Przechadzając
się wolnym krokiem po lesie, czułam ogromną bezradność. Wiele straciłam
-kochającą przybraną matkę, prawdziwą rodzinę,
Shiregta... Teraz planowałam zobaczyć
Wichra
na jego wciąż odrobinę chwiejnych nogach. Byłam już u medyka, po naszej
ostatniej zabawie, lecz nic nie chciał zdradzić. Powiedział tylko, że
wypuścił go całego i zdrowego oraz udało mi się go odratować jakimś
cudem. Akurat... Nie uważałam, żeby błąkanie się między drzewami było
jednym z jego ulubionych zajęć, ale też nie przypuszczałam, by był
gdzieś między końmi. Mój towarzysz jak zwykle cudnie prezentujący się
wśród chmur dodawał mi otuchy i czułam, że jednak nie jestem wciąż
całkiem sama na tym wielkim świecie. Nagle zza zarośli dostrzegłam małe
kopytka. Z nadzieją przyspieszyłam tępa, kierując się w stronę pokrytych
białym puchem krzewów, w sercu jednak mając ten skryty niepokój.
Prychnęłam sama do siebie, jakby chcąc się uspokoić i być pewna, że on
tylko śpi. Podeszłam bliżej. Widząc, nieruchome ciało zadrżałam. Było ono niemal tak zimne, jak U'
schii,
kiedy ostatni raz mrugnęła powieką i udała się na wieczny spoczynek.
Jedno było pewne- nie ma już dla niego żadnych szans. Zaczęłam się
galopem oddalać z myślą, że nic już nie będzie takie samo. Dlaczego ten
medyk mnie okłamał? Dlaczego nagle wszystko tracę...?
-Pamiętaj, że ja nigdy za życia Cię nie opuszczę, a zostało mi go wciąż wiele- uspokoił mnie Lendo.
-Tak samo, jak Wichrowi- westchnęłam.
-Wiem, że był twoim przybranym synem...- zaczął.
-Ja jestem wyrodną matką. Nawet nie potrafię uronić łez- przerwałam mu i poleciałam przed siebie, w duchu jednak
pragnąc by, mój ptak udał się za mną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!