Nie miałam innego wyjścia - po prostu nie miałam. Wstałam powoli, starając się o to, by gałęzie nie połamały się z trzaskiem. Gdy stanęłam na zimnej skale, rozejrzałam się wokół. Ojciec dalej spał, pochrapując cicho. Gdyby może był mniej surowy... Moje spojrzenie spotkało się ze wzrokiem matki.
- Marabell? Co ty robisz?
- Ja... Ja już tak nie mogę.
Matka przyglądała mi się w milczeniu, a w jej oczach widać było smutek.
- Wiem, że ojciec jest surowy, mimo to go kocham - zamilkła, spoglądając na małżonka - Ale ty leć, wiedziałam, że kiedyś to nastąpi... Znam pewnego ogiera. Za dwa tygodnie wyślę go do ciebie. Chcę być pewna, że nic ci się nie stało. Więc... Nie przestrasz się go.
- Ale jak on mnie znajdzie?
- O to się nie bój. Już ma swoje sposoby.
- Ah tak... Mogę wiedzieć, jak wygląda?
- Myszaty, dość wysoki, ma na pysku bliznę, a na łopatce wypalone słońce.
- Brzmi dość dziwnie...
Po pysku zaczął mi płynąć potok łez. Położyłam głowę na grzbiecie matki.
- Kocham cię.
- Ja ciebie też. Ale, musisz się zbierać, nie chcesz chyba, żeby cię złapano. Strażnikom będzie trudniej cię schwytać po ciemku.
- Dziękuję.
Spojrzałam na matkę, a mój mokry od łez pysk rozjaśnił nieco uśmiech. Po cichu przemknęłam korytarzem do wyjścia. Było czarno, jak makiem zasiał. Gdzieś w tych ciemnościach czekali strażnicy. Powoli, starając się nie wydać żadnego dźwięku sunęłam w dobrze znanym kierunku. Przede mną majaczyły, oświetlone przez księżyc kontury ogierów mających wartę. Przeszłam przyciśnięta do ściany, lecz zostałam zauważona.
- Stać! Zatrzymaj się!
Pognałam najszybciej jak mogłam, wiedziałam, że to sprawa życia i śmierci - za ucieczkę ojciec by mi łeb urwał. Kopyta podrywały z ziemi wszechobecny piach, zostawiając za mną chmurę pyłu. Z przodu widziałam wodę, odbijającą blask księżyca. Skoczyłam, lecz, ponieważ rzeka była naprawdę szeroka, moje tylne kopyta znalazły się pod powierzchnią. Z nie małym trudem wstałam na równe nogi. Strażnicy zahamowali na tamtym brzegu. Nie mieli odwagi ryzykować utonięciem. Choć mogli przebiec dalej, gdzie znajdowało się przewalone wielkie drzewo, pozwalające na w miarę bezpieczną przeprawę, zapewne uznali, że i tak umrę z rąk ludzi, lub kłów drapieżników. Pocwałowałam dalej, na wypadek, gdyby się rozmyślili. Ponieważ nie po drugiej stronie nie było jaskiń, musiałam zaryzykować spaniem pod gołym niebem.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!