— Coś cię gryzie? - mogłam się spodziewać, że padnie to pytanie, zadane głosem, w którym pobrzmiewała troska, zaciekawienie i miłość. Znaliśmy się oboje nie od dziś. Kiedyś wezbrałaby we mnie złość z powodu bezradności wobec takiego czytania w myślach, teraz przestało mnie to dziwić i było mi nawet na rękę.
— Tak. - odparłam cicho, lecz reszta słów została mi gdzieś na końcu języka. Przytuliłam po prostu głowę do jego szyi. Trwaliśmy tak dłuższą, przyjemną chwilę. - Ale to nie czas na wyznania. - dodałam pewnym siebie, nieznoszącym sprzeciwu tonem, dobrze znanym mojemu partnerowi. Nie potrzebował więcej wyjaśnień. Odwrócił się już, by powiedzieć coś Shiregtowi, lecz zatrzymałam go.
— Jednak chciałabym się dowiedzieć, co mnie ominęło. - uśmiechnęłam się lekko. Tymczasem nasz syn, władca klanu - wciąż miałam wrażenie, że są to dwa różne konie, nawet w myślach - zarządził dalszy marsz. Ciało Valentii zostało zostawione na pastwę losu. Dla żywych umysłów nie istniało już ono, choć wciąż mogły one ubolewać nad duszą. Tak było też bezpieczniej. Natura nie na darmo stworzyła padlinożerców, neutralizujących takie podłoża dla chorób i robactwa.
Oddział z przywódcą odłączył się i odszedł w swoją stronę, na spotkanie przeciwnika. Kłusowałam na czele obok Khonkha, który wyjątkowo nie zabezpieczał tyłów, jak każdy ogier alfa, a opowiadał mi o organizacji całej akcji i decyzjach Shiregt'a. Podział na trzy grupy wydał mi się bardzo rozsądny z jego strony. Mimo wszystko poczułam ukłucie dumy, kolejną kroplę w pucharze wypełnionym nową euforią i radością życia.
<Khonkh? Tym razem króciutko. Wybacz. ;_;>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!