Konie niespecjalnie interesowały się tym, w jakim kierunku zmierzamy. Klan wypełniały rozmowy, śmiechy i dokazywania, tyle że wszystko odbywało się w ruchu, w wolnym kłusie. Biegłem na czele stada, trzymając obraną trasę, ale również robiłem to raczej okazjonalnie. Przez większość czasu podziwiałem krajobraz, a w oddali nowe, zieloniutkie łąki, czekające tylko na zgryzienie. Pewnie dlatego jako pierwszy zauważyłem niepokojące oznaki na niebie.
Burza nadchodziła w zastraszającym tempie. Przybyła zupełnie znienacka, niczym wroga armia pod osłoną nocy, napadła na ziemię. Wiatr gnał ciężkie, błyskające, ołowiane chmury w naszą stronę z niewiarygodną prędkością. Od razu zrobiło się chłodniej i ciemniej. Chwilę później lunął deszcz. Prawdziwa ulewa, z hukiem i trzaskiem gnących się pod naporem wichury drzew. Wzburzone i pomarszczone od fal jezioro szumiało niedaleko. Przyspieszyliśmy do galopu. Teraz nie było odwrotu. Musieliśmy po prostu dotrzeć do pastwisk.
Dotarliśmy do ostatniego odcinka drogi, ale została nam do pokonania rzeka. Tego obawiałem się najbardziej. Woda kotłowała się i płynęła wartkim nurtem, radując się z nieoczekiwanego zasilenia. Stado zatrzymało się na brzegu. Stanąłem na krańcu, wpatrując się z uwagą w nieokiełznany żywioł, po czym parskając rzuciłem się do przodu. Parłem z całych sił, starając się nie miotać i metodycznie podążać ku przeciwległemu brzegowi. W krytycznym momencie woda sięgała mi do połowy boku i na ułamek sekundy zrodziła się we mnie wątpliwość, czy na pewno dam radę. Prąd zaczynał mnie nieco znosić na bok. Zacisnąłem zęby i nie pamiętam już, jak, ale wygramoliłem się na suchy ląd. Kurwa, jak zimno. Lodowato. Odwróciłem się, gdy pierwsze konie wskakiwały do wody.
Obserwowałem uważnie przeprawę, lecz wszyscy dawali sobie jakoś radę. Mongolia hartuje jak nikt inny. Już ostatni maruderzy pokonywali rzekę, kiedy stało się. Nick, niemłody już kuc, zaczął przesuwać się w dół i do boku. Życie gasło w jego oczach, ruchy słabły. Poddawał się. Szybko rozejrzałem się wokół. Chwyciłem w zęby swoją linę i rzuciłem błyskawicznie w stronę ogiera. Złapał ją. Westchnąłem z ulgą. Teraz pozostało już tylko go wyciągnąć.
Od trzymania sznura zaczęły mnie boleć zęby. Wytężałem wszystkie swoje mięśnie, ale koń posuwał się do przodu w ślimaczym tempie. Nagle czyjeś wargi zacisnęły się na przedmiocie. Ta kasztanka...nazywała się chyba Sarit. Ciągnęliśmy jakoś od tej pory razem. Miałem przez to ograniczone pole widzenia, lecz nie szkodzi. Nagle oboje zatoczyliśmy się do tyłu, kiedy ciężar na końcu liny znikł niemalże magicznie. Stałem zszokowany ze sznurem w pysku, próbując odnaleźć wzrokiem sylwetkę Nick'a. W klanie go nie było. Na rzece również. Zacisnąłem zęby.
<Sarit? Jak mordujemy, to razemXD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!