Strony
▼
7.05.2019
Od Halta „Igracie z ogniem, daję słowo”
Górski wiatr targa grzywy nam
Z deszczem podszytym chłodem
To zimno z najgorszych piekieł dna
Władca serce skute ma lodem.
Jeśli ktoś tutaj przeżyć chce
Chłód wytrzymać musi, czyż nie?
Wielu śmiałków zapuszczało się
Nie wróciło po dziś dzień!
Nasze serca ściska lód...
Hibernijska pieśń nie dawała moim myślom spokoju, nawet na warcie w środku nocy. Uniosłem łeb ku niebu usianemu gwiazdami, aby odszukać gwiazdę Polarną. Świeciła jasno, delikatnie migocąc; wskazywała mi drogę nieraz i nie dwa razy, gdy wędrowałem po tym świecie. Zacząłem myśleć o przyszłości. W hierarchii stada nie chciałem piąć się wysoko — zależało mi tylko na dobrym stanowisku gałęzi terenowej. Jutro miałem udać się na zwiady, ostatnie w sprawie ludzi. Dwunożnych coraz częściej widziano niedaleko stada, więc i ja postanowiłem to sprawdzić. Nie mogłem pozwolić, aby ktoś panoszył się niedaleko nas, to mogłoby oznaczać początek końca. Ze wzmożoną czujnością strzegłem granic, uważnie obserwując, co dzieje się dookoła.
*Następnego dnia wczesnym rankiem*
Rzucając Trouble porozumiewawcze spojrzenie i coś na kształt porannego pozdrowienia wyruszyłem na północ.
Uważnie obserwując teren, biegłem niespiesznym kłusem między rzadko rosnącymi drzewami, nie robiąc przy tym większego hałasu. Mimo iż nie miałem się czego obawiać, postanowiłem zachować czujność — dwunożni nie byli głupcami, a nie miałem z nimi szans w starciu na odległość. Wystarczyłby celny i zarazem niespodziewany rzut oszczepem lub tylny atak jedną z ich długich szabli, a leżałbym martwy.
Dotarłszy do jednej z niskich jurt, ukryłem się w cieniu i zacząłem bacznie obserwować dany teren. Przywykłem, iż mongolscy dwunożni zamieszkiwali jurty — duże namioty w biało-czerwone pasy, zaś przy nich uwiązane były poddane im konie. Jednak tym razem znalazłem niewielką chatkę pośród drzew. Postanowiłem bacznie przyglądać się znalezisku przez następnych kilka godzin.
*7 godzin później*
Zaczynało się ściemniać. Jak sam zauważyłem, ludzie po zmroku schronili się w swym domostwie i nie opuszczali go przez bite dwie godziny, więc uznawszy, iż jestem w miarę bezpieczny, rozpocząłem penetrację terenu. Pod osłoną nocy oraz wydłużających się cieni byłem niemalże nie do spostrzeżenia z odległości kilku metrów.
-Dziewięciu na dziesięciu ludzi widzi to, co spodziewa się ujrzeć. - mruknąłem do siebie pod nosem. - Może tym razem mi się poszczęści. Nie powinni się spodziewać dzikiego konia pod ich domem.
Usłyszałem szelest liści oraz kroki. Na szczęście nie ludzkie, lecz końskie. To był ktoś ze stada. Najwyraźniej mnie śledził. Kipiało we mnie od środka, jednak odetchnąłem cicho i odwróciwszy łeb, prychnąłem gniewnie w stronę nieproszonego gościa:
-Ruszasz się jak stado galopujących słoni. Słychać cię po drugiej stronie lasu.
<Lisku, chciałaś wątek, więc nawołuję do któregoś z Twoich koni :*>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!