-Uciekaj, Hypnosie! Uciekaj!
Wrzaski powtarzały się ciągle i coraz szybciej, wchodząc mi niemalże w umysł. Głosy wolały okropnie chaotycznie. Z czasem zacząłem wierzyć, że to woła moja intuicja, tak mocno wbijająca się w mózg jak jej nawołania. Mimo wszystko uciekałem na oślep, przerażony, nie mogący słyszeć nic innego. Z niewiadomych mi z początku przyczyn, upadłem. Nagle poczułem dlaczego. Rozrywający ból tylnej kończyny, przez który aż wydałem z siebie krzyk cierpienia.
Otworzyłem oczy. Podniosłem ciężką głowę. Mój nieprzytomny wzrok utkwił na pełnym księżycu, bardzo dziś jasnym. Leżałem chyba w jaskini. Nie wiem dlaczego i gdzie dokładnie bylem...ale ten sen w połączeniu z dezorientacją w rzeczywistości... Zrobiło mi się tak słabo, że nie miałem sił nawet się bać. Przytomniejąc nieco, poczułem o dziwo prawdziwy ból. Nasilał się szybko, to bez wątpienia lewa tylna kończyna. Przewrociłem się na drugi bok i spojrzałem na nogę. W mięsień wbiła się drewniana strzała, niemalże na wylot. Zaciskałem zęby w cierpieniu i rzucałem się, próbując wstać. Czułem się jeszcze bardzo słaby, ale z pewnością nie jest to bezpieczne miejsce. Teraz muszę uciekać naprawdę. Na nogi postawił mnie całkowicie dźwięk sapania. Zwierzę, sięgające mi do nadgarstków, szło powoli w moją stronę. Cofałem w stronę wyjścia, włócząc ranną nogą. Dopiero teraz udało mi się zauważyć, że nie znajdujemy się wcale w jaskini, a w budynku. Ludzkim. A zwierzę, które pachniało niepodobnie do wilka, z pewnością musiało być psem. Mimo wszystko uciekłem przez otwarte, bardzo szerokie drzwi. Pies pobiegł za mną, przypatrując mi się uważnie, ale niegroźnie. Wtem zaczął wydawać jęki podobne do szczekania. Zrozumiałem, że teraz to już nie przelewki. Obok szopy, w której jakimś cudem przed chwilą leżałem nieprzytomny, stał nieco tylko większy od niej dom. Wybiegli z niego niemal natychmiast ludzie, łapiąc tylko za łuki i strzelby. Tutejsi ludzie łapali niekiedy dzikie konie do cyrków lub aby je zajeździć. Tak pewnie miało być i ze mną, tylko dlatego pozostawili mnie przy życiu. Jak dobrze, że nie mieli masywnego molosa, który mógłby odgonić mnie od wyjścia z szopy jednym susem... Rudy, puchaty pies nie słuchał nawet zbytnio ich poleceń, za to biegł za mną, co szybko mogło mnie zgubić. Ja zaś byłem ranny i ledwo przytomny. Cień cierpienia ogłuszał mnie czasem. Z każdym krokiem strzała osuwała się, wychodząc z mięśnia i raniąc boleśnie jego zdrowe części. Mimo to, przywykły ostatnio do cierpienia, musiałem lecieć dalej. Zacząłem już poznawać przynajmniej teren. Baza Klanu znajdowała się jednak dość daleko, nie wiedziałem więc co mam robić. Potrzebowałem natychmiastowego bezpiecznego schronienia, z raną poradziłbym sobie sam. Gdzie się schować przed nimi? Usłyszałem nagle stukot kopyt... Czyżby zaczęli gonić mnie konno? Spanikowany przyspieszyłem ostatkami sił. Powoli zaczynałem wątpić w moje powodzenie w wyścigu z czasem i z ludźmi. Wpadłem jednak na pomysł, jakby zbić ich z tropu. Wbiegłem na obrzeża zagajnika, w którym znajdowała się nasza baza. Tu postanowiłem zniknąć im z oczu na tak długą chwilę, aby móc wskoczyć do pierwszej jaskini, która ukazała się moim oczom. Tak też zrobiłem. Odetchnąłem z ulgą dopiero, gdy przejechali prędkim galopem obok mojego miejsca kryjówki. Udało się... W jaskini leżała klacz, której jeszcze nie kojarzyłem. Musiała być to jej jaskinia. Zrobiło mi się co prawda bardzo głupio, że ją naszłem, ale nie miałem innego wyjścia. Musiałem jakoś uratować swój tyłek. Klacz wstała przypatrując mi się z nieufnością i lękiem. Wyraz jej pyska zmienił się w chwili, gdy zobaczyła strzałę wbitą w moje udo. Spojrzałem tylko na nią wyczerpanym wzrokiem i rzekłem:
-Wybacz miła... - w tym momencie zacząłem wyciągać strzałę i przewróciłem się jęcząc z bólu, gdy była już w połowie wyciągnięta. Zacząłem więc kontynuować moje wyjaśnienia:
-Ludzie...zranili mnie i uwięzili, ale zbiegłem. Nie pamiętam nawet dokładnie jak do tego doszło...nie patrz na to, proszę - w tym momencie złapałem zębami to, co zostało ze strzały i pociągnąłem ją szybko w górę. Z trudem musiałem hamować okrzyki bólu. Krew pociekła ciurkiem po nodze w dół. Przyłożyłem do rany liść babki, który zauważyłem wśród śniegu przed jaskinią klaczy. Ścisnąłem liść mocniej zębami, aby poleciała z niego chociaż odrobinka soku. Przyspieszy on regenerację tkanek, co i tak zapewne portwa długo. Glęboka, niezbyt szeroka rana nie rzucała się w oczy, o ile oczyszczona została z krwi. Po chwili krwotok ustał, jednak uciskałem ranę dalej, gdyby zaczął się na nowo. Klacz patrzyła na to wszystko z przerażeniem, nie bardzo wiedząc co ze sobą począć. Pytała, czy nie napiłbym się czegoś, jak się czuję i czy może mi w czymś pomóc.
-Dziękuję, ale radzę sobie jak narazie. Jednak miałbym do ciebie wielką prośbę. ..mógłbym tu przenocować? Grozi mi niebezpieczeństwo i jestem ranny, sama rozumiesz... - pytałem, pilnując jeszcze przez chwilę stanu mojej nogi. Klacz zgodziła się, abym został tu do rana. Nie chciało mi się już spać, nazbyt się pobudziłem całą tą sytuacją. Leżałem więc, powoli dochodząc do siebie i nabierając sił na powrót do jaskini, którą na jakiś czas przydzielono mi do spania. Zdawało się, że nie jest tak daleko, jednak wolałem doczekać rana, gdybym w razie czego potrzebował pomocy w razie dalszych ataków ludzi. Dalej dręczyło mnie jedno. Nie miałem pomysłu, jak mogło dojść do tego, że mnie postrzelono. Nie pamiętałem zbyt wiele, musiałem nieźle zaryć głową w ziemię przy upadku. Może kiedyś jakoś to wyjaśnię, a może ktoś to widział? Nie mam pojęcia i w sumie nie zależy mi na tej wiedzy. Najważniejsze, że udało mi się przeżyć. Z pierwszymi promieniami słońca, podziękowałem klaczy i udałem się do siebie.
Zaliczone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!