Zaśmiałam się krótko, odruchowo zatrzymując wzrok na jego grzywie i przesuwając go w stronę linii oczu.
- Jeszcze nie oślepłam. - teraz i on parsknął śmiechem, i na tym skończyła się rozmowa. Zewsząd dobiegał śpiew i gwizd przeróżnych ptaków, jednak rzadszy, niż rankiem. Często jeden z nich, szaro-bury, beżowo-czarny lub jednolicie hebanowy przelatywał błyskawicznie nad otwartym terenem i znikał pośród koron drzew. Do tej harmonii dołączało stukanie dzięciołów w pniach, szemrzenie przelewającej się w rzece wody, szelesty roślinności poruszanej przez dziką zwierzynę i chrupanie jakiegoś owocu przez Lociego. Na naszej drodze pojawiało się coraz więcej krzaków, aż oczywiste stało się, iż weszliśmy do lasu. Utrudniało to orientację, ale miałam nadzieję, że idziemy we właściwym kierunku. A raczej, że Edward wybrał właściwą drogę. W końcu podobno faceci mają kompas w głowie...Mech i gęsty podszyt skutecznie tłumiły nasze kroki, czasem tylko jakiś kolec pozostawiał bolesny, płytki ślad. Jednak puszcza robiła się coraz bardziej zwarta i ciemna, a między nas wkradał się niepokój. Musieliśmy wytężać wzrok, odsuwają łbem zwisające liany i inne rzeczy. Napięcie narastało, a pragnienie dawało o sobie znać. Pewnie minęło już południe. Wtem dostrzegłam jasną, złotą smugę, przypominającą brzeg strumienia, jednak nigdzie nie było wody. Kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się to głębokim parowem, szerokim na jakieś 6 kopyt, efektem erozji i powolnego wyschnięcia okresowej rzeczki, powtarzanym od setek lat. Westchnęłam, spoglądając w dół, i serce podeszło mi do gardła. W życiu nie udałoby się nam zejść po stromych, wąskich półkach, zwłaszcza, że nie były to skały, a jedynie dobrze utwardzony piach. Przygryzłam wargę, rozglądając się na boki. Jak szeroki, tak i długi, a noc spędzona tutaj to nie jest dobry pomysł.
- Ścieżka. - powiedział nagle ogier.
- Hę? - mruknęłam. Wskazał kopytem na przeciwny brzeg. Faktycznie, widniała tam wyraźna droga, skręcająca w odpowiednim kierunku. Już się ucieszyłam, lecz pozostał problem przebycia rowu. Kątem oka obserwowałam Edwarda. Cofnął się, napinając mięśnie.
- Zaczekaj! - spojrzał na mnie zdziwiony - Pójdę przodem. W końcu jestem przywódcą. - poza tym, gdyby coś mu się stało...nie wybaczyłabym sobie. - pomyślałam, szykując się do skoku. Wolałam nie wyobrażać sobie dzielącej mnie odległości. Na moment zamknęłam oczy. Od razu zagalopowałam, Loci pisnął cichutko, z całej siły wtulając się w moją grzywę. Tuż przed krawędzią wybiłam się jak najmocniej. Poczułam uderzenie powietrza, nie miałam pod sobą już nic; trwało to sekundy, aż moje ciało uderzyło z hukiem o ścianę, wyciskając mi z płuc powietrze. Gwałtownie zaczerpnęłam powietrza, jednocześnie usilnie próbując się wdrapać na górę. Znalazłam oparcie na wystających korzeniach, jednak nie mogłam wciągnąć się za pomocą przednich nóg, ledwo dotykających skraju wąwozu. Piach i drewno nie wytrzymały. Wokół mnie pojawiła się tylko próżnia i pustka, której nic nie mogło zapełnić.
- Calipso! - krzyknął ogier. Spadłam bokiem na usianą żwirem, kamieniami i piachem ziemię. Jęknęłam, czując sączącą się powoli krew i ostry, kłujący ból. Mój towarzysz zszedł i przerażony wpatrywał się we mnie, próbując podnieść mój łeb.
- Spokojnie. - powiedziałam, choć w środku ogarniał mnie strach. Z niemałym wysiłkiem dźwignęłam się, i o mały włos nie upadłam. Podeszłam do zbocza i podniosłam przednią kończynę, wyciągając ją przed siebie. Wiedziałam, że to na nic, lecz zapamiętale próbowałam, z coraz większym uczucie beznadziei.
- Calipso, przestań! - ponownie usłyszałam krzyk przyjaciela. - Poczekaj, spróbuję zejść... - w tym momencie pod kopytami wyczułam jakiś ruch, średniej wielkości zwierzęcia. Z tą różnicą, że nie było samo.
- Edward, idź stąd! - odparłam stanowczo.
- W życiu! - wiadomo było, że odmówi. Skierowałam wzrok w górę i przełknęłam ślinę. Dwa wychudzone rysie, cienie samych siebie. Jeden, warcząc, próbował znaleźć zejście.
- Uciekaj żesz! Znajdź klan! - wydzierałam się. Z łatwością dopadłyby kolejny kąsek, który wkroczyłby do akcji. Zresztą... - pokręciłam głową. Moje istnienie nie ma sensu. - położyłam się i drżąc wpatrywałam się w drapieżniki. Starałam się nie spanikować. Burunduk popiskiwał w ich stronę, chyba grożąc im. Stado...oni wszyscy...Edward...muszą żyć.
Będę mogła pokochać go...już na wieki.
<Edward? Spokojnie, nie mam zamiaru tu umieraćXD Zignoruj ostatnie zdanie, coś mi się wydaje że jeden kieliszek za dużoO_O>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!