na szarym końcu. Dopiero w ostatnim momencie podniosłem wzrok i rozpoznałem...U'schię. Przeleciałem przed nią i zatrzymałem się dalej, z łbem zwieszonym prawie do ziemi, dysząc.
— O...jesteś pierwszy, panie. - usłyszałem przyjazny głos emerytki. Przyjrzałem jej się z bezbrzeżnym zaskoczeniem i niedowierzaniem. Niby chciałem wygrać, lecz nie wierzyłem zbytnio w taki fart, gratkę, szczęście. Z radości trąciłem jej pysk nosem. Niemal natychmiast po mnie zjawiła się Salkhi, następnie Mivana. Dalszej kolejności wymieniać nie ma sensu.
Wróciliśmy umiarkowanym kłusem do reszty, gdzie otrzymaliśmy nagrody i sute pochwały, a sami śledziliśmy wyniki innych zawodów. Teraz szybko przeszliśmy do kolejnej zabawy, tym razem drużynowej. Każdy ,,obóz" musiał odnaleźć jedną rzecz. Nam przypadło poszukiwanie czyjejś torby. Była skrzętnie ukryta w pewnej charakterystycznej dziupli z ząbkowanym brzegiem. Mimo że wygrała drużyna przeciwna, wroga, zajęcie i tak było przednie. Następnie wróciliśmy na nasz piaszczysty kawałek. Czas na rajd wytrzymałościowy i...chodzenie po lodzie? A jednak się nie przesłyszałem. Z ciekawości postanowiłem wziąć udział.
Postawiłem chwiejnie jedną przednią nogę na niepewnym gruncie. Już zamierzałem dostawić drugą, lecz zawahałem się; zmieniłem plany z lewej przedniej na tylną z tej samej strony. Moim poprzednikom szło raczej marnie, a punkt zwrotu był niezmiernie daleko...tam najczęściej zdarzały się ,,gleby". Przesunąłem się nieco do przodu. Lodowa powierzchnia była wyjątkowo zdradliwa, miałem nieodparte wrażenie, że załamie się jak na złość dalej, na środku zbiornika.
Wtedy dotarła do mnie jakaś aluzja; przecież to było jak taniec. Czysty taniec. Tam skręt, tu krok, tam większy, tam mniejszy, balansowanie na cienkiej linii. Uśmiechnąłem się sam do siebie, po czym zacząłem z gracją i pewnością siebie posuwać się ku końcowi. Tam zgrabnie zawróciłem. Teraz marsz był jeszcze przyjemniejszy z widokiem na inne konie, którym po prostu opadły szczeny. Na brzegu powitały mnie gromkie brawa i sypiące się pytania: ,,Jak?" Wiedziałem jedno - moja ukryta pasja choć raz na coś się przydała. W zapasach za to, będących ostatnimi zawodami, niekoniecznie. Byłem sobą trochę rozczarowany, ale cóż - nie we wszystkim muszę być dobry. Przynajmniej mogłem się zmierzyć z wieloma innymi kopytnymi, poznać siłę swoich poddanych.
Późnym wieczorem, gdy wróciła ekipa z rajdu, nadeszła pora najprzyjemniejsza chyba ze wszystkich w Naadamie - czas późnego posiłku.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!