Strony

9.11.2019

Od Mivany ,,Jesień jest czasem duchów" - Jesienny event

Nieśpiesznym kłusem podążałam znanymi ścieżkami, przyglądając się otaczającemu mnie krajobrazowi. Niekończące się łąki pokryte żółkniejącą roślinnością. Wilgoć, która osiadła na źdźbłach w postaci rosy skrzyła się w świetle Księżyca. Spokój i cisza, tylko lekki wiatr szumiał wśród traw. Głęboko odetchnęłam rześkim powietrzem. Jesień.
- Wesołego Dnia Zmarłych, matko, ojcze - kiwnęłam głową w kierunku białych punkcików w oddali.
Umoczyłam nogi w wodzie, stając w ciemnej toni Chirgis, które upstrzone teraz było złocistymi smugami. Pojedyncze liście unosiły się na tafli. Tym razem nie bawiłam się w jeziorze, charakter mojej wycieczki był dużo bardziej poważny i wzniosły. Oddałam się zadumie nad tymi, którzy mnie już zostawili, a którym tak wiele chciałam jeszcze powiedzieć, pokazać, zobaczyć, jak bawią się z wnuczką. Ale śmierć bywa bezlitosna.
Kiedy wróciłam, gwiazdy wciąż były wysoko na niebie. Chciałam ułożyć się przy swojej kruszynce, jednak dość szybko zauważyłam, że jej oczy błyszczą odbitym blaskiem.
- Dlaczego nie śpisz, dziecko? - zapytałam zmartwiona, gładząc jej pysk swoim.
- A dlaczego ty nie śpisz, mamo? - odparła, przyglądając mi się ciekawsko, choć widać było, że wciąż jest zaspana.
- Cóż... Dzisiaj jest wyjątkowy dzień, święto dla wszystkich zwierząt tego świata. Ten jeden czas w roku, kiedy nasi przodkowie są wyjątkowo blisko nas, a naszą powinnością jest ich wspominać i uczcić ich pamięć. Niektórzy podobno nawet wędrują do krainy zmarłych.
- Nie wierzę! - zakrzyknęła Moa, o mało nie budząc tym swojego ojca - Przepraszam - szepnęła zawstydzona - Ale jak to możliwe?
- Cóż, twoja babcia opowiadała mi o swojej wizycie. Pewnego dnia po zaśnięciu znalazła się w świecie pełnym pomarańczowych kwiatów i dusz zmarłych.
- Marabell w zaświatach? Mamo, chcę wiedzieć więcej!
Westchnęłam, patrząc na małą księżniczkę, już na nogach i pobudzoną, gotową chłonąć wiedzę na temat jej korzeni. Przecież nie mogłam jej odmówić.
- Chodź za mną, tylko cicho.
Oddaliłyśmy się od stada na niewielką odległość, byleby być bezpiecznymi i mieć pewność, że zaraz nie zbiegnie się cały klan z zażaleniem na krótki sen. Rozpoczęłam swoją historię, opowiadając najpierw jedynie o tym, jak wygląda życie po życiu, a kończąc na niezliczonych epizodach z młodości moich rodziców oraz własnym i Shiregt'a.
- Moja rodzina jest naprawdę cudowna - Moa promieniała, patrząc w górę - Taka ciekawa. Też będę miała o czym wspominać jak będę w twoim wieku, prawda?
- Będziesz mogła snuć jeszcze więcej wątków - przytuliłam ją do siebie, dołączając się do podziwiania naturalnego spektaklu. Niedługo potem wróciłyśmy na miejsce. Moja latorośl dość szybko oddała się sennym marzeniom, ja jednak przez długi jeszcze czas nie mogłam zmrużyć oka, choć i na mnie finalnie przyszedł czas.

~po drugiej stronie uuuu~

- Znowu ta łąka - zauważyłam, rozglądając się na boki. To na niej zobaczyłam rodziców po zostaniu partnerką Shiregt'a. Tym razem jednak nikogo nie było.
Niepewnym krokiem przemieszczałam się do przodu. Wokół panowała dziwna cisza, nie słyszałam nawet odgłosu uderzania kopytami o ziemię. Kiedy moja podróż wydawała się już trwać wieki dotarłam do ogromnej kotliny, której dno skryte było za gęstą mgłą. Coś mówiło mi, że powinnam skoczyć w tą pustkę. Nie mogłam walczyć z tym uczuciem, które rosło z każdą chwilą, jakby się niecierpliwiąc. Szybko odmówiłam prośbę do Księżycowej Klaczy o przychylność losu, wzięłam rozbieg i... skoczyłam. Przez dłuższą chwilę leciałam w kompletnej ciemności, a jedynym znakiem, że świat wcale nie zniknął, był wiatr, który wył mi w uszach i podrywał włosy do góry. Czułam się zupełnie lekka, nieważna wobec ogromu świata i... Wolna. Mimo początkowemu lękowi mój pysk przeciął szeroki uśmiech.
Wbrew wszelkiej logice i przewidywaniom czułam, że zaczęłam zwalniać, a niedługo potem pod kopytami zauważyłam całe może chryzantem. Pomarańczowych chryzantem. Delikatnie wylądowałam na kwiecistym dywanie, który okazał się być mostem bez końca. W dole falowały płatki takich samych roślin, jakby jezioro targane silnym wiatrem. Wokół mnie pędziło wiele koni. Wszystkie wydawały się jakieś... Niewyraźne, ich sierść była krótka i ewidentnie bledsza od tej, którą musieli mieć za życia. Na pyski miały nałożone czaszki, które mieniły się różnorodnymi barwami i wzorami. Niektóre posiadały proste pasy, inne kwiaty wokół oczodołów, kolejne frywolne fale. Klacze dodatkowo chętnie nosiły na sobie wianki oraz ludzkie ozdoby, zapewne znalezione jeszcze za życia. Wszystkie rozpierała radość, większość podążała w kierunku odwrotnym od tego, który ja obrałam. Z trudem powstrzymywałam się od upadku, kiedy kolejne rozentuzjazmowane postacie wpadały na mnie, spychając coraz bliżej i bliżej krawędzi. Zanim jednak ozdobna głębina sięgnęła po moje ciało, dotarłam do celu swojej podróży. Ogromnej przestrzeni, pełnej tańczących i śpiewających kopytnych, rodzin i przyjaciół, którzy na rozmowie i zabawie mieli spędzić całą wieczność. Rozglądałam się, jednak wciąż nie mogłam zauważyć nikogo znajomego. Początkowe podekscytowanie zaczęło maleć, a ja z każdą chwilą traciłam nadzieję. Zaczęłam wypytywać się napotkane istoty o to, czy nie widzieli kogoś z mojej rodziny, jednak nikt nie miał pojęcia, gdzie mogli się podziać, ba, większość nawet nie kojarzyła wymienianych przeze mnie imion. Wypruta z energii usiadłam na brzegu, z dala od gwaru końskiego miasta.
- Czemu to zawsze mnie spotyka? Czyż nie mogę dostać choć jednej dobrej rzeczy tylko dlatego, że staram się żyć zgodnie z tym, co nauczyli mnie w młodości?
Sfrustrowana uderzyłam kopytem płatki rozlewające się przede mną. Zareagował bardzo dziwnie - tworzyły fale, ale dużo stabilniejsze i wybijające przedmioty do góry, nie dało się również w nich zanurzyć zbyt głęboko - ukrywały się pod nimi najwyżej koronki.
- Widzę, że odkryłaś naszą największą atrakcję - usłyszałam głos za sobą. Od razu go rozpoznałam, poderwałam się do góry o mało nie wywracając.
- Matko! - rzuciłam się jej na szyję i zaniosłam płaczem jak źrebie, które nie dostało smakołyków - Ojcze - szepnęłam, kiedy zauważyłam ogiera stojącego za gniadą klaczą.
Jak na komendę podszedł do nas, by przyłączyć się do czułości. Całej scenie przyglądało się gronko innych koni. Kiedy rodzicie odsunęli się ode mnie, zaczęli przedstawiać postacie. Jak się okazało, byli to ich rodzice oraz moja prababcia. Zauważyłam, że wyglądają oni dużo bardziej marnie, nawet jak na krainę zmarłych. Mało mówić, Jawialima była dosłownie szkieletem! Wysunęłam z tego wniosek, iż blednieje się wraz z liczbą lat spędzonych w zaświatach.
Resztę swojej wizyty spędziłam na wymienianiu się historiami z przodkami, pląsaniu do skocznych melodii i zabawie w starego, dobrego berka odbijając się na chryzantemach. Sielankę przerwało dopiero moje zbladniecie.
- Umierasz - powiedziała matka, patrząc na mnie zatroskana - Jeśli szybko cię stąd nie wydostaniemy, nigdy się nie obudzisz.
Ta informacja zmroziła mi krew w żyłach.
- Jak mogę wrócić? Ja-ja mam partnera, małe źrebię, poddanych, ja muszę wracać...
- Za mną - zarządziła Jena. Ruszyłam otoczona orszakiem sztywnych krewnych. Zatrzymaliśmy się przed jakąś skarpą. Zachęcona przez wszystkich, podeszłam do postaci stojącej na szczycie.
- La Catarina..? - zapytałam niepewnie.
- To ja. Czego potrzebujesz, dziecko? - dostojna klacz odwróciła się do mnie. Jej oblicze było nieskończenie piękne, jej długa, czarna i gęsta grzywa była przytrzymywana przez najbardziej okazały wianek, jaki tylko potrafiłam sobie wyobrazić. Ciało okrywała krwiście czerwona peleryna okryta wzorami podobnymi do tych, które miała na czaszce - Oh, chyba wiem, o co chodzi. Nie jesteś stąd, prawda?
- Jestem żywa jak najbardziej się da i chciałabym, żeby tak zostało - odpowiedziałam.
- Dobrze. Aby wrócić do swoich musisz tylko wypić to - wskazała pyskiem czarę, która pojawiła się znikąd po mojej prawej stronie. Podeszłam do niej i powąchałam zawartość. Prychnęłam, kiedy mój nos połaskotały gorzkie zapachy.
- Dziękuję bardzo, pani - ukłoniłam się. Rzuciłam ostatnie czułe spojrzenie rodzinie i wlałam w siebie cały biały płyn. Poczułam zimno, które rozchodziło się po moim ciele, stępiając umysł. Zamknęłam oczy, czując, że zaraz uczucie to przerodzi się w okropny ból, jednak zamiast tego, gdy otworzyłam oczy, ujrzałam dobrze znane i kochane łąki należące do Klanu Mroźnej Duszy.

~~kolejny skip time, gdyż iż ponieważ tak~~

Moa ganiała się wokół z jej znajomymi, a my, ta poważna, dojrzała część społeczeństwa, kończyliśmy przygotowania do celebracji dnia zmarłych. Zwyczajowo, cudem znalezione przysmaki były najważniejszą częścią imprezy. Zaraz za nią szły dekoracje, które właśnie, wraz z grupką moich podkomendnych, który na ,,ochotnika" zgłosili się do pomocy, przypinałam do nielicznych drzew i układałam wśród traw. Świecidełka oraz wszelkie późno-rosnące kwiecie wyglądały uroczo i odświętnie w atmosferze umierającego świata. Ah, jak ja kocham jesień. Po prawie całym dniu przygotowań, miejsce na przyjcie było gotowe. Przypilnowałam, aby odpowiednia ilość podarków znalazła się w miejscu, skąd dusze miały je odebrać oraz żeby na pewno żaden niewierzący cwaniak nie spróbował tknąć tego jedzenia. Gdy w końcu dałam sobie spokój z trzymaniem wszystkich za pyski, zgarnęłam rodzinę do wspólnej zadumy. Krąg utworzony z koni wspominających tych, którzy nie mogli być przy nas sprawiał piorunujące wrażenie. Gdy tylko wszyscy skończyli swe modlitwy, rozpoczęliśmy tą milszą część obrzędu. Tak, jak staliśmy, bez znaczenia, czy byłeś źrebięciem czy emerytem, wszyscy, zaczęliśmy okazjonalny taniec. Przyłączyłam się do śpiewających klaczy, z uśmiechem zauważając, jak Moa próbuje powtarzać słowa po cichu. Za sprawą Shiregt'a, który odłączył się i stanął w cieniu drzewa, wszyscy rozeszli się, skupiając w mniejsze grupki i zajmując dyskusją oraz owockami. Podeszłam do swojego partnera, posyłając mu zmartwione spojrzenie.
- Wszystko w porządku?
- Jak w najlepszym, po prostu wolałem przejść już do świętowania z rodziną. Czy to grzech? - uśmiechnął się czarująco. Od razu zmiękłam pod jego wpływem, choć wciąż miałam wątpliwości co do stanu ukochanego.
- Oczywiście, że nie - zetknęłam swoje chrapy z jego.
- Mamo, tato, mam dla was jagody! Strasznie szybko znikają, więc bałam się, że nic dla was nie zostanie... - mała księżniczka podeszła do nas, niosąc w małym, drewnianym naczyniu garść czerwonych smakołyków. Z wdzięcznością je przyjęliśmy.
Teraz patrzyłam w przyszłość bardziej optymistycznie, bo byłam pewna, że coś nas po tym życiu czeka.

The end

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!