Światełko żarzyło się błękitnawo, wręcz przyzywająco, a ja przypatrywałem się temu ze zdziwieniem, ważąc ryzyko. Duch jaki? Zmora? - przyszło mi nawet do głowy, ale takie stworzenia istniały chyba tylko w legendach, opowieściach dla tchórzliwych lub niepokornych źrebiąt. Chyba. A jednak ten ułamek niepewności pozostał, bo starcy nie brali materiału na swoje nietypowe przygody z powietrza. Rzecz jasna, zwyciężyła ciekawość. Ponownie zbliżyłem się do zjawiska, sytuacja się powtórzyła. Przyspieszyłem do kłusa i w ten sposób podążałem za migającą przede mną wskazówką, nieraz raptownie zmieniającą kierunek mojego biegu, kluczącą pomiędzy drzewami, co mocno utrudniało mi wędrówkę. Gdzie w taki sposób pragnie mnie zaprowadzić? Nie minęło wiele czasu, gdy wokół mnie atmosfera gęstniała coraz bardziej od różnych dziwnych rzeczy. Przede wszystkim zaczęła pojawiać się narastająca mgła, kondensująca się powoli, acz ciągle, bez przerwy, wznosząca się ku górze. Przebiegł mnie dreszcz z zimna. Ten cholerny mróz... - pomyślałem dla rozładowania napięcia, i dalej pobiegłem wolnym galopem. Światełko dostosowało się do tej zmiany tempa.
Wtem wśród drzew zamajaczyła mi końska sylwetka. Parsknąłem z radością, pewny, że natknąłem się właśnie na Rose albo innego poszukiwacza wilka, bo w starciu z nienaturalnymi, pradawnymi siłami przydałby się znajomy pysk - co dwie głowy, to nie jedna. Nie zauważyłem nawet, że pojawiło się więcej błękitnych kuleczek wiszących w przestrzeni. Gdy podszedłem bliżej, ze zdumieniem rozpoznałem...
— Mint? - tylko tyle zdołałem wykrztusić, bowiem już po chwili przez mgłę dostrzegłem jej otwartą klatkę piersiową. W głębi biło serce. Rozerwane na pół, plujące krwią. Zaraz z głębi sceny zaczęły wyłaniać się kolejne klacze prezentujące taki sam obraz. Mivana, Khairtai, Specter, tak milczące, aż straszne. Ich przesłanie sprawiło, że w oku zakręciła mi się łza, a nogi wrosły w warstwę śniegu. Po paru chwilach sam poczułem, że bicie mego serca sprawia mi ból. Dobrze. Dobrze mi tak. - pomyślałem. Na szczęście z otępienia wyrwał mnie dziwny odgłos z prawej strony. Rzuciłem się tam, byle uciec od tego miejsca. Stała tam Miriada. Do tej pory w pamięci miałem każdy siniak, każdy strup, każdą ranę na ciele klaczki, gdy do nas wróciła - czy jednak mogę tak powiedzieć, jeśli do tej pory psychicznie nie jest sobą? - teraz zostały one przeniesione na jej dorosłą postać z żałosną miną włącznie. Nie śmiałem się zbliżyć. Co tu się dzieje?! Nim powoli przeniosła na mnie swoje spojrzenie, ruszyłem galopem na oślep.
O dziwo, nie nadziałem się wcale na żaden pień ani wystające korzenie, jakby las ustępował mi ciągle miejsca. Przede mną migało tylko to nieszczęsne światełko. Biegłem z pełną prędkością, bez zastanowienia. Kończyny zapadały mi się w zaspach. To zdążałem pod górę, to w dół. W pewnym momencie dostrzegłem końskie ciało leżące na ziemi. Byłem zmuszony gwałtownie wyhamować. Zamierzałem już odwrócić się i gnany przerażeniem uciec, ale w ostatnim momencie rozpoznałem te szare kopyta i piękną, jasną grzywę. Leżała przede mną Rose z krwi i kości. Leżała! Szybko rzuciłem się, by sprawdzić oddech. Wtedy dostrzegłem futrzastego uciekiniera śpiącego przy jej głowie. Całe szczęście, żyła, choć na jej tylnej kończynie pojawiła się jakaś dziwna, straszna rana, jakby wygryziona od środka.
— Rose, obudź się! - rzekłem cicho, trącając ją łbem. Pierwsze obudziło się szczenię, lecz zdrętwiałe i zmarznięte nie miało mi zbyt wiele do powiedzenia.
— Shi? To ty? - odezwała się, podnosząc głowę.
— Tak, to ja. Widzę, że znalazłaś szczeniaka. - nie miałem zbytnio pojęcia, co powiedzieć.
— Właściwie to futrzak znalazł mnie. - uśmiechnęła się, po czym zaczęła się gotować do wstania.
— Zaczekaj. - rzuciłem stanowczo, przyciskając ją z powrotem do ziemi. - Na pewno możesz chodzić? Jak to się stało? - dopiero teraz Rose przeniosła wzrok na swoją ranę.
— Ach... - westchnęła. - Przed zaśnięciem poczułam ból, jakby coś mnie ugryzło. Nie wiem...W każdym razie musimy dotrzeć do stada. - pokiwałem powoli głową. W tym momencie na nos klaczy spadł płatek śniegu. I jeszcze jeden na moje ucho. Znów na moją towarzyszkę. Oboje wznieśliśmy oczy ku górze.
— Zaczyna padać. Jeżeli tego chcemy, lepiej się zbierajmy. - powiedziałem, oferując swoją pomoc przy wstawaniu. Z nieprzyjemnym jękiem, ale stanęła na nogi. Kierowaliśmy się spokojnie w stronę klanu, kiedy stało się jasne, że pogoda nie ma zamiaru odpuścić. Wystarczyło kilka minut, by pojedyncze płatki zamieniły się w wir śnieżycy, który uniemożliwiał nam dalszą wędrówkę. Wybrałem miejsce pod ogromnym, starym drzewem do przeczekania. Rose szybko z ulgą zasnęła znowu, ale ja wciąż nie mogłem oderwać wzroku od szczenięcia. Od wilczka nie czuć już było nawet zapachu drapieżników. Przymknąłem oczy, wzdychając. Jeżeli mamy wszyscy przeżyć, to musi się skończyć.
— Przykro mi. Skoro możesz chodzić. - szepnąłem wprost do młodziana, wpierw odsuwając go prędkim ruchem od klaczy. Ten podniósł się, najeżony, lecz błyskawicznie umknął przed moim kopytami i zębami w las. Śnieżyca porządnie obmyje go ze wszystkich woni. A jeśli pozostawi jedynie woń śmierci? - spojrzałem na towarzyszkę. To był jej podopieczny.
Dlaczego z taką łatwością łamię wszystkie serca?
<Rose?>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!