Nad ranem Etsiin gdzieś zniknął, było to jednak bez znaczenia. Robiłam to, co przez większą część doby robią wszystkie konie: zaspokajałam swój głód, przy okazji uważnie obserwując otoczenie. Po nocnej burzy niebo prędko się rozpogodziło, lecz słońce stało jeszcze na niebie zbyt krótko, by osuszyć kropelki oblepiające wszystko dookoła i większe od nich kałuże, pozostawiając na razie za to piękne, tęczowe refleksy. Zwierzęta również zaczęły wychodzić ze swoich kryjówek na czas panowania żywiołu. Pierwsze oznajmiły o tym swymi trelami ptaki, również Marisha; samiczka wyśpiewała swoją ,,kwestię" na szczycie najbliższego klonu, po czym zleciała i wylądowała zadowolona na moim grzbiecie. Drżałam od czasu do czasu z zimna, ale generalnie czułam się dobrze wśród klanu, z towarzyszem na plecach.
Zaczęłam rozmyślać na temat dzisiejszej przygody. Owszem, zdarzało mi się lunatykować, ale w życiu nie odchodziłam tak daleko, najwyżej kilkadziesiąt kroków. Nic się nie stało. - nic, oprócz tego, że właśnie nowy członek stada mógł zginąć przez prawie że obcą klacz, która zapewne również pożegnałaby się z egzystencją na tej ziemi, gdyby nie jego pomoc, paradoksalnie zagrażająca życiu ogiera...Huh.
— Miri! - rozmyślania przerwał mi głos Dantego, podbiegającego truchtem. - Masz wezwanie od medyka. - rzucił krótko, po czym się ulotnił.
— No, to lecimy do pracy, Marisha. - rzuciłam w stronę ptaka i ruszyłam kłusem we wskazanym kierunku. Nieco dalej przekonałam się, że chyba nieprędko pożegnam się z towarzystwem nakrapianego konia. Nick już był przy pacjencie, oglądając głębokie, paskudnie krwawiące rany na przedniej nodze. Wyjątkowo nieprzyjemne. Zaczęłam przygotowywać się do opatrywania.
— Przypadek? Nie sądzę. - mruknęłam, rozbawiona trochę tą sytuacją, mimo że wcale nie powinno mi być do śmiechu. Etsiin zachichotał cicho. Najwyraźniej to usłyszał.
<Etsiin?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!